Spotkaniem z Austrią Robert Lewandowski rozpocznie udział w EURO 2024. Bardzo możliwe, że będzie to ostatni wielki turniej kapitana reprezentacji Polski. Możliwe też, czego sobie i jemu oczywiście nie życzymy, że to będzie jeden z dwóch ostatnich meczów na imprezie tej rangi. I choć przez lata zastanawialiśmy się, jak to będzie, gdy Lewego w kadrze zabraknie, dziś lamentu nie słychać. Ani wśród kibiców, ani piłkarzy. W kraju, w którym taki zawodnik zdarza się raz na 50 lat, to zastanawiające zjawisko.
W teorii napastnik Barcelony ma wszystko, by rozkochać w sobie całe pokolenia.
To wychowane w latach 90-tych, kiedy o awansie na wielką piłkarską imprezę można było pomarzyć, a pompowanie balonika rozpoczynało się przed meczami fazy grupowej, ale eliminacji, a nie turnieju.
Albo tych urodzonych w latach dwutysięcznych, którzy rozwój i wyczyny Lewego podziwiali jako nastolatkowie. A takich w kadrze przecież nie brakuje. Kiedy w barwach Borussii Dortmund Lewy pakował cztery gole Realowi w Lidze Mistrzów, jedenastu zawodników (sześciu zagrało w meczu z Holandią) z kadry na mistrzostwa Europy miało 16 lat lub mniej. To potencjalnych jedenastu piłkarzy, którzy dziś mogliby mówić jednym głosem – Robert wskazał nam drogę, chcemy dla niego zagrać fajny turniej. Chcemy, by coś z kadrą wygrał, bo dzięki niemu, dzięki inspiracji, jaką był, jesteśmy tu, gdzie jesteśmy.
Takiego głosu nie ma.
Messi porwał zespół
Dla porównania, gdy Argentyna trzy lata temu wygrywała Copa America, wszyscy piłkarze Albicelestes jak jeden mąż mówili: – Gramy dla Leo.
Znamienny był obrazek, gdy po ostatnim gwizdku sędziego w finale, cała drużyna ruszyła do swojego kapitana i zaczęła go podrzucać na środku boiska. I zrobili to, choć tego dnia, to nie on był bohaterem, bo tytuł dał im gol strzelony przez Angela di Marię. Jednak zamiast niego na rękach noszony był Messi.
To on był najważniejszy. On inspirował. On nakręcał atmosferę w kadrze. Był idolem, ale jednocześnie spoiwem. Był kimś, za kim piłkarze Argentyny poszliby w ogień. Zresztą, oddajmy im głos:
– Chcę dać mu swoje życie, chcę za niego umrzeć. Mówiłem już tak cztery czy pięć miesięcy temu. Powiedziałem, że wolę, aby prędzej Messi wygrał Copa America, niż ja. Taka jest prawda każdego Argentyńczyka. I cieszę się, że mogłem to dla niego zrobić. Że wygraliśmy ten puchar dla niego – to wypowiedź Emiliano Martineza dla dziennika „Ole” po poprzednich mistrzostwach Ameryki Południowej.
Trudno o większy pokaz uwielbienia i oddania dla lidera.
Do Kataru Martinez i dziesiątki tysięcy Argentyńczyków ruszyli z takim samym nastawieniem. Dać Leo mistrzostwo świata. Każdy z fanów Albicelestes, który pojawił się na ostatnim mundialu, podkreślał, że dla niego to był wręcz obowiązek, by oglądać mundial z trybun, bo to ostatnie mistrzostwa Messiego.
I, owszem, dzieli nas z Argentyńczykami spora różnica kulturowa. Dla nich Messi jest bożkiem, wyrocznią. Ale zachowując pewne proporcje, Lewandowski mógłby kimś takim być dla polskich piłkarzy i kibiców. A nie jest.
Piłkarz z plakatu
Dziś na temat tego, by pomóc Lewemu coś osiągnąć z kadrą, nie istnieje. A przecież mówimy o najlepszym piłkarzu w naszej historii.
Zawodniku, który na swoim koncie powinien mieć Złotą Piłkę, gdyby nie absurdalna decyzja o braku nagrody w 2020 roku. Do tego pobił rekord strzelców Bundesligi, zdobywając w jednym sezonie 41 bramek. Potrafił strzelić pięć goli w dziewięć minut, jest najskuteczniejszym graczem w historii kadry, a lista indywidualnych osiągnięć jest tak długa, że pewnie można byłoby poświęcić jej osobną zakładkę w Wikipedii.
A mimo tego Lewy nie zdołał wychować pokolenia, które skoczy za nim w ogień. Dlaczego?
Odpowiedzi na to pytanie jest pewnie wiele, ale zdaje się, że najbliższa prawdy jest ta – Lewy stworzył dookoła siebie otoczkę gościa z innej planety. Nieosiągalnego. I całkiem prawdopodobne, że zrobił to zupełnie niechcący.
Kapitan reprezentacji wielokrotnie powtarzał, że w potrzebował dużo czasu, by się otworzyć. By stać się nieco mniej skryty. Taki charakter na pewno nie pomagał skrócić dystansu, pokazać młodszym, że jest normalnym gościem, którego mogą zapytać o wszystko, od którego mogą czerpać wiedzę. Zamiast tego powstawał może nie mur, ale murek na pewno.
– Wcześniej miałem do Lewego duży respekt. Nie wiedziałem, o co mam go pytać. No bo co, miałem podejść i zagadać o treningi w Barcelonie? – pytał retorycznie w jednym z ostatnich odcinków programu Foot Truck Karol Świderski. 27-latek należy do grupy graczy wychowanych na Lewym. Jeśli za moment przełomowy w drodze na szczyt kapitana reprezentacji Polski, przyjąć wspomniany mecz z Realem, Świder oglądał popis przyszłego kumpla z kadry, mając 16 lat. Idola nie trzeba było szukać w obcym kraju, był na wyciągnięcie ręki.
I może właśnie dwustronny brak umiejętności przełamania bariery, jest największym problemem. Młodzi wstydzili się zagadać, a Lewandowski, nawet jeśli próbował – jak wtedy, gdy kupił Kacprowi Kozłowskiemu laptopa – raczej robił to z pozycji starszego, bardziej doświadczonego i wyżej sytuowanego gościa niż kumpla z ławki. Nie potrafił pogodzić naturalnej dla piłkarza roli z jego statusem mentora, z tą luźniejszą, kiedy trzeba było po prostu zostać „kumplem z ławki”.
Dopiero teraz, wchodzący szerzej do reprezentacji przedstawiciele młodszego pokolenia przyznają, że bariera pękła. – Więcej osób podeszło do Lewego, jak do normalnego gościa. I przez to, że zaczęliśmy mu wbijać szpilki, poczuł się zintegrowany z grupą. Wcześniej był nieco mniej zintegrowany, dlatego, że był traktowany ze zbyt dużym respektem i nie czuł się z tym komfortowo. A jak zaczęliśmy go traktować normalnie, to go puściło – to już Tymoteusz Puchacz, również w Foot Trucku.
Skoro dla kolegów z kadry Lewy był tak odległy, trudno, by szli za nim w ogień. Zamiast kapitana, będącego jednocześnie kumplem i liderem, przez wiele lat widzieli w nim gościa z pierwszych stron gazet. Niedostępnego, perfekcyjnego, z innego świata.
Ostatnia szansa na zmianę
Ten sztucznie wykreowany wizerunek, tak pieczołowicie układany przez sztab PR-owców, zgubił Lewandowskiego. Sprawił, że dystans czują do niego nie tylko koledzy w szatni, ale też kibice. Mamy przecież do czynienia z najlepszym piłkarzem w historii, a fani, zamiast wspierać i życzyć jak najlepszego zakończenia reprezentacyjnej kariery (niezależnie od tego, czy jest to ostatni rozdział tej przygody, czy przedostatni, to nieuchronnie zbliżamy się do końca), kręcą nosem i jeśli trzymają za Lewego kciuki, to raczej na zasadzie „on jest częścią kadry”. – Przez brak większej wyrazistości w poprzednich latach Lewandowski nie zbudował sobie bardzo silnego kościoła, który mógłby pójść za nim w ogień w każdym momencie krytyki. To widzimy chociażby u Igi Świątek, która rzadziej gryzie się w język. Kibice lubią utożsamiać się z charyzmą swoich ulubieńców poza kortem czy boiskiem, to sprawia, że nie uzależniają tej sympatii wyłącznie od wyniku sportowego – komentował w rozmowie z nami kwestie odbioru Lewandowskiego przez fanów Filip Cieśliński, Head of Sales w agencji marketingu Arskom.
I trudno się z nim nie zgodzić. Sztuczna poza, która jak przekonują dziś kadrowicze, była tylko pewnego rodzaju zasłoną, nie pozwoliła kapitanowi kadry nie tylko w pełni przekonać do siebie kibiców, ale też stanęła na przeszkodzie, by w pełni stać się liderem kadry. By stać się częścią grupy.
Może gdyby proces integracji przebiegał sprawniej, jednym z kolejnych punktów na liście motywacyjnej dla wielu kadrowiczów, byłoby osiągnięcie fajnego wyniku z reprezentacją dla Lewego? Może to dorzuciłoby pięć procent energii w najważniejszym momencie?
A może właśnie w meczu z Austrią zobaczymy, że ta grupa jednak chce umierać za kapitana? I choć późno, to jednak udało się z nim zintegrować i sprawić, że idol zszedł z cokołu i stał się jednym z nich?
Oby, bo na kolejnego Lewandowskiego pewnie przyjdzie nam długo poczekać. I szkoda byłoby tak wielki potencjał zmarnować.
WIĘCEJ O REPREZENTACJI POLSKI:
- Wojciech Łobodziński: Beenhakker nas cywilizował [WYWIAD]
- Polska – Austria, czyli historia o początku końca Jerzego Brzęczka
- Jak Polacy na Olympiastadion grali
Fot. Newspix