“Jeśli piłkarz chce sobie pogadać, niech zostanie domokrążcą i wciska ludziom odkurzacze. Ja potrzebuję ludzi do grania” – zwykł mawiać Ernst Happel, gdy dziennikarze zarzucali mu, że ignoruje opinie swoich podopiecznych. Konferencje prasowe z jego udziałem należały do najkrótszych w historii. Austriak czasami ograniczał się do stwierdzenia: “piszcie co chcecie, nic mnie to nie obchodzi”, po czym opuszczał salę i natychmiast sięgał po papierosa. Uchodził za pozbawionego empatii gbura, który uśmiecha się jedynie w towarzystwie grupki przyjaciół, grając z nimi w karty i popijając koniak. Wszystko to jednak schodziło na dalszy plan w zestawieniu z jego ogromnymi sukcesami trenerskimi, które zagwarantowały mu status jednego z najwybitniejszych szkoleniowców w dziejach europejskiego futbolu.
– Był zawodnikiem genialnym w swym niechlujstwie i trenerem genialnym w swej bezwzględności – pisał o nim “Der Spiegel”.
Jak to się jednak stało, że Happel – choć osiągnął przecież tak wiele – dopiero w latach 90. trafił na ławkę trenerską drużyny narodowej?
Pasmo sukcesów
W 1992 roku Ernst Happel uchodził za żywą legendę futbolu.
66-latek imponował już jako zawodnik, docierając z reprezentacją Austrii do strefy medalowej mistrzostw świata w 1954 roku i kończąc turniejowe zmagania na najniższym stopniu podium. Ostatecznie jego bilans w kadrze zatrzymał się na 51 występach i pięciu bramkach. Happel zapracował też na sympatię i szacunek sympatyków Rapidu Wiedeń, sięgając z tym klubem po sześć tytułów mistrza kraju. Ale, co tu kryć, wielką międzynarodową sławę zyskał dopiero później.
Jako szkoleniowiec po raz pierwszy błysnął w 1968 roku, prowadząc ADO Den Haag do wygranej w Pucharze Holandii, a potem było tylko lepiej i lepiej. Z Feyenoordem zwyciężył w Eredivisie, Pucharze Europy i Pucharze Interkontynentalnym. Club Brugge powiódł do trzech tytułów mistrzowskich oraz finałów – w tym przypadku przegranych – Pucharu Europy oraz Pucharu UEFA. Na ławce trenerskiej Hamburgera SV dorzucił do kolekcji jeszcze jeden sukces w najbardziej prestiżowych rozgrywkach klubowych Starego Kontynentu, a przy okazji zatriumfował też dwukrotnie w Bundeslidze i raz w Pucharze Niemiec. Do tego możemy dorzucić jeszcze krótką przygodę ze Standardem Liege, uświetnioną zdobyciem Pucharu Belgii. Krótko mówiąc – w latach 70. i 80. Happel stanowił gwarancję trofeów.
Ranking najlepszych trenerów w historii futbolu (część 3.)
Oczywiście przytrafiały mu się także trudniejsze momenty. Mowa choćby o kadencji w Sevilli, którą miał wprowadzić do hiszpańskiej ekstraklasy w sezonie 1973/74. Misja zakończyła się całkowitym niepowodzeniem, a klęska 0:3 w derbowej konfrontacji z Realem Betis poskutkowała zwolnieniem Austriaka po zaledwie paru tygodniach spędzonych przez niego w stolicy Andaluzji. Choć to i tak zaledwie drobnostka w zestawieniu z porażką Happela w finale mistrzostw świata w 1978 roku.
Dowodził on wówczas reprezentacją Holandii, marzącą o mundialowym złocie po gorzkim rozczarowaniu, jakie przyniósł jej przegrany finał poprzednich mistrzostw. Turniej rozegrany w Argentynie zakończył się jednak dla “Pomarańczowych” tak samo – znów dotarli do wielkiego finału imprezy, by tam polec w konfrontacji z gospodarzami. Inna sprawa, że w 1974 roku holenderska ekipa prezentowała naprawdę spektakularny styl, wręcz deklasując oponentów, którzy ośmielili się stanąć na jej drodze. To był “futbol totalny” w najlepszym wydaniu. Natomiast cztery lata później “Oranje” – osłabieni nieobecnością Johana Cruyffa i targani rozmaitymi konfliktami wewnętrznymi (głównie o pieniądze) – grali już nieco mniej efektownie. Dość powiedzieć, że z trudem przebrnęli przez pierwszą fazę grupową turnieju, gdzie zremisowali bezbramkowo z Peru i przegrali 2:3 ze Szkocją. Uratowało ich tylko to, że wyspiarze wyłożyli się w potyczce z autsajderami z Iranu.
Swój najlepszy mecz na argentyńskich boiskach podopieczni Happela rozegrali przeciwko… Austrii, którą rozbili aż 5:1. – Świat zapamiętał drużynę z 1978 jako zespół tego samego kalibru, co ten sprzed czterech lat. W Holandii nie ma takiego poczucia. W 1978 roku złota era holenderskiego futbolu wydawała się być zakończona – pisze David Winner w książce “Brilliant Orange”. Z drugiej jednak strony, ten sam autor podkreśla również, jak niewiele brakowało, by Rob Rensenbrink przechylił szalę zwycięstwa na korzyść “Pomarańczowych” w ich finałowym starciu z Argentyną. – Gdyby trafił, nie tylko uczyniłby z Holandii mistrzów świata, ale też samemu sobie zapewniłby miejsce w historii, zarezerwowane dla największej gwiazdy turnieju, które koniec końców zajął Mario Kempes. Dzisiaj prawdopodobnie mielibyśmy w Holandii ulice nazywane jego imieniem. A tak, jeśli ktokolwiek go jeszcze wspomina, to na ogół jako antybohatera, który trafił w słupek.
Sam Happel sądził, że udało mu się w 1978 roku stworzyć mocniejszy zespół niż ten, który cztery lata wcześniej zrobił furorę na mundialu pod wodzą Rinusa Michelsa. Zwłaszcza biorąc pod uwagę okoliczności towarzyszące wyjazdowi Holendrów do Argentyny, rządzonej wtedy przez juntę Jorge Videli. Warto bowiem przypomnieć, że wielu kibiców żądało od działaczy federacji wycofania się z turnieju, a dziennikarze wciąż bombardowali kadrowiczów pytaniami na ten temat. Austriak był zresztą zdania, że całe mistrzostwa ustawiono pod gospodarzy. – Nawet gdybyśmy strzelili bramkę na 2:1, mecz trwałby tak długo, aż Argentyna by wyrównała – kpił.
“Wygrać w takich warunkach, to było bardzo niebezpieczne. To nie był mecz Holandii z Argentyną, ale z całym narodem dowodzonym przez juntę”
Jan de Zeeuw na łamach “Przeglądu Sportowego”
– W piłce nożnej szczęście od pecha oddzielają centymetry – podsumował Happel. Wtórował mu Jupp Heynckes. – Nie chcę umniejszać Michelsowi, ale w 1974 roku reprezentacja Holandii była tak silna, że poradziłaby sobie nawet bez trenera. Cruyff i Neeskens by wystarczyli. W 1978 roku było inaczej, rola Happela była większa. Doskonale przygotował drużynę. Holendrzy byli świetnie zorganizowani w strefowej defensywie, z wysoko ustawioną linią obrony, ale jeszcze ważniejsza była ich postawa w ataku, gdzie starali się naciskać na przeciwników wysokim pressingiem – analizował Niemiec na łamach “Suddeutsche Zeitung”.
Samotnik z wyboru
Właśnie z 1978 roku pochodzi również najsłynniejsza anegdota dotycząca Ernsta Happela. Przed finałem mistrzostw Austriak miał pojawić się w szatni z nachmurzoną miną i ograniczyć swoją przedmeczową przemowę do zaledwie trzech słów: – Panowie, dwa punkty – stwierdził ponoć selekcjoner “Pomarańczowych”. Ten lakoniczny komunikat nie zainspirował piłkarzy do triumfu, aczkolwiek idealnie wpisywał się w ogólny wizerunek Happela, uważanego powszechnie za ponuraka i gbura.
Bramkarz Birger Jensen, legenda Club Brugge, tak opisywał swoje spotkanie z Happelem: – Pierwsze słowa, jakie od niego usłyszałem na treningu, brzmiały: “a ty coś za jeden?”. Miał skwaszoną minę i wyłupiaste oczy. Przypominał mi buldoga. Pomyślałem sobie: co to za facet, czy nikt go nie nauczył kultury? A potem się zaśmiałem. Tymczasem Happel zupełnie nie wyglądał na rozbawionego tą sytuacją – wspomina Duńczyk, cytowany przez portal “Pinte de foot”. Oczywiście Happel doskonale wiedział, kim jest Jensen. Osobiście rekomendował ściągnięcie go do Flandrii, ponieważ chciał mieć między słupkami swojego zespołu gracza, który nie boi się oderwać od linii bramkowej i powalczyć o piłkę na przedpolu, co w latach 70. nie było wcale takie oczywiste. Chciał jednak pokazać piłkarzowi miejsce w szeregu. – Długo mógłbym wyliczać wyzwiska, jakie od niego usłyszeliśmy – dodał Jensen. – A ile się nasłuchał jego asystent… Pochodził z Limburgii, więc Happel najczęściej nazywał go “limburskim górnikiem”. Chyba że był na niego wyjątkowo wściekły, wtedy przerzucał się na: “psa z limburskiej kopalni”.
“Krótko po transferze do Club Brugge, zostałem powołany do drużyny narodowej. Happel oczywiście musiał ponarzekać. A kiedy zobaczył, że mamy zagrać mecz towarzyski z Indonezją, eksplodował: – Z kim wy, kurwa, gracie? Z Indonezją? Oni tam w ogóle grają w piłkę? Niby czym, kokosem?”
Birger Jensen
Oczywiście nie brakowało piłkarzy, którym nie odpowiadały autorytarne metody Austriaka, ale koniec końców prawie wszyscy podporządkowywali się jego żelaznej woli. Po pierwsze dlatego, że naprawdę znał się na swojej robocie. A poza tym, nawet największe gwiazdy prowadzonych przezeń zespołów nie były w stanie zawstydzić burkliwego szkoleniowca na murawie. Happel – zwany niekiedy “Wielkim Niemową” – był bowiem perfekcyjnie wyszkolony technicznie. Legenda głosi, że na pierwszym treningu reprezentacji Holandii kilkanaście razy z rzędu trafił piłką w poprzeczkę, by zademonstrować “Pomarańczowym”, z kim mają do czynienia.
Inna historyjka – na pierwszym treningu w ADO Den Haag Happel ustawił na poprzeczce pustą puszkę, po czym ustrzelił ją kopnięciem z dwudziestu metrów. Piłkarze, którzy powtórzyli jego wyczyn, mogli odbyć zajęcia na hali. Ci, którym zabrakło precyzji, musieli trenować na zewnątrz, w rzęsistej ulewie.
zawodnicy Club Brugge odbierają Puchar Holandii, Ernst Happel odpala papieroska (1977)
Jak przypuszcza autor biografii Happela, Klaus Dermutz (“
“), trudny charakter szkoleniowca był pokłosiem całej serii przykrych doświadczeń, jakie dotknęły go w dzieciństwie. – W późniejszym życiu świadomie wybrał los samotnika, bo w młodości nie doświadczył rodzinnego ciepła. Nigdy się nie ożenił. […] Pochodził z rozbitej rodziny, czego nigdy nie wybaczył matce i ojcu. Był nimi gorzko zawiedziony, postrzegał siebie jako ofiarę ich nieudanego małżeństwa. Pod skrzydła przygarnęła go babcia, z pochodzenia Czeszka. Był wtedy czteroletnim chłopcem – opowiada Dermutz. – Babcia zajmowała się handlem w dzielnicy Wiednia, w której oko na uzdolnionych piłkarsko chłopców mieli trenerzy robotniczego Rapidu Wiedeń. Właśnie na wiedeńskich ulicach Happel odkrył futbol, a piłka pozwoliła mu wydostać się ze społecznej izolacji. Tym bardziej że w Wiedniu futbol był też sportem migrantów. Dawał równe szanse, integrował ludzi. Happel starał się naśladować Matthiasa Sindelara, największą gwiazdę austriackiej piłki przed II wojną światową. Gromadził wycinki prasowe poświęcone Sindelarowi, stworzył z nich nawet mały album. Stracił go jednak podczas wojny – w trakcie wyjątkowo mroźnej zimy przehandlował go za żywność.Rapid Wiedeń – bogata historia, od której klub wolałby się odciąć
Zamiast bankructwa, historyczny sukces. Rapid Wiedeń w finale PZP 1995/96
Happel nie dał się uwieść nazistom. Wkrótce po anszlusie Austrii w 1938 roku wszyscy wychowankowie Rapidu Wiedeń zostali z automatu włączeni do Hitlerjugend, ale 13-letni Ernst nie miał zamiaru się temu podporządkować. – Próbował działać nazistom na nerwy. Na przykład na sesjach śpiewu odmawiał wykonywania nazistowskich piosenek. W efekcie nie otrzymał zgody na kontynuowanie treningów piłkarskich – pisze Dermutz. – W 1943 skierowano go na front wschodni, lecz nigdy nie walczył z bronią w ręku. Dwa lata później znalazł się zaś w amerykańskiej niewoli, z której udało mu się jednak zbiec, wyskakując z pociągu. Miesiącami tułał się po Europie, próbując dostać się do Wiednia. Potem tłumaczył, że chciał tylko wrócić do domu i znowu grać w piłkę.
To pewien paradoks losów Happela, który największe trenerskie sukcesy osiągał poza granicami Austrii, więc można by mu przypiąć łatkę wielkiego światowca, ale tak naprawdę Ernst swobodnie czuł się tylko w ulubionych wiedeńskich kawiarenkach. Otoczony najbliższymi przyjaciółmi, z którymi godzinami grał w karty i słuchał starych piosenek, oczywiście spowity papierosowym dymem. Ze szklaneczką koniaku w dłoni. – Nie przeszkadzały mu nawet długie podróże z Hamburga, Brugii czy Rotterdamu. Wracał do Wiednia tak często, jak tylko to możliwe. Był kosmopolitą jedynie z pozoru – ojczyzna pozostała dla niego święta – uważa Dermutz.
Współczucie? Nie u Happela
Ponure usposobienie genialnego szkoleniowca często dawało o sobie znać w najmniej spodziewanych momentach. Po mundialu w Argentynie przedstawiciele reprezentacji Holandii udali się na uroczyste spotkanie z królową Julianą. W pewnym momencie Happel, któremu dworskie maniery były całkowicie obce, wypalił do młodego księcia Wilhelma-Aleksandra: – Kiedy przylezie ta twoja babcia? Trochę mi się spieszy, umówiłem się na spotkanie w kasynie w Velden.
Z kolei Johnny Thio z Club Brugge podpadł trenerowi, przyłapując go na oglądaniu… filmu pornograficznego w swoim biurze podczas przedsezonowego obozu przygotowawczego. W dodatku Belg pozwolił sobie na wygłoszenie dowcipnego, czy wręcz nieco zjadliwego komentarza na ten temat, czego Happel mu rzecz jasna nie darował. Zadbał o to, by Thio został jak najszybciej wytransferowany do SV Sottegem. Choć trzeba zaznaczyć, że Austriak był cięty na napastnika już wcześniej, ponieważ odkrył, że Thio zapuścił piwny brzuszek. No a w zespołach prowadzonych przez Happela nie było miejsca dla graczy będących aż do tego stopnia na bakier z profesjonalizmem. Ernst zawsze twierdził, że odpowiednie przygotowanie fizyczne stanowi w futbolu fundament każdego sukcesu.
– Idź i poskarż się mamie – zwykł odpowiadać piłkarzom, którzy zgłaszali zastrzeżenia co do katorżniczych treningów.
Happel nie miał taryfy ulgowej nawet dla własnych przełożonych. Kiedy prezes Club Brugge zaprosił do szatni burmistrza Michela Van Maele’ego, którego działania umożliwiły drużynie przetrwanie kryzysu finansowego, austriacki trener zareagował krótko: – Wy dwaj, wynocha mi stąd.
Ernst Happel po zwycięstwie w Pucharze Europy z Feyenoordem Rotterdam (1970)
– Myślę, że Happel nigdy się nie nauczył, jak budować relacje międzyludzkie – mówi cytowany już Birger Jensen w reportażu Rafa Willemsa z portalu “De Witte Duivel”. – Niepotrzebnie był dla wszystkich aż taki szorstki, również dla mnie. Nie miał w sobie zbyt wiele empatii. Kiedy piłkarz potrzebował odrobiny wsparcia, na ogół go od niego nie otrzymywał. To nie był trener, który chce rozmawiać ze swoimi podopiecznymi o ich problemach. Nie interesowało go to. […] Pamiętam, że w sezonie 1976/77 klub miał w kadrze czterech obcokrajowców, a tylko trzech mogło jednocześnie grać. Jednym z tych zagranicznych zawodników byłem ja. Happel wystawiał mnie wtedy tylko w meczach pucharowych, gdzie limit nie obowiązywał, a także w spotkaniach wyjazdowych w lidze. Z trudem zaakceptowałem to, że muszę część meczów oglądać z ławki rezerwowych, ale Happel nie chciał ze mną o tym rozmawiać. W końcu nie wytrzymałem. Poszedłem do niego i zapytałem, czy wystawi mnie w następnej kolejce ligowej. Nawet na mnie nie spojrzał i odpowiedział tylko: “nie sądzę”.
“Wszyscy bali się Happela. Gdy wchodził do szatni, natychmiast zapadała cisza. Jowialny wydawał się tylko wtedy, gdy odwiedzali do koledzy z Austrii. Jeden z nich nazywał się Brumball. Stary zrzęda. Gdy tylko go zobaczyłem, od razu pomyślałem, że to na pewno przyjaciel Happela. Ze znajomymi trener grał w karty, bilarda i polował na ptaki. Dla nas był był typowym Niemcem. Dyktatorem”
Birger Jensen
Jensen swoją współpracę z Happelem podsumowuje jako love-hate relationship. Ale już Franz Beckenbauer otwarcie przyznał, iż żałuje, że trafił pod skrzydła Austriaka dopiero na finiszu swojej piłkarskiej kariery. – To chyba kwestia jego wyjątkowej charyzmy. Piłkarze coś takiego wyczuwają. […] Jako młody zawodnik, po prostu wykonujesz polecenia trenera, nie analizując ich zbyt dokładnie. Robisz swoje i nie zadajesz pytań. Ale im jesteś starszy, tym częściej zastanawiasz się nad całym procesem szkoleniowym. Happel uwielbiał “futbol totalny”, był zakochany w ofensywnej piłce. Ale rozsądnie zarządzał ryzykiem.
Felix Magath śmieje się zaś, że komunikacja z Happelem w HSV rzeczywiście nie była łatwa, ale przede wszystkim z uwagi na językowe problemy trenera. – Miał własny żargon. Jego niemiecki był przeplatany wyrażeniami niderlandzkimi i flamandzkimi, a także wiedeńskim slangiem. Często musieliśmy się nagłowić nad interpretacją jego poleceń. Co mogło być jednym ze źródeł jego sukcesu w Hamburgu, bo Happel zawsze wymagał od piłkarzy samodzielnego myślenia.
Austriak stuprocentową precyzją wykazywał się jedynie w kwestiach finansowych. Przy dzieleniu kasy nie pozostawiał już nikomu pola do interpretacji. Według jednej z krążących anegdot, Happel zaczynał (i zazwyczaj kończył) naukę języków obcych na liczebnikach.
Zgorzkniały krytyk
A jak swoją trenerską filozofię charakteryzował sam Happel?
Klaus Dermutz w książce “
” cytuje wywiad z austriackim szkoleniowcem, przeprowadzony w 1986 roku. – Przede wszystkim, trzeba mieć do dyspozycji dobry zespół. Nawet najlepszy trener nie zmieni osła w konia wyścigowego. […] Ale bezwzględna dyscyplina również jest niezbędna. Nie obchodzi mnie to, co o tym myślą piłkarze. Trzeba być przede wszystkim człowiekiem – nie zachowywać się brutalnie, ale twardo. Po ludzku. Zawodnicy muszą mieć szacunek do swojego trenera. Tylko że tego nie da się osiągnąć samą dyscypliną. Zespół musi mieć też przekonanie, że trener naprawdę jest fachowcem. Że zna się na temacie. W przeciwnym wypadku, będą się z niego śmiali za jego plecami. Sam byłem trudnym przypadkiem dla własnych trenerów, dlatego później było mi łatwiej. Znam wszystkie nieczyste sztuczki, jakie stosują zawodnicy. Jednak wolę mieć w zespole piłkarza, który jest draniem i z którym trudno się dogadać, ale ma on wszystkie niezbędne atrybuty, niż grzecznego chłopca, mającego dwie lewe ręce. Bo co mam później zrobić z takim graczem?Te ostatnie spostrzeżenia potwierdził w 1981 roku Max Merkel, stary znajomy Ernsta. – Piłkarz Happel nienawidziłby trenera Happela i to z wzajemnością. Pewnie jeden próbowałby zamordować drugiego, ale obaj byliby zbyt sprytni, aby zbrodnia mogła dojść do skutku.
“Trener zawsze walczy z prasą, ale ja nie boję się dziennikarzy. Nie dostarczam im sensacji, a bardzo niewielu jest otwartych na rzeczową dyskusję. Większość zajmuje się przekręcaniem moich słów. Moja zasada brzmi: jeśli powiedziałem niewiele, to znaczy, że już powiedziałem za dużo, a jeśli powiedziałem dużo, to w odpowiedzi dostanę dziesięć razy więcej. Nie jest mi to do niczego potrzebne”
Ernst Happel
– Piłkarze niewiele rozumieją z taktyki. Choć wydaje im się, że jest inaczej – dodał Happel. – Być może wyjątkiem są doświadczeni zawodnicy, którzy pomału zaczynają łączyć kropki. Jeśli piłkarz ma dobre pomysły, żaden trener ich nie zignoruje, ale szkodliwe pomysły trzeba natychmiast odrzucać. Tylko że nie jest to łatwe, bo dzisiaj wielu zawodników ma układy z dziennikarzami i forsuje swoje koncepcje przez prasę. A to nie jest w porządku.
W 1987 roku Happel, po latach zagranicznych wojaży, powrócił do Austrii. Zatrudnił go Swarovski Tirol – dość dziwny twór, wtedy jeden z najsilniejszych i najbogatszych klubów w kraju, założony dopiero co na licencji Wacker Innsbruck. Powrót trenerskiej gwiazdy do ojczyzny nie wywołał jednak tak wielkiego entuzjazmu, jak można się było spodziewać. Happel nieustannie użerał się z dziennikarzami i ostro, czy wręcz pogardliwie wypowiadał się o poziomie austriackich rozgrywek. Krytykował piłkarzy, grymasił na widok pustych stadionów, potępiał przedstawicieli krajowej federacji, obrażał sędziów.
Generalnie – wzniósł się na wyżyny apodyktyczności i gderliwości.
– Nie znoszę oglądać ligi austriackiej. To ma niewiele wspólnego z futbolem – narzekał. – My, Austriacy, to osobny rozdział. Już za moich czasów tak było, ale wtedy przynajmniej lepiej graliśmy w piłkę. Teraz nie można tego o nas powiedzieć. Austriaccy zawodnicy są jak mimozy, brakuje im stabilności emocjonalnej. Dwa razy ich skrytykujesz, a oni już chcą rezygnować. Jeśli powiesz coś Holendrowi, to on najwyżej pomyśli, że trener jest głupi i trzeba mu to udowodnić. Austriacki zawodnik schowa się do piwnicy i nie ma już z niego żadnego pożytku. […] W niemieckiej Bundeslidze każdy mecz to wyzwanie, nawet dla takiego klubu jak HSV. W Austrii połowa spotkań wygrywa się sama, jeśli należysz do ligowej czołówki. Tutaj to nie zawodnicy kontrolują piłkę, tylko piłka zawodników.
Ernst Happel w towarzystwie gracz HSV, w tym Mirosława Okońskiego (1986)
Wyglądało więc na to, że Happel za długo w Austrii nie wytrzyma i lada moment po raz kolejny ruszy na podbój jednej z mocniejszych europejskich lig. I pewnie tak by się stało, bo dostał ofertę z Bayeru Leverkusen, gdyby nie wspominane wcześniej umiłowanie dla wiedeńskich kawiarenek. W drugiej połowie lat 80. Austriak – niestroniący od alkoholu i totalnie uzależniony od nikotyny – miał już naprawdę poważne problemy ze zdrowiem, przeszedł też skomplikowaną operację żołądka. Zwyczajnie bał się śmierci na obczyźnie, chciał być bliżej rodzinnych okolic. Swarovski Tirol zagwarantował mu lukratywny kontrakt i luksusowe warunki pracy. Spełniano wszelkie jego zachcianki, a on rewanżował się udziałem w kampaniach reklamowych przedsiębiorstwa zajmującego się produkcją wyrobów kryształowych.
Summa summarum, taki układ mu odpowiadał. Z bylejakością austriackiej piłki nigdy się jednak nie pogodził. W trakcie jednego lata wywalił z klubu na zbitą twarz kilkunastu piłkarzy, których uznał za niedostatecznie zmotywowanych do rywalizacji, postawił na nowe twarze, po czym dwukrotnie poprowadził Swarovski Tirol do mistrzostwa, a raz wywalczył z nim krajowy puchar. – Stolicą austriackiego futbolu jest dziś Innsbruck, nie Wiedeń – skwitował kolejny ze swych sukcesów.
Śmierć selekcjonera
Jednocześnie utytułowany szkoleniowiec zarzekał się, że nigdy nie chwyci za ster w drużynie narodowej. – Jestem patriotą, ale nie idiotą. Mógłbym się nad tym zastanowić, gdyby austriacką federacją zarządzali profesjonaliści z prawdziwego zdarzenia. Na to się jednak nie zanosi – dogryzał, ku rozpaczy kibiców.
Z reprezentacją Austrii łączono go właściwie od zawsze. Na początku lat 80. wydawał się być wręcz pewniakiem do objęcia funkcji selekcjonera. Początkowo na przeszkodzie stanęły wprawdzie względy proceduralne – FIFA krzywo patrzyła na trenerów łączących pracę w klubie i kadrze, a Happel planował jednocześnie prowadzić reprezentację oraz HSV – ale wszystko wskazywało na to, że przedstawicielom ÖFB uda się znaleźć jakieś zgrabne wyjście z tej sytuacji. W grudniu 1981 roku trener pojawił się nawet w Wiedniu, by dopiąć wszystko na ostatni guzik. Ale do podpisania umowy nie doszło. Co tym bardziej zniechęciło Happela do rodzimej piłki. Austriak nie tolerował błędów na boisku, lecz jeszcze ostrzejszy stosunek miał do wpadek natury organizacyjnej.
W końcu Josef “Beppo” Mauhart, prezes austriackiego związku, zdołał jednak przełamać opór trenera. W sprawę zaangażowany był także Franz Vranitzky, kanclerz federalny Austrii w latach 1986–1997. Cały kraj pragnął wreszcie ujrzeć Happela na selekcjonerskim stołku.
“Dzień bez futbolu jest dniem straconym”
Ernst Happel
W marcu 1992 roku Happel zadebiutował w roli selekcjonera reprezentacji kraju. Poprowadził kadrę w serii sparingów, a potem w dwóch meczach eliminacji do mistrzostw świata w Stanach Zjednoczonych. Schorowany Austriak zdawał sobie jednak sprawę, że to nie będzie długa kadencja. Po śmierci jednego ze swoich przyjaciół wypalił bez ogródek: – Ja jestem następny w kolejce. I rzeczywiście. Po wygranej z Izraelem (5:2) natychmiast wrócił do szpitala, lecz rak płuc okazał się przeciwnikiem niemożliwym do pokonania nawet dla niego. 14 listopada 1992 roku oficjalnie poinformowano o śmierci Happela, który pozostawił po sobie krótki komunikat skierowany do opinii publicznej: – Zbudowałem drużynę, która może być podstawą dla dobrej przyszłości. Trzeba po prostu ją rozwijać i trzeba w nią wierzyć. Myślę, że pokazałem, jak to powinno funkcjonować i piłkarze to zrozumieli. Trzeba być dumnym z reprezentacji i mieć z nią głęboką, wewnętrzną więź. Inaczej to nie może zadziałać. To był fajny rok i cieszę się, że przyjąłem tę propozycję. Zobaczycie, że coś z tego będzie!
Nawet na łożu śmierci Happel wciąż rozmyślał o futbolu.
Może i nie traktował zbyt czule swoich zawodników, ale jednego z pewnością nie można mu odmówić – piłka nożna była prawdziwą miłością jego życia.
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Przełomowe EURO. Strzały z dystansu wróciły do łask
- Weszło z Berlina: Das Team stał się wreszcie drużyną
- Wieczność dzieł sztuki Shaqiriego
- Trela: Niespełniony reprezentant. Zdobywanie Ilkaya Guendogana dla niemieckiego futbolu
- Mistrzostwa obu Ameryk. Tutaj rozstrzygną się losy Złotej Piłki
fot. NewsPix.pl / WikiMedia