Nico Williams nigdy nie zostałby jednym z objawień fazy grupowej Euro 2024, gdyby pewien hiszpański ksiądz nie kierował się katolickim kompasem moralnym, a przede wszystkim uczynkami miłosierdzia względem ciała: głodnych nakarmić, spragnionych napoić, nagich przyodziać, przybyszów w dom przyjąć…
Fabio Capello wskazał jeden kluczowy powód, dla którego Hiszpanie tak łatwo zdmuchnęli Włochów: jego rodacy nie mieli w składzie Nico Williamsa. 21-letni skrzydłowy wszedł w dziesięć dryblingów i w aż dziewiętnaście pojedynków. Wychodziło mu to różnie, niemałą część z tych starć przegrał, zaliczył też relatywnie dużo strat, ale efekt jego starań okazał się zabójczy: Riccardo Calafiori po jego dośrodkowaniu wpakował samobója, a Giovanni Di Lorenzo po jego rajdach wymagał podania aviomarinu. „Marca” napisała, że Williams i Lamine Yamal przypominali dwa samochody Ferrari.
Anioł stróż
Nico Williams śmieje się często, że dla Yamala w reprezentacji jest ojcem. Szesnastolatek wpatrzony jest ponoć w ciut starszego kolegę jak w obrazek. Przyjaźnią się. Na zgrupowaniu spędzają razem każdą wolną chwilę. Wymyślają tańce, które mają prezentować po zdobytych bramkach. Luis de la Fuente wykorzystuje dojrzałość gwiazdora Athletic Club, żeby przypadkiem perełka Barcelony mu nie odleciała. Williams jest punktualny (pierwszy krok do świętości!), grzeczny, ułożony, samoświadomy, nie w głowie mu głupstwa. Wzór do naśladowania. Fragment wywiadu z „Marki”:
„Jesteście z Yamalem twarzami nowego stylu Hiszpanii. Jak urodziła się u was ciągota do gry opartej na wchodzeniu w niezliczone dryblingi na skrzydle?
Williams: – Jesteśmy do siebie bardzo podobni. Obaj lubimy oglądać filmiki z highlightsami. Już jako chłopiec chłonąłem klipy z Cristiano Ronaldo w Manchesterze United, Neymarem w Santosie i w Barcelonie, nawet z Robinho, którego naturalnie nie za bardzo mogę pamiętać z boiska. Druga sprawa to ciągłe kopanie na ulicy: spędzałem na niej dwadzieścia cztery godziny dziennie, siedem dni w tygodniu. Tylko piłka nożna. I drybling, cały czas drybling. Z wiekiem nie straciłem tego entuzjazmu. Yamal jest za to wybitnie utalentowany, świetny, mnóstwo się od siebie nawzajem nauczyliśmy.
– Odpalasz highlightsy Yamala?
Williams: – Nie, znajmy kolej rzeczy, trzymajmy się hierarchii: dzieciak musi szanować swojego piłkarskiego tatę, a nie widzieć, jak ten go podpatruje!”.
Ojcowskie wzory Williams miał bardzo silne. Opowiadał o tym kiedyś Inaki Williams, jego starszy brat i inny piłkarz Athletic Club. Na szczerość zebrało mu się całkiem niedawno w „Guardianie”. Ich rodzice Felix i Maria urodzili się w Ghanie. Na początku lat dziewięćdziesiątych w poszukiwaniu nadziei na wyjście z biedy ruszyli w stronę Europy. Droga wiodła przez Saharę. Oszukali i okradli ich przemytnicy. Zostali zdani tylko na siebie. Dniami i nocami nie mieli dostępu do wody i jedzenia. Przetrwanie zapewniało im picie moczu. Widzieli, jak podobni im umierają z głodu i pragnienia, jak ludzie zabijają się w reakcji na beznadzieję własnego położenia.
Matka Williamsów powie im później, że gdyby wiedziała, z jakimi niebezpieczeństwami wiąże się droga na północ Afryki, wolałaby zostać w Ghanie. Już wtedy była w ciąży z Inakim, choć jeszcze tego nie wiedziała. W Melilli, w eksklawie Hiszpanii na wschodnim wybrzeżu Maroka, przeskoczyli przez płot i w nielegalnym trybie znaleźli się na terenie Europy. Złapali ich hiszpańscy pogranicznicy, ale zanim zdążyli ich deportować, prawnik z organizacji pomagającej imigrantom doradził im, żeby podarli paszporty i podali się za uciekinierów wojennych z Liberii. Felix i Maria posłuchali się tej rady i pokrętną drogą trafili do Kraju Basków.
W Bilbao pomagał im Caritas. Ich opiekunem został ksiądz Inaki Mardones, de facto anioł stróż, który Marię przeprowadził przez końcówkę ciąży, a w międzyczasie Williamsom znalazł zakwaterowanie. Ci odwdzięczyli mu się w najpiękniejszy możliwy sposób, czyli zaproszeniem do rodziny: poprosili go o ochrzczenie i zostanie ojcem chrzestnym noworodka, któremu nadali imię na jego cześć – Inaki. Mardones, jak każdy człowiek w Bilbao, był oczywiście fanem Athletic Club, więc dzieciak od małego chodził w podarowanych przez niego koszulkach klubu z San Mames. Inaki Williams przekonuje w „Guardianie”, że ksiądz w roli ojca chrzestnego spełnia się do dziś, przykładnie, w bożym duchu katolicyzmu, w skrócie: uczynkami miłosierdzia.
Być tatą
Od wczesnego dzieciństwa aktualnie 30-letni piłkarz widział za to kuśtykanie swojego prawdziwego ojca. Długo nie łączył tego z drogą jego rodziców przez Saharę. Aż w końcu jego wątpliwości rozwiała matka: Felix odparzył sobie stopy na gorącym piasku. Po przyjeździe do Hiszpanii harował na zapewnienie rodzinie bytu, imał się prac dorywczych, ale rynek brutalnie go wypluł. Wyjechał do Anglii i tam jako ochroniarz zaczepił się przy bramkach na Stamford Bridge. Cierpiał tylko na rozłące z rodziną, która została w Hiszpanii.
W 2002 roku Maria urodziła Nico. Inaki Williams musiał szybko dojrzeć, dla młodszego brata… stał się ojcem. Piłkarze Athletic Club nawet po latach widzą, że łączą ich więzi dalece wykraczające poza relacje dwóch braci. Inaki pilnował, żeby Nico jadł, był grzeczny, przykładny, szanował starszych, nie brykał, nie dokazywał, nie sprawiał problemów. Uczył go zachowywania się przy stole. I w towarzystwie.
Inaki Williams odmienił cały los rodziny. Gdy zadebiutował i zaczął zarabiać poważne pieniądze w Athletic Club, ściągnął ojca z Anglii i zasponsorował rodzicom godne życie w Hiszpanii. Nigdy na San Mames nie podejmowano nawet dyskusji, czy jego afrykańskie pochodzenie nie jest przypadkiem dyskwalifikujące dla klubu, w którego barwach grać mogą tylko Baskowie. W książce „Mecz to pretekst” zastanawiali się nad tym nawet Michał Kołodziejczyk i Anita Werner. – Inaki jest swój, nasz, tu się urodził, o co wam chodzi – usłyszeli w Bilbao. Nico też, i tak samo, o co wam chodzi.
Athletic Club nie jest bowiem klubem wykluczającym przez wzgląd na kolor skóry. Po prostu od wieki wieków kieruje się niepisaną zasadą zatrudniania Basków. I tylko Basków. Nie ma tu żadnego rasizmu czy ksenofobii, jest kult regionu i dbałość o jego tradycję. Dowód: w kadrze Athletiku są Adu Ares i Alvaro Djalo (mają paszport Gwinei-Bissau), Junior Bita (paszport Gwinei Równikowej), a przede wszystkim bracia Williams, których rodzice przywędrowali do Hiszpanii z Ghany.
Najlepszy z Williamsów
Inaki Williams całą karierę związany jest z Athletic Club. W pewnym momencie słynął z tego, że przez sześć sezonów właściwie nie schodził z boiska, czym szlifował rekord La Ligi. Był szybki, bardzo szybki. Obiecujący, bardzo obiecujący. Wiązano jego nazwisko z transferami do dużych klubów. Zastanawiano się też, dla jakiej reprezentacji będzie grał. On sam odpowiadał, że w pierwszej kolejności jest Baskiem, za to w końcu na owładniętym niepodległościową manią stadionie San Mames go pokochali. W kadrze Hiszpanii zagrał tylko raz, jeszcze za Vicente del Bosque, w towarzyskim meczu z Bośnią i Hercegowiną.
Później zatrzymał się jego rozwój. Wyrzucano mu nieskuteczność. Ponadto sam przyznawał, że mentalnie blokowała go presja konieczności grania we wszystkich meczach, tym bardziej że licznik zbliżał się do trzystu zaliczonych występów z rzędu. Kiedy jasne stało się, że największe marki Europy go nie kupią i ku własnej radości do końca kariery będzie królował w Bilbao, w 2022 roku zadebiutował w kadrze Ghany, choć jeszcze rok wcześniej przekonywał, że to nie dla niego, bo nie czuje jakiegoś bliskiego związku z Afryką. W jednym jest jednak Inaki konsekwentny: w powtarzaniu do znudzenia, że Nico Williams jest od niego lepszy.
I chyba jest.
Albo przynajmniej zaraz będzie.
Nico Williams ma najlepsze cechy brata: ułożony w życiu i szybki jak struś pędziwiatr na boisku. Tak jak jednak Inakiemu zarzucano, że trwa w ograniczającym i niepozwalającym na rozwinięcie skrzydeł zawieszeniu między skrzydłem a atakiem, tak Nico jest w tej kwestii zdecydowany. To skrzydłowy, klasyczny skrzydłowy. Taki, co przy każdej okazji wchodzi w dryblingi i robi szum. Hiszpanii przez lata brakowało postaci tej natury.
Przy tym, podobnie jak starszy brat, młodszy z Williamsów bywa jeszcze nieskuteczny. W sezonie 23/24 zaliczył w La Lidze aż czternaście asyst, ale strzelił zaledwie pięć goli. Nawet z Włochami w bardzo dobrej sytuacji przestrzelił głową. Mało tego, rok temu po jego pudłach w spotkaniu z Osasuną w Hiszpanii rozpętała się ogólnokrajowa dyskusja na temat hejtu. Wskutek jego rozregulowanego celownika Athletic Club odpadł z Pucharu Hiszpanii, San Mames niby pocieszało go owacją, ale media społecznościowe okazały się bezlitosne. Williams dostał tyle nienawistnych komentarzy, że… skasował wszelkie prowadzone przez siebie w nich konta.
Ernesto Valverde, trener Athleticu, komentował, że to efekt napaści „zdegenerowanego społeczeństwa”. Jose Luis Mendilibar ubolewał, że „ludzkość niewłaściwie wykorzystuje dobrodziejstwo mediów społecznościowych”. Ale już jeden z dziennikarzy „Diario de Navarra” pisał, że piłkarz „mógłby przyzwyczaić się do głupich wpisów zamieszczanych przez idiotów, bo grając w piłkę zarabia kolosalne pieniądze i musi zdawać sobie sprawę, że takie rzeczy, jakkolwiek niesłuszne by nie były, też są częścią jego wynagrodzenia”, za co później przepraszał, bo zostało to odebrane w kategoriach apologii hejtu.
Starszy o rok Nico Williams przestał aż tak przejmować się wynurzeniami frustratów. Wrócił do sieci. Potrafi nawet internetowych głupolom odpowiedzieć. – Tacy ludzie są wszędzie, nie ma problemu. Mam nadzieję, że to powoli będzie się zmieniać – reagował niedawno, gdy kibice Atletico imitowali na jego widok małpie odgłosy. Wzoruje się zresztą w tej postawie na Inakim, który od lat nienawiść stara się przekuć w coś lepszego: regularnie odwiedza hospicja, bierze udział w wielu akcjach związanych z pomocą potrzebującym, wspiera fundacje walczące z rasizmem…
Bracia Williams dopiero zdobyli razem Copa del Rey, po którym czekające na to od czterech dekad Bilbao oszalało. Na rzekę Nervion wypłynęła kultowa Gabarra, barka z przemysłowych czasów stolicy Kraju Basków, przez lata uważana przez młodszych kibiców klubu za mit i kit, wciskany im przez fanów starszych stażem. A tu proszę: w otoczeniu setek mniejszych łódeczek płynęła dumnie przez Bilbao, a na niej ze wzruszenia płakali bracia Williams, którzy wcześniej na płycie boiska La Cartuja, gdzie Athletic Club pokonał Mallorcę, odtwarzali zdjęcie z wczesnego dzieciństwa. Takie, na którym w koszulkach klubu z San Mames dają sobie buziaka.
— Sid Lowe (@sidlowe) April 7, 2024
Teraz Inaki Williams powtarza wszędzie, gdzie się da, że Hiszpania z bratem w składzie zdobędzie Euro 2024. A Nico Williams, łączony w ostatnich miesiącach z Chelsea i Barceloną, najpierw stwierdził, że Bilbao to jego dom i nigdzie się stąd nie rusza, a następnie odważnie rzucił w „Marce”, że nikt od jego Hiszpanii na Euro nie gra lepiej w piłkę.
Czytaj więcej o Euro 2024:
- „Szóstka” z innej epoki i idealny partner Kroosa. Sen Roberta Andricha
- Największe pudła, odwaga Polaków, pech Chorwatów. EURO w pigułce
- Za wielką Albanię chcą umrzeć nawet dzieci. Bałkańskie upiory EURO [REPORTAŻ]
- N’Golo Kante, dawca uśmiechu
- Czy czujesz się bezpiecznie? Tak, ale… Strach na strefach kibica
Fot. Newspix