Reklama

Siatkarska trauma w Londynie. „Nie pamiętam meczu. Tylko emocje po nim”

Kacper Marciniak

Autor:Kacper Marciniak

21 lipca 2024, 11:13 • 16 min czytania 22 komentarzy

Polscy siatkarze nie mogli być pewniejsi siebie. Andrea Anastasi w nieco ponad rok zbudował drużynę, która do Londynu leciała po złoto. W ćwierćfinale olimpijskiego turnieju siatkówki Biało-Czerwoni odbili się jednak od Rosji. To boli ich do dzisiaj. – Po igrzyskach dochodzi do ciebie świadomość, że coś było blisko. Coś, o czym sportowcy śnią od dziecka – wspomina Łukasz Żygadło.

Siatkarska trauma w Londynie. „Nie pamiętam meczu. Tylko emocje po nim”

To trzeci z pięciu tekstów cyklu „Klątwa Ćwierćfinału”, które przed startem siatkarskiego turnieju na IO w Paryżu będą pojawiać się na naszych łamach

***

Kilkanaście lat w sporcie to wieczność. W obecnych realiach polska siatkówka jest potęgą. W żadnym sezonie nie traci na jakości, co roku dostarcza nam sukcesów. Jeszcze pod koniec pierwszej dekady XXI wieku regularność jednak była ostatnim słowem, jakie mogliśmy użyć w kontekście reprezentacji siatkarzy.

– Dzisiaj patrzymy z perspektywy z 2024 roku – mówi nam Oskar Kaczmarczyk, były statystyk, a także asystent trenera w kadrze Polski. – Wszyscy wiedzą, że nasza reprezentacja zachowuje ciągłość i zawsze jest topową drużyną. Jednak ten okres, do 2016 roku, wcale taki kolorowy nie był. Doświadczaliśmy ciągłych zmian i budowania zespołu na nowo.

Reklama

Na czym te zmiany polegały? Cofnijmy się o 15 lat, do 2009 roku. A potem zastanówmy, jak doszło do tego, że już trzy lata później Bernando Rezende nazywał polską drużynę „głównym faworytem do złota w Londynie”.

Plac budowy i kolejni fachowcy

Po ekipie Raula Lozano, która w 2006 roku zdobyła srebrny medal mistrzostw świata, nie było już śladu. Mariusz Wlazły miał problemy z kolanami. Grzegorz Szymański podobnie. Sebastian Świderski w sparingu kadry zerwał ścięgno Achillesa, a Michał Winiarski był po operacji barku. Nawet Dawid Murek – lider reprezentacji z początku XXI wieku – nie był w dyspozycji, która uprawniałaby go do bronienia barw Biało-Czerwonych.

W takich okolicznościach w sezonie 2009 pracę rozpoczynał nowy selekcjoner reprezentacji Polski, Daniel Castellani. Jakakolwiek ciągłość została przerwana. Argentyńczyk wiedział, że musi łatać dziury. Ba, wręcz budować kadrę od podstaw.

Udało mu się jednak dokonać cudu. Bartosz Kurek, Piotr Nowakowski czy jeden z nielicznych weteranów, Piotr Gruszka w rewelacyjny sposób zastąpili nieobecnych kolegów. Polski zespół wrócił z mistrzostw Europy w Turcji ze złotymi medalami. Sęk w tym, że i kadra Castellaniego nie miała długiego życia. Znowu rozpoczęła się rewolucja.

– W sezonie 2009 nie było Wlazłego, na atak wszedł Piotr Gruszka i do tego doszedł Bartosz Kurek. A zaznaczmy, że „Grucha” grał wówczas w Arkasie Izmir i wcale nie był uważany za takiego topowego playera. Przed ME w Turcji w ogóle nie myśleliśmy o podium. Ja nawet rzuciłem, dla żartów, że kiedy zdobędziemy medal, to zrobię sobie tatuaż. Pamiętam, że kiedy wracaliśmy do hotelu w Izmirze po zdobyciu złota, to „Grucha” powiedział: ale żeśmy odwalili. Dosłownie nikt się takiego wyniku nie spodziewał. Nikt. Ale w 2010 roku pojechaliśmy na mistrzostwa świata. Tam była klęska. I znowu zaczęła się budowanie na nowo – opowiada Kaczmarczyk.

Reklama

Castellani miał znakomity start, ale jego kadencja ostatecznie potrwała zaledwie dwa sezony. Nowym szkoleniowcem Polaków w lutym 2011 roku został Andrea Anastasi. Włoch, którego CV wyglądało jeszcze lepiej niż dwóch poprzednich trenerów Biało-Czerwonych. Parę lat wcześniej z Hiszpanią sensacyjnie sięgnął po mistrzostwo Europy. A z Włochami między innymi… pokonał Polaków w ćwierćfinale igrzysk.

Anastasi początkowo miał jednak podobne problemy co Castellani. Grupa doświadczonych zawodników poprosiła go o odpoczynek i nie zdecydowała się na występy w Lidze Światowej. Mowa o Danielu Plińskim, Mariuszu Wlazłym, Pawle Zagumnym oraz Michale Winiarskim. Dwóch ostatnich wkrótce wróciło do kadry. „Plina” i „Szampon” częścią grupy Anastasiego nie zostali nigdy.

Włoski szkoleniowiec znalazł nowych liderów. W ataku pierwsze skrzypce zaczął grać Zbigniew Bartman, a za rozegranie odpowiadał Łukasz Żygadło, który u poprzednich trenerów kadry był co najwyżej wyborem numer dwa. – Zmienił się trener, zmienił się zespół. Postawiliśmy na inny styl siatkówki. Zaczęliśmy grać bardzo szybko – dodaje Kaczmarczyk.

Co impreza, to medal!

Łukasz Żygadło w rozmowie z nami wraca do czasów, kiedy był jedną z twarzy reprezentacji.

– W 2011 roku Anastasi powołał kadrę bez kilku gwiazd – mówi. – Zdobyliśmy pierwszy medal Ligi Światowej. Potem medal mistrzostw Europy. I przyszedł Puchar Świata. Moim zdaniem najtrudniejszy turniej, jaki istnieje w siatkówce. Grasz z wymagającymi rywalami, często dzień po dniu, z podróżami między miastami. Zajęliśmy w nim jednak drugie miejsce i awansowaliśmy na igrzyska olimpijskie. Zbudowała się drużyna, która świetnie się uzupełniała. To według mnie w tamtym momencie stanowiło o naszej sile.

Brąz Ligi Światowej, brąz mistrzostw Europy i srebro Pucharu Świata – tak faktycznie wyglądał pierwszy sezon Anastasiego w Polsce.

– Szczególnie medal mistrzostw Europy to było dla nas bardzo pozytywne zaskoczenie. Mecz o brąz z Rosjanami pokazał wówczas, że oni może są od nas silniejsi, ale nie mają takiego serca do walki – wspomina Kaczmarczyk. – Ja to spotkanie zapamiętałem tak, że tam nie liczyła się siatkówka, tylko bieganie za każdą piłką. Potem miał miejsce Puchar Świata i to było już naprawdę coś niesamowitego. Myślę, że nasza grupa czuła się bardzo zdziwiona intensywnością i ciężarem tego turnieju, a mimo to szliśmy przez niego jak burza.

Początkowe wyniki Polaków pod wodzą włoskiego trenera były imponujące. Ale to, co najlepsze, miało dopiero nadejść. Kolejny sezon, 2012, przyniósł Biało-Czerwonym złoty krążek Ligi Światowej.

– Potencjał tamtej reprezentacji wtedy się potwierdził. Zdobyliśmy historyczne złoto, a panował wówczas przesąd, że kto wygra Ligę Światową w roku olimpijskim, ten wygrywa też igrzyska – opowiada Żygadło. –  Jako drużyna również zaczęliśmy wierzyć, że po tylu latach jesteśmy w stanie znowu podbić olimpijską scenę.

– Musieliśmy wewnątrz drużyny budować poczucie, że liczymy się na świecie – mówi Kaczmarczyk. – Bo przez długi czas ludzie patrzyli na Polaków jako underdogów. Drużynę, która co najwyżej potrafi zaskoczyć. Nagle w 2012 roku zaczęliśmy jednak wygrywać z każdym. I na igrzyska pojechaliśmy z nastawieniem, że idziemy po złoto. Po tych wszystkich perturbacjach to była naprawdę spora zmiana. Skoro jeszcze parę lat wcześniej przed wielkimi imprezami myśleliśmy: „zobaczymy, co to będzie”.

Anastasi stworzył ekipę, która nie musiała bać się rywali. Ekipę, która na dobrą sprawę wygrywała z każdym – Brazylijczykami, Rosjanami czy Amerykanami, których w finale Ligi Światowej zmiażdżyła w trzech setach. Każdy zdawał sobie sprawę z jej potencjału.

– Bardzo dobrze rozegrał to Bernando Rezende, trener Brazylijczyków. Przesunął presję na nas, ogłaszając wszem i wobec, że to Polacy są głównym faworytem do olimpijskiego złota – dodaje Żygadło.

Znakomite otwarcie. A potem ta przeklęta Australia

Przed wylotem do stolicy Wielkiej Brytanii polscy siatkarze tradycyjnie zaliczyli jeszcze Memoriał Wagnera. Jak po latach wspomina Żygadło: być może wówczas przyszli olimpijczycy potrzebowali momentu na oddech. – Wzięliśmy udział w turnieju w Polsce, gdzie wszyscy zawiesili nam już medale na szyi. I potem w takiej atmosferze wylatywaliśmy do Londynu – mówi.

Memoriał jednak w całej historii jest tylko szczegółem. Polacy byli w formie. Byli triumfatorami Ligi Światowej. Byli niezwykle pewni siebie. A na dodatek: w turnieju olimpijskim czekała ich stosunkowo łatwa grupa (z Włochami, Bułgarią, Wielką Brytanią, Argentyną oraz Australią). Z perspektywy czasu: być może nawet za łatwa

– Wiadomo, że teorii jest zawsze bardzo dużo. Po igrzyskach w Londynie mówiło się, że drużyna pojechała na nie zmęczona fizycznie. Ale ja myślę, że my przede wszystkim źle mentalnie podeszliśmy do tamtej imprezy – ocenia Kaczmarczyk. – Panowało wówczas przekonanie, że jedna grupa jest supermocna, a druga, czyli nasza, jest dość łatwa. I my myśleliśmy, że aby uniknąć bardzo trudnego ćwierćfinału, musimy zająć w fazie grupowej pierwsze miejsce. To było zdefiniowane w ten sposób, że otwarcie igrzysk z Włochami to będzie mecz o pierwsze miejsce. W trakcie przygotowań do igrzysk w Londynie, rozmawialiśmy zatem cały czas o tym rywalu. Przygotowywaliśmy się taktycznie, trenowaliśmy pod Włochów. To niby zadziałało w stu procentach. Bo wygraliśmy z nimi po bardzo pięknym meczu. Ale ten mentalny „switch” – poczucie, że okej, zrobiliśmy swoje i teraz będzie z górki – okazało się bardzo destrukcyjne.

Dwa dni po triumfie (3:1) nad Włochami polscy siatkarze zmierzyli się z Bułgarią. I niespodziewanie przegrali w czterech setach.

– Bułgarzy nigdy nam nie leżeli – kontynuuje były statystyk polskiej kadry. – W miarę dobrze przyjmowali, mieli na ataku fantastycznego w tamtym czasie Nikołowa. Trudno się z nimi grało. No i właśnie ta Bułgaria – kiedy my przez tyle czasu mieliśmy w głowach, że zagrożeniem są Włochy – zrobiła nam psikusa, wygrywając za trzy punkty. W kolejnych spotkaniach co prawda ograliśmy Argentynę i Wielką Brytanię, ale na koniec przyszedł jeszcze ten nieszczęsny mecz z Australią.

Spotkanie z teoretycznie niegroźnym rywalem miało pewien haczyk – to znaczy odbywało się o dziesiątej rano. Biorąc pod uwagę sporą odległość, która dzieliła wioskę olimpijską od hali, polscy siatkarze musieli wstać o piątej (!), żeby zjeść śniadanie, przejść procedurę bezpieczeństwa i zdążyć na mecz. A ten był o tyle istotny, że tylko ogranie Australii w trzech setach gwarantowało Biało-Czerwonym upragnione pierwsze miejsce w grupie.

– Wszyscy byli skupieni nie na tym, żeby pokonać Australię, a na tym, że jest tak wcześnie, że nas to wybija z rytmu, i tak dalej. W końcu wyszliśmy na tych Australijczyków, którzy byli już spakowani, bo nie mieli szans na wyjście z grupy. I nagle trzech gości z ich ekipy gra koncert. Zrobiła się panika i przegraliśmy – wspomina Kaczmarczyk.

– Trzonem naszego zespołu byli zawodnicy, którzy po raz pierwszy pojechali na igrzyska. Nie mieli doświadczenia – dodaje Żygadło. – A jako sportowiec w pewnym momencie zaczynasz czuć, że to są igrzyska. Że wszyscy cię obserwują. Że jest walka o coś wielkiego, bo medal olimpijski jest nieporównywalny z niczym innym. Myślę więc, że brakowało nam trochę obycia w tego typu zawodach. Tak żebyśmy przed meczem z Australią, który był o dziesiątej i wymagał pobudki o piątej, dzień wcześniej już wstali o takiej godzinie. Tego typu detale mogły mieć znaczenie. Może wówczas wygralibyśmy w trzech setach, co gwarantowało nam wyjście z pierwszego miejsca w grupie i pojedynek z Niemcami, a nie Rosją.

Trudno tak naprawdę analizować spotkanie z Australijczykami i nie dojść do wniosku, że mieliśmy do czynienia z zapaścią mentalną albo niedyspozycją fizyczną Polaków. W normalnych okolicznościach kadra Andrei Anastasiego po prostu nie miała prawa przegrać z rywalem, który z Argentyną i Bułgarią nie ugrał ani seta.

– Dla mnie porażka z Australią była jak otwarcie wentyla, po którym zeszło z nas powietrze – ocenia Kaczmarczyk. – Zamiast zająć upragnione pierwsze miejsce w grupie i grać z Niemcami, mamy do wyboru Brazylię albo Rosję. Czyli dwóch największych. Nigdy się do tego publicznie nie przyznałem, ale po tylu latach już mogę: to ja wylosowałem Rosję. Przez to, że pracowałem na hali i zbierałem dane, poproszono mnie, żebym był przedstawicielem Polski i wyciągnął nam rywala. Choć gdybyśmy trafili na Brazylię, byłoby tak samo źle.

Faza grupowa w Londynie miała być łatwa i przyjemna, a zakończyła się tak źle, jak to tylko było możliwe. O sile Brazylii nikomu nie trzeba mówić, ale Rosja też odnosiła w tamtych czasach spore sukcesy. Sezon 2011 przyniósł jej złoto Pucharu Świata i Ligi Światowej. Choć inna sprawa, że Polacy wiedzieli, jak ze Sborną wygrywać. Tylko trzeba było to pokazać na największej możliwej scenie.

Odbicie się od ściany… ze wspomaganiem?

Anastasi miał w Londynie, 8 sierpnia, do dyspozycji swoje galowe ustawienie. Z Żygadłą na rozegraniu, Bartmanem na ataku, Kurkiem i Winiarskim na przyjęciu, Nowakowskim i Możdżonkiem na środku, a także Ignaczakiem na libero. Ta sama siódemka miesiąc wcześniej ograła w trzech setach kolejno Bułgarię oraz Stany Zjednoczone i sięgnęła po złoto Ligi Światowej.

Przeciwko Rosji od początku coś jednak nie grało. Po pierwszych czterech piłkach meczu Polacy… przegrywali 0:4. Ostatecznie w inaugurującym secie nawet nie nawiązali walki. Druga partia była lepsza, ale też przegrana. Trzecia natomiast, ponownie, nie miała żadnej historii, o której warto opowiadać. Rywalizacji właściwie nie było.

W nieco ponad godzinę marzenie polskich siatkarzy o medalu olimpijskim prysło.

– Rosja w ćwierćfinale igrzysk to nie była ta sama drużyna, z którą graliśmy w Wiedniu – mówi Kaczmarczyk. – Wyszliśmy na boisko i wiedzieliśmy, że mamy naprzeciwko siebie kogoś lepszego. Nie wiem, czy to namiastka „traumatyczności” tamtego spotkania, ale niewiele z niego zapamiętałem. Naprawdę niewiele. Znacznie lepiej pamiętam moment, kiedy sędzia zagwizdał koniec meczu i to, co wtedy czułem. Emocje, które się we mnie buzowały. Zresztą w każdym z nas.

– Po meczu rozmawiałem z Sergio Busato ze sztabu Rosji, który powiedział: „my mieliśmy na was jedną taktykę i ona się sprawdziła. Zależało nam, żeby Kurek atakował przeciwko Grankinowi, bo wiedzieliśmy, że wówczas straci głowę” – kontynuuje Kaczmarczyk. – I tak się wydarzyło. Wymusili na Bartku atakowanie przez Grankina, a to nigdy nie był jego najlepszy kierunek. Kilka razy go wyblokowali, albo się pomylił i nie wrócił już do tamtego meczu. Rosjanie podeszli więc do ćwierćfinału myśląc o tym, jak nas złamać. Przez cały przebieg spotkania nie mieliśmy punktu zaczepienia.

O taktykę rosyjskich siatkarzy spytaliśmy też Łukasza Żygadło:

– Miały miejsce różne zagrywki. Na przykład skrót na Kurka, który zmuszał Bartmana do atakowania albo utrudniał Bartkowi najście do ataku. Ale Rosjanie też zaczęli grać na bardzo wysokim poziomie. Kilka dni później w końcu sięgnęli po mistrzostwo olimpijskie. Tylko pytanie: co zrobili, że w drugim tygodniu igrzysk byli w takiej dyspozycji, a ich problemy zdrowotne zniknęły?

– Ja do dzisiaj nie rozumiem kwestii dopingowych – rozwija temat były rozgrywający kadry. – Na liście osób stosujących niedozwolone środki było ileś tam osób z siatkówki. Nawet w 2023 roku pojawiła się informacja, że Bułgar Władimir Nikołow miał pozytywny wynik. On powiedział, że doping wziął od trenera przygotowania fizycznego. Ale nic w związku z tym się nigdy nie działo. Ja do tej pory nie wiem, jak na to patrzy światowa federacja. Czy można brać, czy nie można brać? Bo nikt żadnych konsekwencji nie poniósł. To przykre, bo mówimy o igrzyskach, olimpijskich wartościach. My wcześniej z tymi zespołami wygrywaliśmy trzy do zera. I można się teraz wypowiadać, czy te kwestie coś im dały, czy nie dały.

Nie trzeba oczywiście nikomu tłumaczyć, że mówimy o czasach, kiedy rosyjska maszyna dopingowa działała w najlepsze. O ile jednak po latach reprezentacji Sbornej zostało odebranych mnóstwo medali (na skutek czego, przykładowo, Anita Włodarczyk zamieniła londyńskie srebro na złoto), tak w sportach zespołowych sprawa była bardziej skomplikowana. Nikt nie odważył się dotknąć złota siatkarzy, choć o ich dopingu w 2017 roku opowiadał m.in. Giba.

Jakiekolwiek „konsekwencje” miały miejsce już lata po igrzyskach. Wspomniany Nikołow (który akurat medalu nie zdobył, Bułgaria była czwarta) stracił odznakę MKOlu i dyplom olimpijski. Dimitri Muserski z Rosji zaakceptował natomiast karę dziewięciomiesięcznej dyskwalifikacji, ale w związku z pozytywnym testem antydopingowym z 2013 roku.

– Nikołowi zabrano odznakę i dyplom? No właśnie, to są symboliczne rzeczy, dawno po fakcie. Ale gdyby Bułgarów w Londynie nie było, i Rosjan też by nie było, to gdzie wtedy znalazłaby się Polska? Wychodziłoby, że na trzecim miejscu. Tak sobie możemy teraz hipotetycznie mówić – dodaje Żygadło.

Czy jednak reprezentacja Polski w formie z Ligi Światowej nie ograłaby nawet nakoksowanych Rosjan? Tu też można dyskutować.

Siłownia, brak Wlazłego, głowa. Co zawiniło?

Dla włoskiego trenera reprezentacji Polski igrzyska były nie tylko wielką, ale niespodziewaną klęską. Do ich czasu nie miał imprezy, na której zawiódł. Tym bardziej należało się zastanowić: co nie zagrało w Londynie? PZPS popatrzył na Anastasiego łaskawie. I po olimpijskich zawodach utrzymał go na stanowisku.

– Z perspektywy czasu powiem: igrzyska to kompletnie inna para kaloszy. Całkowicie się różnią od mistrzostw świata czy Europy. Wszystkich tych turniejów, do których zawodnicy byli przyzwyczajeni – mówi Żygadło. – Na igrzyskach mieszkamy w wiosce olimpijskiej. Mijamy się i stołujemy z przedstawicielami innych dyscyplin. Nie jest to turniej ciężki fizycznie, bo nawet próbowaliśmy sobie dodatkowo zagospodarować czas. Kiedy mieliśmy mecz o jedenastej, to zostawało nam potem całe popołudnie. A potem kolejny dzień przerwy. I dopiero kolejne spotkanie. Jako zespół, który był bardzo żądny sukcesu i gry, mogliśmy mieć z takimi okolicznościami problem. Nie wiem, może było za dużo siłowni, bo za bardzo chcieliśmy?

Kolejny materiał do analizy: w porównaniu do igrzysk w Pekinie, gdzie awans do półfinału był na wyciągnięcie ręki, w kadrze Polski na Londyn nie było Mariusza Wlazłego. „Szampon” w latach 2009-2013 z orzełkiem na piersi grał co prawda rzadko, albo w ogóle, ale wciąż uchodził za niepodważalnie najlepszego siatkarza w Polsce.

– Czy tamtej reprezentacji brakowało Mariusza Wlazłego? Nie wiem. To trudne pytania. Być może? – ocenia Kaczmarczyk. – Ale my w tamtym momencie mieliśmy dwie charakterystyczne cechy. Bardzo agresywny blok i to, że graliśmy najszybciej na świecie na prawe skrzydło do Zbyszka Bartmana. Pewnie Mariusz dałby nam nieco więcej zagrywką. Może lepiej by blokował. Ale ja myślę, że tamta porażka na igrzyskach nie była podyktowana indywidualnymi brakami. A tym, że po przegranej z Australią, kompletnie zeszło z nas powietrze i wiara, że możemy wszystko wygrać.

– Czy brakowało nam Mariusza Wlazłego? Nie – odpowiada natomiast Żygadło. – Moim zdaniem zawsze wygrywa świetny zespół. I ten zespół taki był. Mieliśmy przetarcia przez Puchar Świata czy Ligę Światową, które pokazały, że reprezentacja bardzo dobrze funkcjonuje. Tego, co prezentowaliśmy przez wiele miesięcy, zabrakło jednak w meczu z Bułgarami. Może zdecydowały za szybkie zmiany? Trudno jednoznacznie ocenić. Często rozmawialiśmy między sobą, co zawiniło na igrzyskach w Londynie. Ktoś powie, że za dużo siłowni. Każdy w końcu myślał, że sobie dołoży fizycznie w czasie wolnym. Natomiast chęć wygrywania, profesjonalizm, skupienie – to wszystko po prostu u nas było.

Może brakowało Wlazłego, może nie. Może było za dużo siłowni, może nie. A może po prostu zawiodła głowa. Nikt nie potrafił jednoznacznie stwierdzić, dlaczego mistrzowie Ligi Światowej spisali się na igrzyskach tak słabo. Odpowiedzi nie miał również PZPS, stąd też Anastasi w 2013 roku dalej prowadził reprezentację Polski. Nic jednak nie wyglądało już tak samo, jak wcześniej. Polacy zawiedli w obu ważnych imprezach, jakich brali udział – czyli w Lidze Światowej (11. miejsce) oraz ME (9. miejsce).

– W 2013 roku w naszej grupie panowała już bardzo negatywna energia. I te przegrane baraże z Bułgarią w Gdańsku, w trakcie mistrzostw Europy, to był gwóźdź do trumny – podkreśla Kaczmarczyk.

Październik przyniósł rozwiązanie kontraktu z Anastasim, którego zastąpił Stephane Antiga. Rozpoczęła się nowa era. Stworzyła się nowa drużyna. A bohaterowie poprzedniej mogli tylko wspominać nieudaną wyprawę do Londynu.

– Po igrzyskach olimpijskich dochodzi do ciebie świadomość, że coś było blisko. Coś, o czym sportowcy śnią od dziecka – mówi Żygadło. – Kolejna impreza jest za cztery lata. Nie wiesz, czy w ogóle tam będziesz. I czy będziesz miał jeszcze szansę na medal.

– Moim marzeniem, gdy byłem dzieckiem, było zagrać na igrzyskach olimpijskich – kontynuuje jeden z liderów kadry Anastasiego. – To się spełniło, więc szkoda, że nie marzyłem o zdobyciu złota (śmiech). Obecnie każdy, kto wchodzi do polskiej kadry, za cel ma mistrzostwo świata, olimpijskie i Europy. Ja, od juniora do seniora, byłem częścią trochę innego etapu polskiej siatkówki. Etapu, kiedy wszystko się jeszcze rozwijało. Trudno było sobie wyobrazić, że możemy w ogóle zdobyć medal wielkiej imprezy.

Po 2012 roku z kadry powoli, sezon po sezonie, zaczęli odchodzić zawodnicy, którzy pamiętali czasy, kiedy nasza siatkówka nie była czołową siłą Europy. Nowe twarze – Mateusz Mika, Dawid Konarski czy Fabian Drzyzga – nie miały już prawa czuć żadnych kompleksów. Z nimi na pokładzie Biało-Czerwoni odnieśli największy sukces od czasów Huberta Jerzego Wagnera, czyli zostali mistrzami świata.

Tym samym na następnych igrzyskach, w Rio de Janeiro, ponownie byli pełni nadziei, że uda im się przełamać klątwę olimpijskiego ćwierćfinału. Ale o tym przeczytacie w kolejnej części.

KACPER MARCINIAK

Czytaj poprzednie teksty z cyklu „Klątwa Ćwierćfinału”:

Na Weszło chętnie przedstawia postacie, które jeszcze nie są na topie, ale wkrótce będą. Lubi też przeprowadzać wywiady, byle ciekawe - i dla czytelnika, i dla niego. Nie chodzi spać przed północą jak Cristiano czy LeBron, ale wciąż utrzymuje, że jego zajawką jest zdrowy styl życia. Za dzieciaka grywał najpierw w piłkę, a potem w kosza. Nieco lepiej radził sobie w tej drugiej dyscyplinie, ale podobno i tak zawsze chciał być dziennikarzem. A jaką jest osobą? Momentami nawet zbyt energiczną.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Niemcy

A taki był ładny, amerykański… Nuri Sahin i jego problemy w BVB

Szymon Piórek
8
A taki był ładny, amerykański… Nuri Sahin i jego problemy w BVB

Komentarze

22 komentarzy

Loading...