Reklama

„W Ukrainie czułem się bezpiecznie. Ale gdzieś zawsze leży limit”

Kacper Marciniak

Autor:Kacper Marciniak

13 września 2024, 10:36 • 17 min czytania 10 komentarzy

– Z jednej strony miałem poczucie, że jest wojna, a z drugiej siedziałem w fajnym hotelu, jadłem bardzo dobre śniadanie, słuchałem gry na pianinie i śpiewu. Takie sytuacje nie pokazywały, że na Ukrainie żyje się normalnie, bo ludzie zdawali sobie sprawę, że sytuacja jest poważna, natomiast nie dokładali sobie ciężaru – mówi nam Mariusz Sordyl. Trenerski obieżyświat, po latach pracy za granicą, w startującym dziś sezonie PlusLigi poprowadzi Trefl Gdańsk.

„W Ukrainie czułem się bezpiecznie. Ale gdzieś zawsze leży limit”

Sordyl jeszcze w latach 90. był czołowym polskim siatkarzem. Jego późniejsza kariera trenerska początkowo nie nabierała jednak rozpędu. Stąd wyjechał za granicę i w pracy poza Polską – w Rumunii, Turcji, Katarze i Ukrainie – spędził… 12 lat.

Był zarówno w klubach, którym brakowało pieniędzy, jak i tych, które miały ich pod dostatkiem. Dowiedział się też, jak pracuje się w kraju będącym w stanie wojny. O tym wszystkim nam opowiedział. Zapraszamy do lektury.

KACPER MARCINIAK: Zawsze czułeś, że w końcu wrócisz do Polski?

MARIUSZ SORDYL: Inaczej realia wyglądały na początku poprzedniej dekady, a inaczej wyglądają obecnie. W ostatnich latach koniunktura w Polsce zaczęła się bowiem troszkę zmieniać. Pojawili się polscy trenerzy, którzy odnoszą bardzo dobre wyniki. I to na pewno miało wpływ na to, że tych rozmów i zainteresowania moją osobą w naszym kraju było więcej.

Reklama

Szczególnie przed tegorocznym sezonie pojawiło się sporo możliwości. I cieszę się, że w ostateczności dostałem propozycję z Gdańska. Z prezesem Dariuszem Gadomskim szybko doszliśmy do porozumienia. W dużej mierze dlatego, że te trzynaście lat pobytu za granicą byłem bardzo, bardzo daleko od domu. I nagle mogłem rozpocząć pracę nieopodal miasta, w którym mieszkam, czyli Olsztyna. W zasadzie czuję się obecnie, jakbym był u siebie.

A Gdańsk to bardzo dobre miejsce do życia. Plus jeżeli chodzi o sam klub, o organizację i jego funkcjonowanie: mogę powiedzieć tylko pozytywne rzeczy. Myślę więc, że przez te aspekty sportowe i prywatne, mój powrót do Polski zbliżał się wielkimi krokami. I finalnie nastąpił.

Podobno negocjacje z prezesem zajęły pięć minut, tak?

W zasadzie to nie były negocjacje. Spotkaliśmy się, rozmawialiśmy sporo czasu o tym, jak postrzegamy pewne rzeczy. Natomiast kiedy już przeszliśmy do rozmów o tym, czy nasza współpraca w ogóle jest możliwa, to faktycznie szybko doszliśmy do porozumienia.

Tutaj nie było jakiegoś wielkiego zagadnienia. Niepotrzebne były żadne ustępstwa z ani jednej, ani z drugiej strony. Otrzymałem bardzo wyważoną propozycję. Podczas gdy zdarzało mi się w przeszłości brać udział w rozmowach, które były niezwykle niepoważne i w zasadzie już na samym początku byłem pewien, że nie dojdzie do porozumienia. W przypadku rozmowy z prezesem Gadoskim wszystko się zgrało.

Powiedziałeś o koniunkturze. W połowie poprzedniej dekady panowało w Polsce przekonanie, że dobry trener to tylko zagraniczny trener?

Reklama

Jak w każdej dziedzinie życia są trenerzy zagraniczni, którzy są bardzo dobrzy. Ale są też tacy, którzy są słabymi szkoleniowcami. To samo dotyczy Polaków. Nie można wszystkich wrzucić do jednego koszyka, że Polacy są słabi, a jakaś inna nacja jest szczególnie mocna.

Myślę, że kwestia postrzegania i komfortu decydentów były trochę inne. Natomiast czas pokazał, że warto jest zaufać polskim trenerom. To właśnie zaufanie szwankowało w latach wcześniejszych, ale aktualnie odnoszę wrażenie, że jest coraz większe.

W reprezentacji od czasów Raula Lozano pracują sami zagraniczni szkoleniowcy. Może w związku z tym pojawił się taki ogólnopolski trend.

Nie chcę w to wchodzić głębiej, ponieważ w przypadku reprezentacji koncepcja trenera z zagranicy bardzo dobrze zadziałała. Niemniej jesteśmy już w takim momencie, że życzyłbym polskiej reprezentacji, aby następcą aktualnego trenera, z którym też osiągamy świetne wyniki, był Polak. Ponieważ pojawiają się trenerzy, którzy radzą sobie bardzo dobrze nie tylko na arenie krajowej, ale i międzynarodowej.

Mówi się, że kiedy reprezentację opuści Nikola Grbić, to naturalnym kandydatem do jego zastąpienia stanie się Michał Winiarski.

Bardzo często pojawiały się rożne opinie dotyczące tego, który z Polaków mógłby być gotowy do objęcia posady selekcjonera. Michał na pewno świetnie radzi sobie w Polsce, ale też wykonał bardzo dobrą pracę z reprezentacją Niemiec. Więc oczywiście jest na szczycie tej piramidy. Ja widzę jeszcze przynajmniej jedno, dwa nazwiska, które gdzieś wokół tej polskiej kadry mogą krążyć.

Dzisiaj oczywiście mamy trenera, który jest związany z reprezentacją na następne kilka sezonów, więc spekulacja na temat tego, co wydarzy się za dwa, trzy, cztery lata jest dosyć płynna. I może nie warto się w nią wdawać. Bez wątpienia znajdziemy jednak szkoleniowców, którzy radzą sobie bardzo dobrze i są pełnoprawnymi trenerami na poziomie międzynarodowym.

Eksport polskich siatkarzy na Włochy oraz inne ligi jest normą praktycznie od początku XXI wieku. W przypadku polskich trenerów pracujących za granicą byłeś jednak swego czasu rodzynkiem. Dlaczego?

Trzeba sobie jasno powiedzieć, że praca za granicą jest od strony osobistej ogromnym wyzwaniem dla każdego trenera. Ja wyjechałem w 2011 roku, kiedy mój syn miał 9 lat, a moja córka 16. To oznaczało spore poświęcenie ze strony mojej rodziny, mojej żony oraz dzieci. Sytuacja wymagała od nas, żebyśmy sobie to poukładali. I wydawało nam się, że to zrobiliśmy i wszystko funkcjonowało dobrze. Natomiast po tak długim czasie widać było, że pewne rzeczy uciekły. I to jest cena, którą się płaci za taką formę funkcjonowania.

Ten aspekt rodzinny na pewno wstrzymuje wielu trenerów od podjęcia decyzji o wyjeździe. Powiedzmy, że jesteś trenerem pracującym na pełnym etat. Dzisiaj jesteś w domu, ale nagle dostajesz telefon i masz za trzy dni wyjechać do Turcji czy jakiekolwiek innego kraju, kiedy cała twoja rodzina zostanie w Polsce. To nie jest to prosta sprawa.

Dzisiaj oczywiście miejsc do pracy za granicą w ciekawszych ligach otwiera się coraz więcej, dlatego też większa liczba trenerów wyjeżdża z Polski. To osoby, które są gotowe, aby się poświęcić. Wiem, że gdybym ja nie wyjechał w 2011 roku, dzisiaj pewnie w ogóle nie miałbym wiele wspólnego z siatkówką. Czekając na ofertę z Polski, mógłbym wylądować na znacznie niższym poziomie.

Natomiast bardzo chciałem wtedy pracować jako trener i to się udało zrealizować. Przebrnąłem przez różne miejsca, mniej i bardziej rozwinięte siatkarsko. I w zasadzie w każdym z nich się odnalazłem. Zawsze udawało nam się w danym kraju zrobić coś dobrego.

Rozłąka z rodziną to jedna kwestia. Ale warto dodać, że bycie trenerem to zawód, w którym można kompletnie utonąć. Ciągła praca.

No i trochę tak jest, że trener wyjeżdżający za granicę zostaje sam z wieloma problemami. I musi sobie z nimi poradzić. Ale tak po prostu jest. To jeden z elementów pracy trenera i trzeba to zaakceptować. Oczywiście trochę się obciąża w rozmowach rodzinę swoimi problemami. Słyszy się również o problemach, które płyną z Polski, bo takie też są.

Tak jednak wyglądają realia w naszym zawodzie. Trzeba sobie to wszystko poukładać i szukać płaszczyzny do wyczyszczenia głowy. Warto zastanowić się, co można zrobić, żeby to życie nie kręciło się wyłącznie wokół siatkówki.

Twoja kariera za granicą zaczęła się od Rumunii i klubu Remat Zalău. Zakładam, że nie było to superatrakcyjne miejsce do pracy, ale gdzieś należało zbierać szlify.

To, co my chcemy, a co możemy, to są dwie różne sprawy. Gdybym ja uparł się, że muszę pracować w Polsce, to tak jak wspomniałem wcześniej, mógłbym się żadnej oferty nie doczekać. Należało wchodzić do zawodu jak nie drzwiami, to oknem.

Takim oknem w tamtym czasie była Rumunia. Trafiłem do zespołu, który nie dysponował największym budżetem. Ale był zespołem poukładanym jak na rumuńskie warunki. Zaznaczam, że jak na Rumunię, ponieważ w porównaniu do Polski organizacyjnie to była ogromna przepaść. Nie widziałem jednak powodu, żeby lamentować.

Do momentu, kiedy zaplecze finansowe pozwalało na płynne funkcjonowanie, pracowało nam się bardzo dobrze. Robiliśmy kroki do przodu. Dla mnie to był jednak o tyle trudny moment w karierze, że mój angielski nie był zbyt komunikatywny. To była bardzo, bardzo podstawowa forma komunikacji.

Tak zwany „poglish”?

Może aż tak to nie, ale mówimy o bazowym angielskim. Jakoś sobie jednak poradziłem i zrobiłem fajny pierwszy krok w drodze do kolejnych. Oczywiście Rumunia jest jednym z tych krajów z mojej przeszłości, które siatkarsko nie wydają się zbyt specjalne. Natomiast praca w każdym miejscu wyglądała bardzo podobnie.

Wszędzie trzeba było się zaangażować w stu procentach, dać z siebie tyle, ile w tym momencie daję w Gdańsku. Nie kalkulowałem nigdy na zasadach, że w słabszym siatkarsko miejscu mogę sobie odpuścić, działać na innych zasadach. Bo to jest pułapka, która może doprowadzić do szybkiego zakończenia funkcjonowania w naszym zawodzie.

Twoim kolejnym kierunkiem był Katar, gdzie pracowałeś aż cztery lata. Drużyny z tamtego kraju radzą sobie całkiem nieźle w azjatyckiej Lidze Mistrzów.

To prawda. Ludzie decyzyjni w Katarze nie dają się oszukać na dłuższą metę. Ich zespół musi funkcjonować na wysokim poziomie. Przez te cztery sezony, które spędziłem w tamtejszej lidze w niektórych drużynach przewinęło się nawet ośmiu czy dziewięciu trenerów. To pokazuje, że odbiór mojej pracy był pozytywny.

Z drugiej strony, nie oszukujmy się też, że Katar to jest miejsce siatkarsko bardzo rozwinięte. Reprezentacyjnie oczywiście próbują, klubowo również. Ale trzeba zaznaczyć, że stricte na międzynarodowe puchary kontraktowani są nowi zawodnicy, znane nazwiska. One zatem nie oddają do końca rzeczywistego potencjału katarskich zespołów.

Liga sama w sobie nie jest zła. Istnieje kilka ekip, które grają na niezłym poziomie. W ostatnich latach siatkówka w Katarze na pewno poszła do przodu. Ale to dalej nie jest topowy poziom. Używając analogii do rozgrywek reprezentacyjnych: mówimy nie o poziomie Ligi Narodów, tylko środku tabeli w Golden League.

Swego czasu rozmawiałem z Bartoszem Krzyśkiem, który sporo się w tych klimatach arabskich poruszał. Stwierdził, że jako siatkarz czujesz się trochę, jakbyś grał dla szejka, bo zainteresowanie kibiców jest nikłe.

To wszystko zależy od miejsca. Na pewno zainteresowanie kibiców jest niewielkie. Natomiast jeżeli chodzi o sam trening oraz mecze: ja w swoim klubie nie odczuwałem, że gramy, aby kogoś zadowolić. Chcieliśmy po prostu osiągnąć jak najlepszy wynik i wyciągnąć z każdego spotkania jak najwięcej.

Kolejna rzecz, o której mówił Bartek: miejscowi zawodnicy zazwyczaj łączą siatkówkę z innymi zawodami. I samej siatkówki nie traktują aż tak priorytetowo, bo wiedzą, że nie podbiją świata.

W Katarze jest inaczej. Tam bardzo niewielki procent zawodników wykonuje inną pracę. I jeśli uprawia siatkówkę, to jest jej poświęcony w stu procentach.

A ambicja zawodników też sięga wysoko? Marzą o grze w Europie?

Na pewno chcą pracować i wygrywać. Oczywiście to wszystko zależy od klubu, od organizacji. Ja w swoich wypowiedziach opieram się na doświadczeniu z zespołu, który prowadziłem, czyli Al Ahli Ad-Dauha. To był dobry klub, w którym można było pójść w kierunku europejskiego stylu pracy, zaangażowania. Miałem do tego stworzone odpowiednie warunki, co nie było oczywistością we wszystkich drużynach.

Więc ta ambicja była. Ograniczenia na tamten czas powodowały realia transferowe. Teraz wiem, że wygląda to trochę inaczej. Natomiast wtedy trudno było przeprowadzić transfer do klubu takiego jak nasz. W zasadzie, kto został na rynku, tego mogliśmy wziąć. Tymczasem kluby mocniej usadzone w realiach sportowych i politycznych w Katarze miały większą swobodę wyciągania zawodników wewnątrz ligi.

Po Katarze trafiłeś na siatkarskie jaja w Turcji, jako nowy szkoleniowiec Jeopark Kula Belediyespor.

Cóż, w Katarze wszystko było poukładane dlatego, że finansowanie siatkówki w głównej mierze bierze się z ministerstwa sportu, komitetu olimpijskiego. Nie było za bardzo możliwości, żeby pieniądze nie spływały. Tymczasem w Turcji wyglądało to kompletnie inaczej.

Ja już w trakcie wyjazdu wiedziałem, że jadę do klubu, który nie jest zorganizowany na specjalnie wysokim poziomie. Że jest to klub młody, klub z problemami. Natomiast w tamtym momencie po prostu zależało mi, żeby trafić do Turcji, jako mocniejszego siatkarsko kraju. Okazało się jednak, że nie było źle. Był dramat.

Pieniędzy brakowało na wszystko.

No na hotele akurat mieliśmy (śmiech). Ale na resztę rzeczy nie. Nie ma nawet co za bardzo tego tematu drążyć. Klub wówczas w taki sposób funkcjonował, i tyle. Obecnie nie gra już w ekstraklasie tureckiej, tylko w pierwszej lidze. I to widocznie jest poziom, na który udało im się uzbierać środki.

Kolejne doświadczenie w Turcji było dość wyjątkowe. Rzadko słyszy się o polskim trenerze, który zdobywa mistrzowski tytuł za granicą.

W Rumunii akurat też zdobyłem mistrzostwo oraz puchar kraju. Ale tak, Turcja jest na pewno bliższa naszemu wyobrażeniu o siatkówce. Faktycznie to było coś wyjątkowego, ponieważ sięgnąłem po tytuł z drużyną, która początkowo zajmowała dziewiąte miejsce. Po kilku tygodniach dołączył jednak do nas Salvador Hidalgo Oliva i to bardzo dużo zmieniło.

Zbudowaliśmy w Fenerbahçe pewność siebie, która z miesiąca na miesiąc pozwalała nam wdrapywać się coraz wyżej i wyżej. Pamiętam, że w turnieju o Puchar Turcji system był taki, że zaczynając rywalizację z piątego miejsca, musieliśmy zagrać po meczu z ekipą z czwartego, ekipą z pierwszego i na koniec z ekipą z trzeciego miejsca. Jak rozmawiałem z jedną osobą ze środowiska, to powiedziałem jej, że jeśli wygramy pierwsze spotkanie, to my ten puchar zdobędziemy. I tak się też stało.

Od tamtego momentu byliśmy w zasadzie zespołem, który dominował tureckie rozgrywki. Stworzyła się naprawdę mocna drużyna.

Ty w międzyczasie byłeś zachwycony Stambułem, jako miastem pełnym uroku, klimatu, dobrego jedzenia i kawiarni.

Stambuł to potężne miasto, które ma dwa oblicza. Myślę, że każdy, kto trafi w nim we właściwe miejsca, będzie zachwycony. Tam gdzie my przebywaliśmy – czyli po stronie azjatyckiej – było naprawdę miło. Fajnie się żyło, działo się dużo dobrego. Połączenie sportu z życiem pozasportowym wypadało bardzo korzystnie.

Natomiast w Stambule jest też wiele miejsc, które nie wnoszą za wiele w kontekście turystycznym. Nie za bardzo jest tam co szukać. Nie uświadczymy tak ładnych obrazków oraz uroku jak w pozostałych częściach tego miasta.

Podobno nigdzie nie piłeś tyle herbaty, co w Stambule.

To na pewno. Ja w każdym kraju, do którego trafiam, staram się szybko zaadaptować. Lubię czerpać z lokalnych nawyków. To dotyczyło w Turcji zarówno picia herbaty, jak i tamtejszej maślanki, czyli ajranu, który teraz pojawił się w sklepach też w Polsce. Turcja kulinarnie mi bardzo odpowiadała. Ale to samo mogę powiedzieć o każdym państwie, w którym byłem.

Twoim ostatnim zagranicznym przystankiem była Ukraina. Mówiłeś, że wbrew pozorom pracowało się w Epicentr-Podolany Horodok w miarę normalnie.

Warunki do pracy mieliśmy takie, że wiele klubów z całego świata mogłoby nam pozazdrościć. Sportowa strona wyglądała bardzo dobrze. Natomiast sytuacja, która miała swój początek w 2022 roku, bardzo nacisnęła na hamulce pod kątem rozwoju siatkówki, co oczywiście jest zrozumiałe. To parcie do przodu, które zakładaliśmy w klubie, musiało zostać wstrzymane. Byliśmy zmuszeni przejść na zasady może nie egzystencji, ale funkcjonowania w bardzo trudnych warunkach. Nie ma co ukrywać, że Ukraina teraz sportowo walczy o przetrwanie, które jest uzależnione od poświęcenia osób do dzisiaj finansujących tam różne dyscypliny.

Podobno każdy sportowiec i trener pracujący w Ukrainie po wybuchu wojny, musiał przyzwyczaić się do jednej rzeczy – ciągłych alarmów. Przyzwyczaić się, czyli w praktyce praktycznie przestać je dostrzegać.

Faktycznie w tych miejscach teoretycznie bezpiecznych nie było wielkich reakcji na alarm syreny. Nic wielkiego się nie działo. Ale są oczywiście miasta, w których jednak mieszkańcy błyskawicznie stosują się do zaleceń związanych z alarmem.

Początkowo wszyscy mieszkańcy kraju schodzili do schronów, ale zrozumieli, że tak się na dłuższą metę żyć nie da.

Tak. Akurat ja pracowałem w miejscu, gdzie tego zagrożenia bezpośredniego nie było.

Ale alarmy dawały świadomość, że to jest cały czas kraj w trakcie wojny?

Ja powiem w ten sposób: czułem się bezpiecznie. Nie wyjechałbym do tego miejsca, gdybym się tak nie czuł. Natomiast gdzieś zawsze leży limit. W pewnym momencie, jeżeli masz wybór, to możesz chcieć zrezygnować z funkcjonowania w takich warunkach.

Z twoich obserwacji, sport dawał mieszkańcom poczucie normalności?

Na pewno tak. Nie oszukujmy się, życie w miastach, gdzie to zagrożenie jest mniejsze, toczy się stosunkowo zwyczajnie, ale dalej na ulicy krąży taki element niepewności. Element zadumy. To wciąż nie jest normalne życie. Pomimo tego, że z pozoru wszystko toczy się własnym rytmem, to panuje dużo refleksji, którą można dostrzec u ludzi na ulicach.

Sport w takich realiach staje się ważny. I to pomimo tego, że nie przyciąga zbyt wielu kibiców na hale. Natomiast ma takie działanie jak sztuka, jak muzyka – pozwala się oderwać i daje namiastkę normalności. Pamiętam, jak uderzyła mnie jedna sytuacja. Byliśmy na wyjeździe i siedziałem w hotelu, gdzie jedna pani grała na pianinie, a druga śpiewała ukraińskie piosenki.

Z jednej strony miałem poczucie, że jest wojna, a z drugiej strony siedziałem w fajnym hotelu, jadłem bardzo dobre śniadanie, słuchałem gry na pianinie i śpiewu. Takie sytuacje nie pokazywały, że na Ukrainie żyje się normalnie, bo ludzie zdawali sobie sprawę, że sytuacja jest poważna, natomiast nie dokładali sobie ciężaru.

Na zasadzie: nie myślimy tylko, że jest źle, że jest dramatycznie. Nie. Żyjemy równolegle z tymi, którzy za nas walczą i staramy się doprowadzić wszystko do poziomu w miarę normalnego. Nie wycofujemy się z normalnego funkcjonowania, nie chowamy się, bo to nam nie pomoże, tylko może jeszcze bardziej przygnębić. Takie były moje personalne odczucia.

Przejdźmy do Trefla Gdańsk. Języczkiem uwagi w tym sezonie może być postać Aleksa Nasewicza. Wiemy, że w Polsce powoli będą zaczynać się poszukiwania następcy Bartka Kurka. Aleks ma potencjał, aby kiedyś w kadrze się znaleźć i grać na wysokim poziomie.

Na pewno o Aleksie mówi się bardzo dużo. My dzisiaj koncentrujemy się jednak na tym, żeby go doprowadzić do stanu, w którym będzie mógł swobodnie z nami pracować. Jest po perypetiach zdrowotnych, które wykluczyły go z końcówki ubiegłego sezonu. I w tym momencie pracuje nad tym, żeby mógł w pełni wykorzystywać swój potencjał.

Oczywiście tu dużą pracę wykonuje sam klub i osoby, które zajmują się prowadzeniem Aleksa. Czy to nasz fizjoterapeuta, czy trener przygotowania fizycznego. Panuje duże zaangażowanie. Zdajemy sobie sprawę, że jest to chłopak, który dysponuje dużym potencjałem. W klubie, który jest dobrze poukładany, powinno się dbać o takich zawodników. I my o niego dbamy.

Co się wydarzy później, to porozmawiajmy za kilka miesięcy. Dzisiaj czekamy na to, kiedy Aleks wróci w pełni sprawny do pracy. Zobaczymy, jak będzie przebiegał proces wdrażania go w treningi. Na dzisiaj nie możemy powiedzieć nic więcej oprócz tego, że pracujemy nad tym, żeby był gotowy do stuprocentowych treningów. Mam nadzieję, że ten moment zbliża się wielkimi krokami.

Czy jako trener wróciłeś do najmocniejszej ligi na świecie?

Wróciłem do bardzo mocnej ligi. Do ligi, która dysponuje ogromnym potencjałem i która ma ogromne zaplecze medialno-kibicowskie. Na pewno obecna otoczka wokół PlusLigi to jest coś wielkiego, niespotykanego. Mamy też pełno zawodników na poziomie najwyższym, międzynarodowym.

Oczywiście, bogate kluby z Turcji, czy z Japonii wyciągają trochę tych topowych siatkarzy, ale u nas dalej są zarówno wartościowi zawodnicy z zagranicy, jak i reprezentanci Polski. Zresztą patrząc na ostatnie lata na europejskiej scenie: można powiedzieć, że Polska zdominowała wszystkie rozgrywki. Oczywiście Włochy dalej znajdują się na wysokim poziomie, ale w takim ogólnym rozrachunku, nasza domimacja jest widoczna gołym okiem. Więc tak, PlusLiga aktualnie to jedna z najlepszych, jeśli nie najlepsza liga świata.

Są osoby – jak Tomek Fornal – które już powiedziały jasno, że jesteśmy najlepsi.

Na pewno znajdujemy się przynajmniej w TOP2. Ale tak jak wspomniałem, wyniki na arenie międzynarodowej klubowej pokazują, że to my zdominowaliśmy ostatnie lata.

Trefl Gdańsk bywa postrzegany jako klub, który jest trampoliną dla zdolnych siatkarzy. Zależy wam na zmianie takiego stanu rzeczy? Na tym, żeby wszyscy zawodnicy traktowali go jako długoterminową opcję?

Oczywiście, że nam zależy. Tylko to nie jest takie proste. W Gdańsku pojawiają się zawodnicy na określonym poziomie finansowania. I bywa, że po jednym, dwóch czy trzech sezonach te możliwości kontraktowe danych graczy się zmieniają. Na pewno gdybyśmy funkcjonowali w innych realiach budżetowych, to byśmy pewnych zmian w Gdańsku unikali.

Natomiast patrząc na możliwości budżetowe, jakimi dysponuje klub, sztuką jest to, co udawało się drużynie z Gdańska przez kilka ostatnich lat. Budowano zespół, który szedł pięterko wyżej, niż wielu zakładało. To spora umiejętność: wykorzystywanie każdego środka budżetowego w taki sposób, żeby uzyskać jak najlepsze wyniki sportowe.

Teraz waszym celem będą play-offy?

Celem jest to, żebyśmy wszyscy wrócili do treningu i mogli spokojnie wejść w sezon. Bo dzisiaj jeszcze nie mieliśmy takiej możliwości. Mówienie, co chcemy osiągnąć, nie znając tak naprawdę faktycznego stanu posiadania, byłoby niepodparte żadną merytoryczną wiedzą, tylko oczekiwaniami.

Natomiast dzisiaj wiemy, że chcemy ropocząć rywalizację w lidze i zacząć pracować na punkty w każdym spotkaniu. Czy ostatecznie zagramy w play-offach? Nie wiem. Czy to zaprowadzi nas do piątego miejsca, czy do dziesiątego miejsca? Nie wiem.

Chciałbym, żebyśmy wiedzieli, że wykorzystujemy to, co mamy i robimy wszystko, żeby nie grać poniżej swoich możliwości.

ROZMAWIAŁ KACPER MARCINIAK

Czytaj więcej o siatkówce:

Fot. Newspix.pl

Na Weszło chętnie przedstawia postacie, które jeszcze nie są na topie, ale wkrótce będą. Lubi też przeprowadzać wywiady, byle ciekawe - i dla czytelnika, i dla niego. Nie chodzi spać przed północą jak Cristiano czy LeBron, ale wciąż utrzymuje, że jego zajawką jest zdrowy styl życia. Za dzieciaka grywał najpierw w piłkę, a potem w kosza. Nieco lepiej radził sobie w tej drugiej dyscyplinie, ale podobno i tak zawsze chciał być dziennikarzem. A jaką jest osobą? Momentami nawet zbyt energiczną.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Igrzyska

Media: Radosław Piesiewicz przestanie być prezesem związku. Możliwe, że już jutro

Sebastian Warzecha
12
Media: Radosław Piesiewicz przestanie być prezesem związku. Możliwe, że już jutro
Piłka nożna

„Obiekt nie istnieje”. Krajobraz zniszczeń popowodziowych w sporcie [REPORTAŻ]

16
„Obiekt nie istnieje”. Krajobraz zniszczeń popowodziowych w sporcie [REPORTAŻ]

Komentarze

10 komentarzy

Loading...