Kiedy niemieccy dziennikarze wspominają o mistrzostwach Europy w kontekście Turków, piszą o „Heim-EM”. Domowym Euro. Kiedy relacjonują ich mecze, używają zwrotu „Heimspiele”. Domowe mecze. W Niemczech żyje trzy miliony osób o tureckich korzeniach. Każda z nich podczas mistrzostw Europy ma swoją namiastkę Stambułu.
Polka żyjąca w Dortmundzie mówi nam: – Widzieliście, co tu się działo, kiedy grała Turcja? Przyjechałam do Niemiec dziesiątki lat temu, ale dopiero teraz pierwszy raz czułam się, jakbym była w innym kraju. Może to dziwne, bo przecież sama jestem migrantką, ale ja naprawdę czułam się, jakbym była w Turcji…
Wychowana w Hamburgu dziewczyna z czwartego pokolenia gastarbeiterów: – Choć żyjemy w Niemczech, naszym domem jest Turcja. I teraz czujemy się jakby ten nasz dom był wreszcie… tu i teraz. To ekscytujące uczucie. To Euro ma dla nas ogromne znaczenie. Naprawdę jesteśmy u siebie.
Trudna integracja
Kiedy jesteśmy w Hamburgu na ostatnim grupowym meczu Turków, miasto faktycznie wygląda, jakby leżało nad Bosforem. Czerwone flagi z półksiężycem i gwiazdą powiewają z balkonów i samochodów. Z głośników w tychże samochodach lecą orientalne rytmy. Kibice zmierzają na stadion w trzech zorganizowanych marszach. Bierze w nich udział osiemnaście tysięcy osób. Ale Turków dumnie noszących swoje barwy jest tego dnia w Hamburgu znacznie więcej. Widać ich w galeriach handlowych, na stacjach benzynowych, w parkach i urzędach. Zakładają koszulki reprezentacji do pracy – dokładnie jak Niemcy, kiedy gra „die Mannschaft”.
Gdyby kogoś tam teleportowano, pewnie pomyślałby, że wylądował w Antalyi.
Zaczęło się od fali gastarbeiterów, którzy przyjechali w latach sześćdziesiątych. RFN potrzebowało po wojnie siły roboczej, w państwie ze stolicą w Ankarze panowało wielkie bezrobocie, więc oba kraje pomogły sobie nawzajem i na mocy stosownego dokumentu umożliwiły swobodny przepływ robotników. Według pierwotnych założeń, mieli zawitać tylko na chwilę, nie integrować się, żyć w odosobnieniu i po paru przepracowanych latach wrócić nad Bosfor. Na wszelki wypadek w Zachodnich Niemczech robiono wszystko, żeby przybysze nie zmieszali się z rdzenną kulturą. Osiedlano ich w separacji od społeczeństwa i odcinano od rozrywek. Plan się nie powiódł. Turkom się spodobało. Bronili się rękami i nogami przed wyjazdem.
Władze RFN zachęcały ich do tego, jak mogły – w latach osiemdziesiątych wypłacały nawet rekompensatę w kwocie 10,5 tysięcy marek i składki emerytalne w zamian za podjęcie decyzji o powrocie do Turcji. Innymi słowy – płacili im, żeby wyjechali z kraju. Ta intratana oferta skusiła zaledwie sto tysięcy muzułmańskich migrantów. 1,4 miliona z nich wciąż żyło na niemieckiej ziemi. Plany z tamtych lat zakładały, że aparat państwa zmniejszy ich liczbę o połowę. Kolejni politycy grozili, że znajdą sposób na przepędzenie “intruzów”. Przybysze ze wschodu padali też ofiarami ataków neonazistów. Zwykli obywatele z kolei traktowali ich często jak ludzi drugiej kategorii.
A oni wciąż nie wyjeżdżali.
Nie musieli się integrować. Osiedlali się w niemieckich miastach i tworzyli swoje enklawy, żyjąc przez długi czas w równoległym społeczeństwie. Jeszcze w 2014 roku aż czterdzieści cztery procent osób o tureckich korzeniach żyjących w Niemczech twierdziło, że ich ojczyzną jest wyłącznie Turcja, choć wielu z nich urodziło się i wychowało w Berlinie, Monachium czy Frankfurcie. Dobrej integracji nie pomagał opór do nauki w niemieckich szkołach. W 2009 roku jeden z berlińskich instytutów podawał w swoich badaniach, że trzydzieści procent niemieckich Turków nie ma żadnego świadectwa szkolnego, a jedynie czternaście procent z nich posiada maturę.
Dziś za naszą zachodnia granicą dorasta czwarte pokolenie fali z lat sześćdziesiątych.
Trudno powiedzieć, by ich asymilacja przebiegała idealnie.
Nadal go lubimy
Od tamtego czasu w Niemczech powstało dziewięćset meczetów zarządzanych przez organizację powiązaną z rządem w Ankarze. Połowa Turków żyjących w tym kraju deklaruje, że zasady szariatu powinny obowiązywać w prawie niemieckim. Recep Erdogan i inni politycy kierunkują przekaz swoich kampanii wyborczych także na Niemcy, to czwarty największy obszar wyborczy w Turcji. Władzom państwa leżącego nad Bosforem wygodnie jest z sytuacją, gdy wielu obywateli zarabia w Niemczech, a później wydaje pieniądze w ich kraju. Ich integracja nie jest im do niczego potrzebna.
To wszystko sprawia, że trudno o asymilację. Tak trudno, że organizacja MENA Research Center wyrokuje, iż spośród wszystkich nacji żyjących w Niemczech to „Turcy są najsłabiej zintegrowani ze społeczeństwem”. Wydawało się, że milowy krok we wzajemnej integracji oba narody postawiły w momencie, gdy Ilkay Gündogan, jako człowiek posiadający tureckie pochodzenie, został pierwszym multikulturowym kapitanem reprezentacji Niemiec. Ale czy na pewno tak jest?
Według badania zamówionego przez telewizję ARD, aż siedemnaście procent obywateli tego kraju podpisałoby się pod stwierdzeniem „to wstyd, że kapitanem niemieckiej kadry jest piłkarz o tureckim pochodzeniu”. Grunt pod tureckiego kapitana w drużynie Nagelsmanna był dość grząski. Jeszcze całkiem niedawno kibice „die Manschaft” odsądzali od czci i wiary Mesuta Özila, który opowiadał się po stronie jednoznacznie źle ocenianego w Niemczech Erdogana. Byłemu pomocnikowi Realu i Arsenalu zarzucano brak zaangażowania dla gry w koszulce z czarnym orłem. Sam Özil skarżył się niegdyś, że dla wielu kiedy wygrywa, jest Niemcem, a kiedy przegrywa, jest imigrantem. I kiedy opinia publiczna nie pozostawiała na nim suchej nitki, zrezygnował z drużyny narodowej.
– To drażliwy temat – mówi nam turecki kibic pod stadionem w Hamburgu, kiedy pytamy go o dzisiejszego kapitana niemieckiej kadry. – Cieszę się, że Gündogan ma wspaniałą karierę. Wybrał Niemcy… Jak mówiłem, to drażliwy temat. Ale nie ma w tym nic złego. Nadal go lubimy.
Sam żyje w Niemczech od urodzenia i perfekcyjnie włada językiem. Wydawałoby się, że doskonale powinien rozumieć rozterki, jakie w związku z wyborem kadry narodowej przeżywał piłkarz FC Barcelona. A jednak czuć z kilometra, że nie akceptuje tego wyboru i samemu nigdy by w ten sposób nie zdecydował. – Jest Turkiem, ale chce grać dla Niemiec. Tak wybrał, co możemy zrobić? – pyta inny z kibiców. Obaj woleliby, żeby Gündogan wybrał tak samo jak Kenan Yildiz, Salih Özcan, Kaan Ayhan, Cenk Tosun czy Hakan Calhanoglu, czyli piątka reprezentantów Turcji na Euro 2024, która urodziła się w Niemczech, ale nie gra dla tego kraju na międzynarodowej arenie.
Sam Gündogan może stanowić wzór integracji. Rodzina urodzonego w Gelsenkirchen piłkarza wyprowadziła się z tureckiej enklawy na typowe, niemieckie osiedle po to, aby młody Ilkay wychowywał się wśród Niemców. Tak miało mu być łatwiej odnaleźć się w społeczeństwie. Dla Turków nie ma to żadnego znaczenia. Kiedy ich drużyna narodowa grała mecz towarzyski w Berlinie z Niemcami, Gündogan słyszał przeraźliwe buczenie i gwizdy przy praktycznie każdym kontakcie z piłką. Prezes niemieckiej federacji Bernd Neuendorf mówił później, że nie czuł się tamtego wieczora jak podczas domowego spotkania.
Szok kulturowy Montelli
Niemcy, widząc miasta opanowane przez Turków w czasie Euro, przeżywają szok kulturowy. Podobne odczucia może mieć Vincenzo Montella, który prowadzi turecką kadrę od września 2023 roku. Konferencja prasowa po meczu Turcji z Czechami. Choć UEFA zapewnia tłumaczenie na niemiecki, angielski, turecki i czeski, Włoch przychodzi ze swoim tłumaczem. Ten wcina się trzy razy podczas kilkunastominutowego spotkania z mediami. Tureccy dziennikarze muszą usłyszeć dokładnie to, co selekcjoner chce przekazać. Montella dostaje zupełnie niezaczepne pytanie o absencję Hakana Calhanoglu w meczu 1/8. Tyle wystarcza, żeby się uruchomił:
– Za dużo mówimy o tym, kogo nie będzie, a za mało o tym, że my na ten sukces zasłużyliśmy. To szczególny wynik. Na poprzednich trzech mistrzostwach nie wyszliśmy z grupy lub nas nie było. Dziękuję piłkarzom i kibicom. Mieliśmy bardzo młody zespół, ale osiągnęliśmy cel. Dziękujemy za wsparcie w Niemczech i w Turcji. Wylało się wiele nieuzasadnionej krytyki. Próbowano postawić nas pod presją. Zwłaszcza mnie, ale też piłkarzy. A mimo to daliśmy radę dziś wieczorem. Bo ta krytyka była nieuzasadniona.
Włoski trener znalazł się w absurdalnej sytuacji. Kilkanaście dni temu do sieci wyciekło pozornie nieszkodliwe nagranie, na którym szkoleniowiec zabiera kamizelkę treningową tureckiej perełce, Ardzie Gülerowi i przekazuje ją innemu piłkarzowi. Kontekst tej scenki nie jest znany, ale najprawdopodobniej to sytuacja, jakich na treningach wiele. Ot, trener miał inną koncepcję na wykonanie ćwiczenia niż drużyna. 19-letni zawodnik Realu usiadł poźniej na ławce w spotkaniu z Portugalią. Turcy przegrali w nim 0:3.
Almanya’da Milli takim kampinda bugun👇🏻
Montella harbi harbi cocugun ustune oynuyor ..!
Elin İtalyani gozbebegimize nasil davraniyor ..👇🏻
YUH AMK ..! pic.twitter.com/Rib2ebGWXZ
— HANOĞLU Hakan (@hanoglu_hakan) June 23, 2024
Montella tłumaczył się, że Güler nie mógł zagrać od początku ze względu na problemy z pachwiną, na które się skarżył. – Nie ja o tym zdecydowałem. To lekarze powiedzieli, że nie może zagrać przez dziewięćdziesiąt minut – objaśniał włoski trener. Tureckie media miały na ten temat inną teorię i zaczęły rozpisywać się o konflikcie personalnym szkoleniowca i zawodnika. Według nich, selekcjoner miał po prostu nie lubić 19-latka i dlatego nie puścił go do boju w meczu z Portugalią. Tureccy kibice zareagowali na takie wieści linczem w mediach społecznościowych. Fala nienawistnych wpisów była tak wielka, że aż federacja wystosowała swoje oświadczenie, w którym napisała o „złośliwej i brudnej kampanii” przeciwko Vinzenzo Montelli.
Choć Turcy na własne życzenie mieli nerwówkę w meczu z Czechami, to po końcowym zwycięstwie krytyczne głosy wokół Montelli przycichły. Pod ostrzałem zagranicznych mediów znalazła się za to turecka federacja, która wynajęła dla swojej drużyny samolot, żeby przelecieć sto pięćdziesiąt kilometrów z Hanoweru do Hamburga. W taki sposób turecka drużyna przetransportowała się na ostatni mecz fazy grupowej. Werner Reh z ruchu drogowego w Niemieckiej Federacji Ochrony Środowiska i Przyrody, cytowany przez „die Welt”, mówi, że “to całkowicie bezsensowne i niepotrzebne”. Rzecznik obywatelskiej inicjatywy na rzecz zmiejszenia ruchu lotniczego w Hamburgu i okolicach twierdzi, że podobne historie są „absolutnie nie do przyjęcia”.
Fanatyczni Turcy zrobią wszystko, żeby wykręcić podobny wynik, co w 2008 roku, gdy doszli do półfinału mistrzostw Europy. Ściany im pomagają. Bo choć Austriacy i Niemcy mówią w tym samym języku, to Turcy mogą powiedzieć, że na tegorocznym Euro czują się jak w domu. Przed nimi kolejny “Heimspiel”.
WIĘCEJ O EURO 2024:
- Czy czujesz się bezpiecznie? Tak, ale… Strach na strefach kibica
- Zyskaliśmy więcej niż godność. Euro wskazało kierunek kadry
- Ronaldo na ratunek byłego NRD
Fot. newspix.pl