Reklama

Smolarow: Zawód trenera alienuje ze społeczeństwa, stajesz się odludkiem

Autorzy:Jakub Białek Jan Mazurek

10 września 2024, 11:30 • 17 min czytania 36 komentarzy

Jako młody asystent Piotra Stokowca praktycznie nie wychodził z samochodu. Polskę przejechał wzdłuż i wszerz. Odwiedził też wiele zakątków Europy. Aż życie komiwojażera stało się dziwne i męczące, raz na drodze z Lubina do Łęcznej jego auto zderzyło się z tirem. Niedawno w prestiżowym miesięczniku „Pismo” napisał literacką historię osobistą „Z punktu widzenia nocnego trenera”, gdzie próbował wytłumaczyć, dlaczego życie szkoleniowców oparte jest na pracoholizmie, harowaniu do upadłego i byciu katem dla samych siebie. Łukasz Smolarow, który pracował w Lechii, Zagłębiu, Jagiellonii, ŁKS-ie czy Polonii, a przy okazji jest absolwent Instytutu Kultury Polskiej UW, w szczerym wywiadzie opowiada nam o świecie, w którym człowiek staje się odludkiem. Czasami za darmo. Zapraszamy. 

Smolarow: Zawód trenera alienuje ze społeczeństwa, stajesz się odludkiem

Jak to jest zderzyć się z tirem? 

Na szczęście nic takiego się nie stało, prędkości nie były duże. Jechałem z Lubina do Łęcznej przez Warszawę. Tir mnie obrócił, wylądowałem na sąsiednim pasie tyłem do kierunku jazdy, auto było do kasacji. 

W swoim artykule w „Piśmie” opowiadasz, że kiedy nawigacja pokazywała ci 517 kilometrów, czułeś się w zasadzie jak w domu. Jako asystent trenera przejechałeś autem szmat drogi. 

Kiedy stałem tak obrócony autem, przejeżdżający obok w zatorze kierowcy pokazywali mi środkowe palce. Tak jakby ten wypadek to była moja wina. Nigdy nie liczyłem, ile kilometrów robię rocznie, ale zdarzało mi się obejrzeć na żywo cztery mecze Ekstraklasy w jednej kolejce lub dwa spotkania jednego dnia. Kraków plus Śląsk, to do zrobienia. 

Reklama

Jako młody trener cały czas patrzyłem w kalendarz, ciągle byłem w drodze, choć obecnie jest na to niższe zapotrzebowanie. Technologia poszła do przodu, pojawiły się lepsze nagrania z szerokokątnej kamery. Wcześniej właśnie z tego powodu tyle się jeździło – telewizyjny obraz nie był dla szkoleniowców wystarczający lub po prostu nie był szybko dostępny. Szukało się detali. Także spojrzenia własnym okiem. Wyruszałem na obserwacje po całej Polsce, ale też po Europie – do Niemiec, Holandii, Rumunii, na Litwę, do Czech czy na Słowację, nieustannie próbowałem upchać wszystkie obowiązki w napchanym po brzegi kalendarzu. 

W którym momencie życie komiwojażera męczy? 

Gdy pojawia się rodzina. To fajna praca dla młodego człowieka, tuż po studiach – ciągle w drodze, dużo się dzieje. Gdy urodził się mój syn, inaczej zacząłem do tych wyjazdów podchodzić. Jest konieczność, to jadę. Ale jeśli można odpuścić, to lepiej faktycznie odpuścić. Nie zawsze trzeba zasuwać z Gdańska na Śląsk, żeby obejrzeć przeciwnika czy zawodnika, który cię interesuje, bo ten sam piłkarz może będzie niedługo do zobaczenia gdzieś bliżej. Z drugiej strony podróżowanie jest fajne, bo może przenieść cię w jakąś inną rzeczywistość. Tym bardziej, że samo przemieszczanie się nie jest problemem, trudne jest dopiero nawarstwianie się obowiązków. Stąd koniecznością są liczne sztaby trenerskie.

Dlaczego turystyczna podróż do Japonii może dać trenerowi więcej niż staż w zachodnim klubie? Piszesz o tym w „Asystencie trenera”. 

Oglądaliście „Perfect Days”? 

Tak, to historia starego japońskiego sprzątacza toalet, który do swojego parszywego jednak zadania podchodzi z czułością, zachwycając się przy tym architekturą, naturą i codziennością ludzi w Tokio. 

Reklama

W kontekście twórczości Wendersa to trochę odgrzewany kotlet, ale film podejmuje też temat etosu pracy. Wykonywania swoich obowiązków z radością i przekonaniem. Myślę, że Japonia pokazuje, jak dobrze może być zorganizowane funkcjonowanie życia. Wielu zakłada, że w tym kraju ciężko się odnaleźć, a prawda jest taka, że w nim nie da się zgubić. Oznaczenie są intuicyjne, pociągi przyjeżdżają na czas, jest bardzo czysto, ludzie wykonują drobne prace z dużym poświęceniem, wczuwają się w to, co robią.

Pamiętam, że raz patrzyłem na człowieka, która przeprowadza innych przez jezdnię. Te dziesięć sekund, gdy wykonywał pracę było momentem jakiegoś totalnego wkręcenia się w swoje zajęcie. Poczuciem odpowiedzialności. Albo widziałem też jak sprawnie wygląda czyszczenie pociągu na krótkim postoju. Dwie minuty to paradoksalnie dużo czasu. Trener organizuje życie i czas drużyny, dobrze też, żeby piłkarz mu się nie zagubił na boisku, czyli żeby miał jasne wytyczne. Ale oczywiście wiem, że stosunek Japończyków do pracy ma też inną stronę medalu – umieranie w pracy, przepracowanie. 

Zwłaszcza w zawodzie trenera. W Japonii sztaby siedzą w klubie od rana do nocy, bo to dobrze postrzegane.

Dlatego nie wpatruję się w Japonię jak w obrazek. Podchodzę do niej również krytycznie. Nie mam poczucia, że taka ilość pracy jest konieczna. Myślę już raczej w ten sposób, że trzeba wykonać swoje zadania, być skutecznym, a jak to zrobisz, ile godzin na to poświęcisz i w jakich okolicznościach – nie jest to najistotniejsze. 

Zafiksowanie się na myśleniu wyłącznie o futbolu jest za wąskie. Trener potrzebuje też innych inspiracji czy punktów odniesienia. Lubię uciekać od piłki, żeby wracać do niej z inną perspektywą. To często proste rzeczy: nawet wyjście na obiad na zewnątrz, a nie zamawianie posiłku do klubu. 

W czym to może pomóc trenerowi? 

Widzisz wtedy, jak wygląda świat, masz jakieś interakcje, small talki, które wybiją cię z zafiksowania pracą. Odświeżysz głowę, na chwilę zapomnisz o obowiązkach. A jak siedzisz w pokoju, często bez okna, możesz stracić kontakt z rzeczywistością…

W Lubinie trenerzy mają pokój bez okien, prawda? 

Tak, dziś jest on przeznaczony na pomieszczenie dla fizjoterapeutów. Ale w tym nowym… wciąż nie ma okna. Traciłeś rachubę, mogłeś nie zauważyć, czy jest 18, czy już 22. Co ciekawe w Lechii czy ŁKS-ie też okna nie ma, niech się na ten temat wypowiedzą architekci.

Zawód trenera faktycznie wygląda tak, że w klubie siedzieć można de facto na okrągło? 

Każdego dnia jest bardzo dużo tematów do analizy czy zastanowienia, ale są różne etapy. Coś, co dziesięć lat temu zajmowało mi osiem godzin, teraz zajmuje dwie. Rozwinęła się technologia, więcej bazuję na doświadczeniu. Odrzucam rzeczy nieistotne. Weźmy na przykład analizę meczową, szybciej wiem, co zrobić, żeby pokazać esencję. Po meczu widzę, że kluczowe było jakieś zagadnienie, więc zajmuję się tylko nim i nie ruszam całych dziewięćdziesięciu minut akcja po akcji, tak jak nakazywałaby poprawność. Bo i tak tego materiału nie przerobimy. Raport pomeczowy ma trzydzieści stron. Czy przeczytanie go od deski do deski jest użyteczne? Tak, ale już głębszej analizie poddasz tylko dwa-trzy wskaźniki. 

Na początku chcesz sam wszystko przepracować. Porównujesz sezony, sprawdzasz, co się sprawdziło, co nie sprawdziło. Próbujesz liczbowo dojść do tego, co było kluczowe. Szukasz jakiegoś świętego Graala. W miarę upływu lat zrozumiałem, że wcale tak nie trzeba, bo ważne jest też to, czy będziesz wypoczęty, jaką dasz energię, błysk. Twoje życie nie może być ciągiem pracy, w którym zupełnie stracisz rachubę.

Miałeś okres regularnej pracy, przyjmijmy to za niezdrową ramę, od 8 do 22? 

Tak, w Zagłębiu czy na początku w Lechii. Kilka razy można tak siedzieć, ale potem musi przyjść wietrzenie głowy, a już na pewno nie możesz dobijać się tym, że jak skończysz pracę, to włączasz Ligę Mistrzów. Albo dodatkowe szkolenie. Możliwości są nieograniczone, zawsze jest coś do nadrobienia. Do oglądania Ligi Mistrzów też trzeba się przygotować. Ja raczej dążyłem do tego, żeby mieć przestrzeń na coś innego niż piłka, jakiś wentyl bezpieczeństwa. 

Trenerzy a życie rodzinne. Czy to już zawód tylko dla piłkarskich nerdów?

Tu pojawia się pułapka: sam mówisz, że najwięcej pracowałeś w Zagłębiu, z którym zaliczyliście niezłą pucharową przygodę. Jak więc nie wiązać pracoholizmu z najlepszym okresem kariery?

To chyba za proste rozwiązanie. Praca powinna rozkładać się na więcej osób. Fajnie, że trzy osoby się poświęcą, ale jeszcze lepiej jest, gdy sześć je odciąży. Tak funkcjonować można tylko przez jakiś okres. Poświęcisz się na sezon, ale potem musi nastąpić jakiś inny model, bo nie da się tak funkcjonować. 

A może żeby osiągnąć sukces w tym zawodzie, trzeba właśnie przekroczyć własne granice wytrzymałości i rzucić się w wir nienormowanej zwykłymi ramami pracy? 

Ja w to nie wierzę. Wierzę w solidność, bycie dobrym fachowcem, poświęcanie się, jak najbardziej, ale nie w wyznawanie kultu perfekcji. Piłka jest nieidealna, jest żywiołem, którego nie da się w stu procentach kontrolować, tak na nią patrzę. Lepiej pogodzić się z tym, że nie na wszystko ma się wpływ i nie nad wszystkim się zapanuje. Nawet wielkie poświęcenie nie gwarantuje sukcesu. Można by odwrócić pytanie, jakie byłyby końcowe wyniki tych wiodących sezonów, gdybyśmy mieli okazję wypocząć? W Lechii traciliśmy punkty zwykle w weekend po meczach Pucharu Polski rozgrywanych w środku tygodnia. 

Dlaczego pracoholizm jest pozytywnie postrzegany w zawodzie trenera? 

Trener jest wzorem do naśladowania, musi być pracowity. Takie są oczekiwania kibiców czy osób zatrudniających. Oni chcą widzieć, że ludzie, którzy przychodzą do klubu są zaangażowani w ich ukochany projekt życia. Wobec piłkarzy często stosuje się taki zarzut: „Nie chciało im się”. Nie to, że jakiemuś zawodnikowi zabrakło umiejętności. Po prostu nie dał z siebie wszystkiego. Dla trenera trudna zawsze jest porażka, po niej chce zrobić coś więcej niż robił dotychczas, żeby kolejnym razem wygrać. A problemem nie jest raczej niedopilnowanie obowiązków. Pamiętacie, z jak dobrym odbiorem spotykało się to, gdy Czesław Michniewicz pokazywał na Instagramie, że jeździ z wizytami do reprezentantów. Czytaliśmy: „Patrzcie, jak pracuje!”. Obecnie zaangażowanie warto pokazywać. Spotyka się z pozytywnym odbiorem.  

Ty z kolei odwiedziłeś Malmoe, żeby z bliska przyjrzeć się etosowi pracy Henrika Rydströma. To nie tylko zdolny trener, który próbuje w Szwecji wprowadzać „Brazylię”, ale też człowiek o niecodziennym podejściu do tematu work-life balance.

Chcę przyglądać się piłce. Wyczuwać trendy, zanim staną się popularne. Podoba mi się, jak Rydström opowiada o piłce: on pozwala sobie na niedoskonałość, na brak kontroli, na wymknięcie się obsesji władania nad wszystkim i wszystkimi. To we współczesnym futbolu niepopularne, więc wymaga pewnej odwagi. Trenerzy mają czasem wizję pełnej kontroli, chcą wskazywać, jak wszystko ma wyglądać i nie przewidują od tego choćby drobnych odstępstw. Wydaje mi się, że to przestarzała wizja. Lepiej dać piłkarzowi więcej wolności, odpowiednio go do tego wcześniej przygotowując. Czasami powstrzymanie się od dania wskazówki jest trudniejsze niż udzielenie trzech wskazówek. 

A co zadziała lepiej – długa analiza czy prosta wskazówka? 

Na przestrzeni lat doświadczyłem wszystkich modeli. Od nienaturalnie długich odpraw po krótkie i konkretne komunikaty. Czasami pokazanie piłkarzom fragmentu z koszykówki jest lepsze niż puszczenie akcji z ich meczu. Piłki nie zawsze trzeba tłumaczyć piłką.

Masz w głowie jakąś niecodzienną odprawę? 

Dużo kombinowaliśmy. Szczególnie jak w jednym miejscu pracuje się długo. Przypominam sobie na przykład odprawę o tym, jak Krystian Zimerman przygotowuje się do Konkursu Chopinowskiego.

Co chcieliście nią uzyskać? 

Pokazać, że meczu nie wygrywa się w dniu meczu. Zimerman, jeden z najwybitniejszych pianistów świata, mnóstwo energii poświęcał na przygotowanie. Czyli na pracę od poniedziałku do piątku. A jak już wychodził na scenę, był spokojny i rozluźniony, wiedział, że jest dobrze przygotowany. Zdaję sobie sprawę, że łączenie Konkursu Chopinowskiego i piłki nożnej jest ryzykowne, ale może warto. Ostatnio widziałem film „Piano Forte” o tym konkursie i to jest po prostu bardzo dobry film sportowy. Mieliśmy też odprawę z Hulkiem. Puszczaliśmy fragmenty Indiany Jonesa. Chcieliśmy odrywać się na chwilę od piłki, żeby wzmocnić przekaz. Albo w ŁKS-ie, pamiętam, że przed meczem z Legią graliśmy w Jengę, co było po prostu elementem wykładu o koncentracji na zadaniu.

Tamten ŁKS głównie przegrywał…

Wtedy zremisowaliśmy, choć oczywiście nie dzięki Jendze. Co ciekawe, w Jengę graliśmy w taki sposób, że do wyjmowania klocków można było użyć tylko jednej ręki. Wiecie, ile było błędów, bo zawodnik wyciągał klocek, a potem przełożył go do drugiej dłoni? Ta liczba była niewiarygodna. 

Jak w piłce, gdy masz dobry wynik. 

Jest 88. minuta, prowadzisz, wszystko zrobiłeś, ale nie dociskasz na koniec, nie jesteś skoncentrowany, myślisz, że już jest po meczu. To też był problem ŁKSu, ale jeden z wielu.

Da się pogodzić pracę trenera z rodziną? 

Pewnie jakoś się da. 

Wyczuwamy wątpliwości. 

Dni wolnych nie ma zbyt wielu, plan często ulega zmianie. Ciężko o rytm, jakąś powtarzalność, nie jest łatwe planowanie rodzinnego życia, bo na przykład konkretne dni meczów stosunkowo późno wskakują do kalendarza. Bywa frustrująco. Czy dzień taty w przedszkolu pokryje się z meczem, czy święta spędzi się w domu?

Jesteś głową w pracy, gdy spędzasz czas z rodziną? Jesz kolację i myślisz o lewych obrońcach? 

Nie jest łatwo się wyłączać, ale trzeba, bo inaczej tracisz bardzo ważny czas życia. Nie jesteś ani tu, ani tam. Nad tym po prostu trzeba pracować. 

W „Piśmie” opowiadasz o dzieciach, którym inni zazdroszczą, że ich ojciec to trener, bo można z nim pogadać w domu o piłce. W rzeczywistości ci ojcowie rzadko mają czas na to, żeby w ogóle pogadać z własnym dzieckiem, o czymkolwiek.

Żyjemy wyobrażeniem, że fajnie mieć kogoś blisko piłki, tylko syn czy córka mogą z tego w ogóle nie korzystać. Wiem, że są trenerzy, którzy przestali zabierać dzieci na swoje mecze. Uderzające jest pewne zdanie z książki „Straszliwie sam” Raymonda Domenecha, byłego selekcjonera reprezentacji Francji: kilkuletni syn widział, że wszędzie w telewizji oskarżają ojca o zawalone mistrzostwa świata w RPA, w końcu zapytał:

– Tato, ale nie pójdziesz do więzienia? 

Praca w piłce jest atrakcyjna, wiele osób chciałoby być blisko boiska, ale trzeba jasno powiedzieć, że nie jest atrakcyjna dla życia rodzinnego. Wydaje mi się, że coś się zmienia i już nie będziemy pracować tak samo jak dziesięć lat temu. O tym mówił mój tekst „Z punktu widzenia nocnego trenera” w „Piśmie”. Idzie nowe. Potrzebujemy zmiany. Niech zanika narracja o ponadstuprocentowym poświęceniu. Inne rzeczy stają się istotne – pomysł, zmysł obserwacji, wyczucie. 

Michał Probierz wyganiał na Euro piłkarzy z hotelu. Samemu też wolał pograć w golfa niż siedzieć i analizować.

Myślę, że bardzo uważnie wsłuchuje się w nowoczesne trendy. 

Czyli warto iść na golfa? 

Warto.

A ty jakie masz odskocznie?

Chodzę do kina, czytam książki, prasę, żyję zwyczajnym życiem. Chciałbym mieć czas, żeby pójść na kolację ze znajomymi. To nie jest oczywiste w pracy trenera. Często lądujesz w obcym miejscu, poza miejscem zamieszkania, nie masz znajomych, jesteś ograniczony. Nie chcę czuć się ciągle jak na misji specjalnej, dla której trzeba poświęcić życie. Chyba wszyscy ludzie piłki mówią, że nie byli na weselach rodziny czy przyjaciół, na urodzinach dzieci. Raz można nie być. Drugi raz pewnie też. Ale dziesiąty? Otoczenie nie będzie się do ciebie zawsze dostosowywało. Stajesz się odludkiem. 

Wszędzie zabierasz rodzinę? 

Zdarza się, że się rozdzielamy. Musiałem kursować na linii Lubin-Warszawa. Fajnie, że mój syn się dopasował i akurat robił pierwsze kroki w dniu, w którym byłem w Warszawie.

Innym trenerom rekomendujesz przeprowadzanie z żoną i dziećmi?

Sytuacja jest zupełnie indywidualna. Zależy, na jakim etapie życia jest i czym zajmuje się rodzina. Pytanie: ile ma trwać praca? Inaczej jest, gdy to krótki skok i mówisz sobie, że rozdzielacie się na pół roku. Inaczej, jeśli jedziesz gdzieś z myślą, że to na dłużej. 

Trenerzy nie zaczynają pracy przekonani, że opanują kryzys i będą pracować długie lata? 

Do Zagłębia szedłem z myślą o pół roku. Drużyna się utrzymała, ja wypełniłem kontrakt. Niedawno z ŁKS-em było podobnie. Projekt miał być krótkotrwały, zadanie się nie udało.

Nie myśleliście, że utrzymacie ŁKS i będziecie mieli fajną perspektywę na świeży start w Ekstraklasie? 

Może to był nasz błąd, ale patrzyliśmy na tę współpracę krótkofalowo: i my, i klub. Może właśnie zabrakło nam tej szerszej perspektywy: przy takiej optyce nigdy nie wiesz, ile czasu gdzieś spędzisz. Nawet jak masz dwuletni kontrakt, to i tak nie jest powiedziane, że go wypełnisz. Gdyby to było pewne, łatwiej można byłoby zaplanować rodzinną przeprowadzkę.

Wyrzucą cię z kilku klubów po paru miesiącach i rodzina powie w końcu: no dobra, ale po co mamy znowu się z tobą zabierać, skoro zaraz cię pożegnają?

Żadne rozwiązanie nie jest dobre: ani ciągnięcie rodziny za sobą, ani życie w odseparowaniu. W tym pierwszym wariancie rodzina trafia w nowe miejsce, nie ma pracy, znajomych, ty przychodzisz o dwudziestej, zjecie kolację, w weekendy zazwyczaj cię w domu nie ma. Wartość taka, że się widujecie, ale nie ma złotego środka. Zobaczcie, że żyjemy w dużym kraju. Zupełnie inaczej jest być trenerem w Polsce niż w Holandii czy Belgii, gdzie możesz w sumie całe życie mieszkać w jednym miejscu i zmieniać kluby. Odległości nie są tam problemem.

Dlatego idealna jest taka praca, po której jesteś w stanie wrócić wieczorem do domu. Staram się o tym myśleć, planując kolejne zawodowe kroki. Obecnie po dwunastu latach podróży wracam do Warszawy. 

Kiedy już miałeś pracę na miejscu, to wyszło tak, że klub nie płacił ci przez kilka miesięcy. 

Tak, to dziwne, oczywiście szkoda, że te pieniądze zostały stracone. Choć bardziej ruszyło mnie to, jakiego rodzaju problemy generuje to w kontekście pracy trenera, który jest odpowiedzialny za projekt, buduje jakąś markę, także całych rozgrywek, a nie dostaje wynagrodzenia. I najlepsze – w mediach może przeczytać, że jednak je otrzymuje. Tak było w Polonii. Nawet ostatnio Sebastian Przyrowski odpowiadał Tomaszowi Ćwiąkale na pytanie, jak czuł się w sytuacji, gdy trenerzy otrzymywali wynagrodzenie, a on nie. Tylko że to dyskusja o tym, co nie miało miejsca.

W annałach faktycznie zostały artykuły, z których wynika, że w upadającej Polonii Ireneusza Króla sztab otrzymywał wynagrodzenie. 

Ktoś tak napisał. Od tego czasu mam większy dystans do tego, czy coś opisanego się wydarzyło, czy może właśnie wcale nie. Nas jako trenerów postawiło to w dyskomfortowym położeniu w stosunku do podopiecznych. Co robić w takiej sytuacji? Masz chodzić i przekonywać innych, że naprawdę nie dostajesz pieniędzy? Rozmawiałem o tym nawet teraz z Sebastianem. 

Miałem wtedy umowę o pracę i wydawało mi się, że jest to bezpieczna umowa, że mieszkamy w kraju, w którym ktoś nad nami czuwa, jest jakaś opieka pracownika i ZUS może pogrozić palcem. Nasze mecze były transmitowane w telewizji, produkt się sprzedał, ludzie nie otrzymali pensji, choć byli posądzani o to, że otrzymali… 

O czym my w ogóle mówimy – zarzut o to, że ktoś dostał pensję? Tylko w polskiej piłce coś takiego jest możliwe. W szatni było trudniej? 

Przez długi czas wydawało mi się to nawet śmieszne, bo myślałem, że to przecież oczywiste, że tych pieniędzy nie dostaliśmy. Aktualnie bardziej dziwi mnie podział wśród trenerów w jednym sztabie, na pracowników licencyjnych i nielicencyjnych, czyli tych, wobec których mają być uregulowane zaległości w danym terminie i tych, którzy mogą czekać. Nie do końca rozumiem, dlaczego nie ma tu jedności. Tak jakby podręcznik licencyjny PZPN wskazywał, że analitykowi można wypłacić wynagrodzenie później niż pierwszemu asystentowi. Stąd też przestały mnie dziwić sytuacje, że trenerzy rezygnują z pracy w sztabach klubów Ekstraklasy i wolą iść pracować do szkoły. 

Postawimy pytanie, które zadała ci kiedyś urzędniczka: czemu pracowałeś dalej, skoro nie otrzymywałeś wynagrodzenia przez sześć miesięcy? 

Traktowałem to jako przygodę. Żeby pozwolić sobie na pracę w Ekstraklasie, musisz mieć jakieś oszczędności. Nawet słyszałem, że ostatnio jeden z prezesów klubu doradzał to młodszemu trenerowi. Ja wtedy ich nie miałem, ale nie miałem też wielu wydatków. Urzędniczka pytała: czemu nie zrezygnowałem po miesiącu? Jest jakieś poczucie misji, zobowiązanie. Łatwiej to chyba zawsze sobie wytłumaczyć niż rodzinie czy obcym. 

Byłeś kiedyś wypalony? 

To duże słowo.

Wypalałeś się? 

Myślę, że tak. Na szczęście nigdy nie zatraciłem się w pracy. Pracowałem mocno, ale nigdy nie przeobraziło się to w szaleństwo.

Wypalenie to problem tego zawodu? 

Używam waszego wywiadu z Rafałem Ulatowskim w trakcie szkoleń z trenerami na temat pracy trenera. Ostatnio po dwudniowych zajęciach poprosiłem o krótki feedback. Liczyłem na standardowe „fajne, dobry temat, coś z tego wyciągnąłem”. Zastanawiające było dla mnie to, jak wielu młodych szkoleniowców powiedziało, że musi dobrze przemyśleć, czy w ogóle chce wykonywać ten zawód. Część mówiła też, że musi zrobić rachunek sumienia, czy nie przesadza z pracą. Paru mówiło: wygląda na to, że jestem bliski wypalenia. 

Ulatowski: Piłka zabrała mi życie rodzinne. Nie potrzebuję work-life balance

Ulatowski po dwudziestu pięciu latach pracy mówił nam, że nie wierzy w work-life balance. Wykreślił z niego niemal całkowicie słowo „life”. Tu ciągle mówimy o młodych, zaczynających trenerach, tak?

Tak, wypalenie, jak mówią badania, następuje stosunkowo szybko, powiedzmy po około pięciu latach. Gdy wchodzisz do zawodu, masz wielką energię i chcesz wiele zmienić. Zwłaszcza ludzi. Potem kilka razy odbijasz się od ściany, trafiasz na niesprzyjające środowisko, napotykasz różne przeszkody. Przydarzają się porażki, ciężko ci się z tym pogodzić. Wtedy pojawiają się pierwsze symptomy. Brakuje w Polsce dyskusji o tym, z jakimi kosztami emocjonalnymi wiąże się wejście do zawodu trenera. Często zapominamy, że obok nas toczy się normalne życie. Piłka nas pochłania. Poświęcamy się. 

Zawód trenera to zawód samotników? 

Specyficznych samotników, bo jesteś cały czas wśród ludzi i dla ludzi, ale jednocześnie niektórych ważnych dla siebie ludzi prawie nie widujesz. Myślę, że trzeba o tym mówić, bo ten zawód jest na świeczniku, ale dalej nie jest dobrze rozumiany. Piłka wciąga, ryzyko zatracenie jest spore. A w tym ciągłym wirze można zapomnieć o sobie.  

Niech to będzie motto tej rozmowy: trenerzy, odpoczywajcie. 

Zwłaszcza że w ten sposób w dłuższej perspektywie będą lepszymi trenerami. Na krótkim odcinku poświęcenie się może pomóc w osiąganiu świetnych wyników, ale jeśli chcesz pracować w zawodzie dłużej niż te pięć lat i czerpać z niego satysfakcję, musisz bardziej rozkładać obowiązki. Różne rzeczy są doceniane w zawodzie trenera. Bezgraniczne zaangażowanie się w pracę staje się passé. Chciałbym, żeby w tej pracy więcej mówiło się o głowie. I o tym, jak sobie z nią radzić.

ROZMAWIALI JAKUB BIAŁEK I JAN MAZUREK

Czytaj więcej wywiadów duetu Białek&Mazurek:

Fot. Newspix

Ogląda Ekstraklasę jak serial. Zajmuje się polskim piłkarstwem. Wychodzi z założenia, że luźna forma nie musi gryźć się z fachowością. Robi przekrojowe i ponadczasowe wywiady. Lubi jechać w teren, by napisać reportaż. Występuje w Lidze Minus. Jego największym życiowym osiągnięciem jest bycie kumplem Wojtka Kowalczyka. Wciąż uczy się literować wyrazy w Quizach i nie przeszkadza mu, że prowadzący nie zna zasad. Wyraża opinie, czasem durne.

Rozwiń

Urodzony w 2000 roku. Jeśli dożyje 101 lat, będzie żył w trzech wiekach. Od 2019 roku na Weszło. Sensem życia jest rozmawianie z ludźmi i zadawanie pytań. Jego ulubionymi formami dziennikarskimi są wywiad i reportaż, którym lubi nadawać eksperymentalną formę. Czyta około stu książek rocznie. Za niedoścignione wzory uznaje mistrzów i klasyków gatunku - Ryszarda Kapuscińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Toma Wolfe czy Huntera S. Thompsona. Piłka nożna bezgranicznie go fascynuje, ale jeszcze ciekawsza jest jej otoczka, przede wszystkim możliwość opowiadania o problemach świata za jej pośrednictwem.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

Komentarze

36 komentarzy

Loading...