Ostatnie miejsce w ligowej tabeli, sędziowie pobici na oczach kamer, finansowa degrengolada i spowiedź prezesa, który przyznał się do handlu meczami. W takich okolicznościach w 2005 roku GKS Katowice żegnał się z Ekstraklasą. Cofamy się do tych chwil po dziewiętnastu latach, niejako w ramach rozgrzewki przed dzisiejszym starciem Gieksy z Radomiakiem. Zapewne nawet najwięksi pesymiści wśród fanów katowickiej ekipy nie przypuszczali wówczas, że powrót GKS-u do najwyższej klasy rozgrywkowej potrwa aż tak długo.
Śmierć „Magnata”
Wprawdzie złota era w dziejach GKS-u Katowice dobiegła końca mniej więcej w połowie lat 90., ale w sezonie 2002/03 ekipa z Górnego Śląska osiągnęła swój ostatni znaczący wynik, finiszując ligowe zmagania na trzecim miejscu w tabeli, co zapewniło jej udział w kolejnej edycji Pucharu UEFA. Klubem zarządzał wówczas Piotr Dziurowicz – syn Mariana, zwanego „Magnatem”, architekta największych sukcesów w dziejach Gieksy, który w latach 1995-1999 zasiadał również w fotelu prezesa PZPN. Słabujący na zdrowiu Dziurowicz senior – z kilkoma zawałami na koncie, zmagający się z chorobą nowotworową – przekazał potomkowi stery na początku XXI wieku i niedługo potem zmarł w wieku niespełna 67 lat. W chwili śmierci wciąż sprawował funkcję prezesa śląskiego ZPN. Pozostał działaczem do grobowej deski.
O krok od mistrzostwa, czyli nie do końca złote lata GKS-u Katowice
Kibice GKS-u mieli jednak pewne podstawy, by wierzyć, że śmierć mocarnego, choć zarazem na wielu płaszczyznach skompromitowanego patrona ich klubu nie musi być równoznaczna z definitywnym wypadnięciem katowickiej ekipy z rywalizacji o duże cele. Ostatecznie „Magnat” odszedł w czerwcu 2002 roku, a kolejne rozgrywki udało się przecież zakończyć na podium, czyż nie? Okej, w Europie katowiczanie się potem wygłupili, przegrywając dwumecz z Cementarnicą Skopje, jednak GKS nawet w swoich najlepszych sezonach przełomu lat 80. i 90. nie notował zbyt imponujących przygód w rozgrywkach międzynarodowych. Jednocześnie na krajowym podwórku liczyć musiał się z nim każdy. W sezonie 2002/03 więcej punktów od drużyny z Katowic zebrały tylko Wisła Kraków i Dyskobolia Grodzisk Wielkopolski.
Zespół z Bukowej do trzeciego miejsca poprowadził trener Jan Żurek, a w wyjściowej jedenastce Gieksy występowali wówczas regularnie tacy gracze jak Jarosław Tkocz, Marcin Bojarski, Mirosław Sznaucner, Moussa Yahaya, Grzegorz Fonfara, Jacek Kowalczyk, Adam Bała czy Krzysztof Gajtkowski.
Ten ostatni był zresztą bohaterem dość kuriozalnej telenoweli transferowej.
W połowie sezonu napastnika ściągnął do siebie bowiem Lech Poznań, ale Piotr Dziurowicz próbował tę transakcję… odwołać. – To, co wyprawia Lech w sprawie Gajtkowskiego, przechodzi ludzkie pojęcie – wściekał się prezes GKS-u w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”. – Posuwa się nawet do oszustw. Najpierw umawialiśmy się na uregulowanie całej pierwszej raty do 22 stycznia, potem do 31 stycznia, potem do poniedziałku [3 lutego] i wreszcie do wtorku do godziny siedemnastej. Tuż przed siedemnastą otrzymałem kopię przelewu. Sprawdziłem to i okazało się, że jest to przelew z konta zupełnie pustego. Nie mam ochoty być dalej zbywany i oszukiwany, nie chcę dalszych prolongat płatności. Przez Lecha stałem się niewiarygodny dla swoich wierzycieli, którym przez brak pieniędzy z Poznania nie mogę zapłacić. Wszczęto przeciw GKS egzekucję komorniczą, grozi nam zakaz transferów. Mam tego dosyć!
Piotr Dziurowicz
– Nie interesują mnie już żadne wpłaty ze strony Lecha. Nawet, jeśli otrzymam pieniądze w środę, z tego transferu nici – odgrażał się rozwścieczony Dziurowicz. Tymczasem Radosław Majchrzak, prezes „Kolejorza”, łapał się za głowę. – Pan Dziurowicz oświadczył nam, że 100 tysięcy złotych, które mu już zapłaciliśmy, przepadają! Niby z jakiej racji? Jak on to sobie wyobraża? Że zabiera nam pieniądze i piłkarza, z którym mamy ważny kontrakt?
Ostatecznie Gajtkowski przeniósł się do Lecha, ale tylko na chwilę. W sezonie 2003/04 znowu występował w ekipie z Górnego Śląska i tym razem awansował z nią do półfinału Pucharu Polski. W lidze było jednak bardzo kiepsko – katowiczanie uplasowali się dopiero na dziesiątym miejscu w stawce.
Spowiedź działacza
Klub znajdował się wówczas w katastrofalnej sytuacji, ujmijmy to, organizacyjno-finansowej. Brakowało wszystkiego. Nie pomogła nawet umowa z firmą Dospel, która na jakiś czas stała się sponsorem tytularnym Gieksy, co wywołało oburzenie wśród kibiców. Burzliwą współpracę wielokrotnie zawieszano, a Piotr Dziurowicz próbował wykorzystać to jako pretekst do renegocjacji umów z piłkarzami. – Prezes pokazał nam faks z Dospelu, w którym firma informuje, że zawiesza sponsorowanie klubu. I zaproponował, żebyśmy zgodzili się na obniżenie kontraktów – uskarżał się anonimowo jeden z zawodników na łamach „Gazety Wyborczej”.
– Przychodziłem do klubu, w którym – żeby cokolwiek osiągnąć – trzeba było mieć pomysł. Było nas przecież bardzo mało. Napastników miałem dwóch, a mimo to z jednego z nich – Marcina Bojarskiego – zdecydowałem się zrobić bocznego pomocnika – opowiadał Jan Żurek na łamach „Przeglądu Sportowego”. – Było biednie. Kiedyś nawet uciekałem przed dziennikarzami, bo nie bardzo chciałem im pokazywać, w jakich warunkach pracujemy nad siłą: parę zniszczonych piłek lekarskich, kilka odważników, jeden stary gryf…. Ale było też „charakternie”, a atmosferę budowały wyniki, wspaniałe jak na nasze możliwości. W sezonie 2002/03 przez moment byliśmy nawet liderem tabeli! Chłopcy podjęli wyzwanie. Najlepszy przykład: Jarek Tkocz. Bronił dobrze, ale brakowało mu charyzmy. Nie mieliśmy trenera bramkarzy, zostawaliśmy więc z nim – ja i Janek Pietryga, który był moim asystentem – po treningach i wykonywaliśmy całą masę dośrodkowań. Nie chodziło tylko o grę na przedpolu; chodziło o to, by „Szczupak” głośnym krzykiem informował o swym wyjściu, o interwencji.
– „Masz krzyczeć tak, żeby cię było na rynku w Katowicach słychać” – mówiliśmy mu. I zadziałało. Zresztą nie tylko Jarek wtedy był na ustach kibiców, ale Sznaucner, Kowalczyk, Widuch, Gajtkowski, Bała, Sadzawicki, Adamczyk, Muszalik, Bojarski czy wchodzący do zespołu Fonfara – wspomina Żurek.
Po sezonie 2002/03 Żurek odszedł z Gieksy, zmęczony nieustanny użeraniem się z kierownictwem klubu o zaległe wynagrodzenia. Kibice namówili go jednak do powrotu, a Dziurowicz omamił fałszywymi deklaracjami. – Dostałem nawet od prezesa pisemną gwarancję, że dzięki firmie Dospel, która wówczas sponsorowała klub, dostanę całość moich zaległych pieniędzy. Ale kiedy w końcu skontaktowałem się z ludźmi z firmy, okazało się, że dokument jest niewiele wart: oni już dużo wcześniej przelali na konto klubu wszystkie przewidziane umową sponsorską pieniądze. Co się z nimi stało? Co się działo z pieniędzmi, jakie klub zyskiwał ze sprzedaży zawodników? Piłkarze też zadawali sobie to pytanie, kiedy zaległości wobec nich rosły z miesiąca na miesiąc. W końcu sięgnęły naprawdę poważnych kwot. Ja bym pewnie już Porsche z tych pieniędzy miał… Tymczasem wtedy niektórzy nie mieli z czego żyć; wyprzedawali komórki… Gdzie trafiały pieniądze z transz z Canal+? Na jakie konta? – pytał po latach szkoleniowiec w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”. – Patrząc na ówczesną decyzję o powrocie do GKS-u, mówię krótko: „błąd”. To była równia pochyła. Zresztą to właśnie ja, widząc ów wszechogarniający marazm, w kwietniu 2004 roku powiedziałem „dość”.
Jan Żurek
– Źle się czułem w tych chorych układach, w „wodnym świecie”. Przed i po jednym ze spotkań ligowych chłopcy latali z wiadrami po klubie i podstawiali je pod cieknące kaloryfery. Takich dołujących rzeczy było dużo więcej. Klub miał wtedy siedzibę w mieszkaniu prywatnym, a my nie wiedzieliśmy, kiedy – i czy w ogóle – wrócimy na Bukową. […] Doszedłem do ściany. Odszedłem sam, oficjalnie mówiąc, że jest to mój protest wobec sytuacji panującej w klubie – skwitował trener.
Jak gdyby tego wszystkiego było mało, 3 sierpnia 2005 roku „Gazeta Wyborcza” opublikowała przełomowy wywiad z Piotrem Dziurowiczem. Szef Gieksy przyznał się w nim do handlu meczami i ujawnił się jako policyjny informator w aferze korupcyjnej, która na zawsze odmieniła oblicze polskiego futbolu.
– W 2004 roku kupiłem dwa mecze. Wystarczyło do utrzymania. […] Po dwóch tygodniach zadzwoniłem jeszcze raz i F. [Antoni Fijarczyk] powiedział, „że coś się da zrobić”. Umówiliśmy się, że przed każdą kolejką będziemy w kontakcie, żeby każdy mecz spróbować załatwić. I już pierwszy mecz się udał – u nas z Amicą. F. pojechał wtedy na wymianę na Słowację, a do nas przyjechał sędzia Lubomir Ludvardy. Przez kogoś na Słowacji F. załatwił do niego telefon. Gdy zadzwoniliśmy przed meczem, już wiedział, o co chodzi. Umówiliśmy się w jednej z katowickich restauracji, nasz pracownik dał Słowakowi 25 tysięcy. Po meczu się rozliczyliśmy, bo daliśmy mu za wygraną, a spotkanie zremisowaliśmy i część musiał oddać – przyznał Dziurowicz. – Następny mecz, z Wisłą Płock, prowadził nam Z. Wziął 40 tysięcy. Przed meczem rozmawiałem z nim osobiście i potwierdził, że wszystko jest załatwione. Ostrzegł mnie tylko, żeby moi zawodnicy nie sprzedali tego meczu.
Dziurowicz odsłonił też w rozmowie z „Gazetą Wyborczą” prawdzie kulisy sukcesu Gieksy z 2003 roku.
Największa suma, za jaką kupił pan mecz od piłkarzy?
– 100 tysięcy złotych w meczu z Polonią Warszawa [1:1 w ostatniej kolejce sezonu 2002/03]. Remis dawał nam trzecie miejsce i start w Pucharze UEFA, a przed tym meczem wypadło nam pół składu.
Skąd na to wszystko pieniądze? Przecież wiele klubów, w tym Pański, klepie biedę.
– Owszem, brakuje pieniędzy, są problemy z płatnościami, ale jakieś wpływy zawsze są. Dziwię się trenerowi Żurkowi. Po odejściu z GKS twardo żądał zaległych pieniędzy, jednak nie tylko tych, które mu się należały. Żądał także wypłaty premii za zwycięstwa w meczach, które kupiliśmy, a on o tym dobrze wiedział.
Spadek i upadek
Żurek czuł się tym wywiadem pokrzywdzony, podobnie zresztą jak wielu zawodników GKS-u. – W moim sumieniu punkty robiliśmy na boisku. […] Kupowaliśmy coś, co – ostatecznie – nie było dla klubu nic warte? No bo – w wymiarze ekonomicznym – jaką wartość miał ten nasz sukces dla GKS-u? Ja nie mówię, że byłem „jedynym naiwnym”. Zdawałem sobie sprawę z nieprawidłowości w piłce, niejedno widziałem i słyszałem. W tamtych latach nigdy nie mogłeś być pewien, czy jakiegoś numeru nie wywinie ci sędzia, czy zawodnicy przypadkiem nie będą mieć „słabszego dnia”. Ale nigdy bym nie wpadł na to, że ja będę się musiał tłumaczyć – nawet przed rodziną i przyjaciółmi – ze słów innego człowieka – stwierdził trener w 2013 roku. Jego kariera załamała się niedługo po spowiedzi Dziurowicza.
Wcześniej w całkowitą rozsypkę popadł zaś katowicki klub. W sezonie 2004/05 drużynę prowadzili kolejno Wojciech Borecki, Mieczysław Broniszewski oraz Jan Furtok, ale żadnemu z nich nie udało się uratować katowickiego zespołu przed spadkiem z Ekstraklasy. Dziurowicz najwięcej obiecywał sobie po współpracy z Broniszewskim. Uważał bowiem „Kaszanę” za trenera posiadającego solidne układy z sędziami. – Chciałem dać sygnał, wyraźny sygnał, że nie pozwolę się w sposób jawny oszukiwać. Myślałem, że to zahamuje falę załatwiania meczów przeciwko nam. Trener Broniszewski wiedział, jaka miała być jego rola, ale szybko się wycofał, bo zrozumiał, że nie będzie pieniędzy na realizację zadań, które sobie postawił – analizował Dziurowicz w „Gazecie Wyborczej”.
Sięgnięcie wiosną 2005 roku po niedoświadczonego trenersko Furtoka to była już desperacja. Magia nazwiska eks-napastnika miała podziałać mobilizująco na zespół. Rzecz jasna nic z tego nie wyszło – Furtok zaczął kadencję od pięciu porażek z rzędu, a łącznie uzbierał ledwie dwa zwycięstwa w trzynastu ligowych spotkaniach. Wielki gwiazdor czasów „Magnata” okazał się więc jednocześnie jedną z tych osób, które gasiły przy Bukowej światło za rządów Dziurowicza juniora.
Wymowna klamra.
Piotr Dziurowicz, Jan Furtok
Przedostatni mecz domowy GKS-u w Ekstraklasie zakończył się gigantycznym skandalem. Katowiczanie długo prowadzili przy Bukowej 1:0 z Odrą Wodzisław Śląski (też uwikłaną w walkę o utrzymanie), po tym jak w 23. minucie do siatki z rzutu karnego trafił Krzysztof Markowski, ale po przerwie sprawy kompletnie wymknęły się spod kontroli. Sędzia Marcin Borski pokazał aż cztery czerwone kartki, w tym trzy zawodnikom gospodarzy – Grzegorzowi Kmiecikowi, Arturowi Andruszczakowi i Dawidowi Plizdze. Na dodatek arbiter doliczył do podstawowego czasu gry aż osiem minut, co w tamtych czasach było dość niespotykane. Odra skorzystała więc z okazji i zdążyła zdobyć wyrównującego gola – Mateusza Sławika pokonał Jan Woś. Wówczas Borski, dostrzegając poruszenie na trybunach, przerwał/zakończył spotkanie, mimo że – zgodnie ze swoją pierwotną decyzją – powinien był poprowadzić zawody jeszcze przez dobre dwie minuty. To przelało czarę goryczy – paru rozjuszonych kiboli wdarło się na murawę, a niektórzy z nich zdążyli dorwać sędziego, próbującego pospieszenie przedrzeć się do stadionowego tunelu.
Na głowę Borskiego i jego asystenta posypały się ciosy. Oberwali też gracze z Wodzisławia Śląskiego.
– To są rzeczy, które nie powinny zdarzać się na żadnym boisku piłkarskim świata. Nawet jeśli zespół spada do drugiej ligi – grzmiał komentator Rafał Wolski.
– W nocy pojechaliśmy z moim asystentem do szpitala, gdzie miał tomografię. Do Warszawy wróciliśmy o szóstej nad ranem, po złożeniu zeznań na policji. Potem i tak sprawę umorzono, bo nie odnaleziono sprawcy, którego pokazała nawet CNN w swoich relacjach. Taki był poziom bezpieczeństwa w Polsce i na stadionach w tamtym okresie. Przed samym meczem nie zdawałem sobie sprawy z tego, że bankrutujący klub gospodarzy nie ma służb porządkowych i że zastąpiono je kibicami. To właśnie te „służby porządkowe” dotkliwie pobiły niektórych zawodników Odry – opowiadał Borski „Przeglądowi Sportowemu”.
Marcin Borski otoczony przez protestujących graczy Odry
Mecz został rozstrzygnięty jako walkower dla gości, co przypieczętowało spadek GKS-u, w praktyce i tak od dawna przesądzony. Ale tego dnia przedstawiciele obu klubów czuli się skrzywdzeni. – Kiedy wciąż mamy szanse wyprzedzenia w tabeli stołecznej Polonii i lubińskiego Zagłębia, przysyła się na mecz sędziego ze stolicy, związanego przez jakiś czas z KGHM – grymasił prezes Odry, Ireneusz Serwotka, w rozmowie z Kazimierzem Rutkowskim w katowickiego „Sportu”.
Tydzień później Gieksa przegrała w Warszawie z Legią, a 12 czerwca 2005 roku wygrała u siebie 1:0 z Górnikiem Zabrze. Oczywiście przy pustych trybunach. Aż do dziś był to ostatni występ katowickiej ekipy w najwyższej klasie rozgrywkowej.
***
GKS Katowice w 2005 roku żegnał się z Ekstraklasą w żałosnym stylu.
Skompromitowany uwikłaniem w aferę korupcyjną, obciążony zobowiązaniami finansowymi, z których większości nigdy już nie uregulowano, no i oczywiście całkowicie zdemolowany pod względem sportowym. Do drużyny z Górnego Śląska przykleiły się wtedy wszelkie możliwe patologie – od handlowania meczami zaczynając, na pobiciu sędziów kończąc. W sezonie 2005/06 rozklekotana Gieksa wylądowała zresztą w czwartej lidze.
Dziś katowiczanie rozpoczynają nowy, ekstraklasowy rozdział w dziejach klubu. Oby piękniejszy od tego z lat 2000-2005.
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Polski paradoks. Najlepszy wynik osiągnął skład nienastawiony na wynik
- Żyjemy, ale nie świętujemy. Oceny Polaków za Euro 2024
- Zyskaliśmy więcej niż godność. Euro wskazało kierunek kadry
- Janczyk z Dortmundu: Lewandowski żegna się z EURO w najlepszym stylu
Fot. Newspix