Reklama

Poland Darts Masters. Jak Flintstone i Mario śpiewali Littlerowi „Hej, Sokoły!” [REPORTAŻ]

Szymon Szczepanik

Autor:Szymon Szczepanik

17 czerwca 2024, 09:58 • 21 min czytania 3 komentarze

Ekran wskazujący tablicę wyników był nieubłagany. Krzysztof Ratajski może nieźle wszedł w mecz, ale jego skuteczność na podwójnych wołała o pomstę do nieba. Nagle na trybunach zaczęły dziać się sceny, których należałoby się spodziewać będąc bardziej na popowym koncercie, niż sportowym widowisku. Oto bowiem cała publiczność wyciągnęła smartfony i w rytm przyśpiewki o „Polskim Orle” rozświetliła gliwicką PreZero Arenę latarkami. Ci sami ludzie jeszcze wcześniej śpiewali na meczu Luke’a Littlera „Hej, Sokoły!”, „Barkę”, czy podziwiali ruchy taneczne gościa o aparycji typowego wujka z wesela, który bujał się na scenie w rytm muzyki Michaela Jacksona. A wśród nich znajdowali się między innymi Mario, Fred Flintstone, biskup i czarodziej. Witajcie na Superbet Poland Darts Masters – jedynym wydarzeniu sportowym na świecie, w którym angielski styl kibicowania łączy się z polskim folklorem.

Poland Darts Masters. Jak Flintstone i Mario śpiewali Littlerowi „Hej, Sokoły!” [REPORTAŻ]

NA POGRANICZU SPORTU I KARNAWAŁU

Wielu ludziom rzutki mogą wydawać się sportem niszowym. Fanaberią, która przyciąga ludzi chcących za wszelką cenę się wyróżnić (czy ktoś w ogóle jeszcze używa takiego pojęcia jak hipster?). W końcu to dyscyplina na wskroś kojarząca się głównie z krajami wyspiarskimi, która z czasem rozlała się na państwa Beneluksu. A ostatnio robi się coraz popularniejsza w Niemczech i Czechach.

W Polsce? Kilku facetów rzucających do tarczy nie ma szans zapełnić dużej hali.

Powyższe zdanie to jednak wierutna bzdura. Superbet Poland Darts Masters było drugą edycją turnieju, którą Professional Darts Corporation zorganizowała w naszym kraju. Pierwsza odbyła się na warszawskim Torwarze, a bilety na oba dni tego wydarzenia rozeszły się w ciągu… kilkunastu minut. To pokazało, jak wielki jest w Polsce głód oglądania na żywo darta na najwyższym poziomie.

Reklama

Tak oto 14 czerwca znalazłem się w Gliwicach. Tamtejsza PreZero Arena to o wiele większa hala od Torwaru. W dodatku z punktu widzenia popularności darta, jest znacznie lepiej zlokalizowana, ze względu na bliskość wspomnianych Czech. Kibice naszych południowych sąsiadów mogli przyjechać na Górny Śląsk i trzymać kciuki za dwóch swoich zawodników: Karela Sedlacka i Adama Gawlasa.

I przyjechali. Skoro nawet wielu fanów zza granicy zdecydowało się na wycieczkę do Gliwic, to możecie domyślać się, że to wydarzenie zainteresowało też sporą rzeszę Polaków. Bez wątpienia fani rzucania do tarczy opanowali to miasto. Ludzi w kolorowych, darterskich koszulkach od godzin popołudniowych można było spotkać na każdym kroju. Przyjechali oni z wielu stron kraju, o czym świadczyło ogromne obłożenie miejsc w hotelach. Jeżeli ktoś zaspał z rezerwacją miejsca, lub zakupił wejściówki na ostatnią chwilę, musiał liczyć się z szukaniem miejsca do spania w pobliskim Zabrzu, Bytomiu czy Katowicach.

– Byłem już na kilku imprezach PDC, między innymi na tych z cyklu European Tour – chwalił mi się jeden z fanów, który do Gliwic przyjechał z Jarosławia. – Ale w Warszawie rok temu była najlepsza atmosfera, dlatego tu kupiłem bilety od razu, jak ruszyła sprzedaż.

Kiedy przybyłem pod halę na godzinę przed zawodami, miałem spore przekonanie, że druga edycja Poland Darts Masters przebije pierwszą pod każdym względem. W tym, rzecz jasna, frekwencji. Organizatorzy ogólnie sprzedali bowiem aż siedemnaście tysięcy wejściówek. Na godzinę przed otwarciem bramek kolejki do wejść ciągnęły się na dobre kilkadziesiąt metrów.

Reklama

A w tych rzędach dusz spragnionych rzutek można było spotkać ciekawe osobowości. Bo to właśnie styl kibiców darta: ma być kolorowo, śmiesznie, nieraz szyderczo, z chwytliwymi nutami w głośnikach. Przez to całość bardziej niż typowe wydarzenie sportowe, przypomina halloweenową imprezę w akademiku, której sportowa strona jest tylko jednym z elementów całości. Choć oczywiście, to element niezwykle istotny.

Ciekawe stroje to część darterskiej kultury kibicowania. Tu nie ma głupich ubrań – są tylko mniej lub bardziej śmieszne. I tak na trybunach można było spotkać kilku Mario z bratem Luigim, grupkę ludzi ubranych w kubraki Freda Flintstone’a czy całe mnóstwo osób z kapeluszami imitującymi tarcze do darta. W jednej z kolejek największą furorę robiło trzech kolesi, z których jeden był czarodziejem, drugi arabskim szejkiem, a trzeci wcielił się w… biskupa.

A to tylko niewielka część przebierańców. Ludzie wzorowani na Wally’ego, a przy tym zagorzali kibice Petera Wrighta? Byli. Szaleńcy poubierani za banany? Jasne. Ekipa z Power Rangers? Założę się, że na pobliskim parkingu zostawili swojego Megazorda. Pojawił się nawet ktoś w koszulce piłkarskiej znanego peruwiańskiego zespołu Juan Pablo II College, a także facet w przebraniu Maski. No karnawał.

Takich podobnych freaków były dziesiątki. A jeszcze więcej ubranych w koszulki poszczególnych zawodników. Najgłośniejsi byli ci od Krzysztofa Ratajskiego, przyodziani w polskie barwy – co nie może dziwić. Lecz chociażby ze względu na charakterystyczny kolor, najbardziej widoczną grupą byli sympatycy van Gerwena, tradycyjnie przywdzianego w jaskrawozieloną koszulkę. Któremu z tego powodu fani już w Warszawie intonowali piosenkę o ogórku.

Zapewne zastanawiacie się, czy Poland Darts Masters jest imprezą dla abstynentów. Cóż… oczywiście, że tak. Ba, spotkałem tam nawet całe rodziny, które cieszyły się widowiskiem i wszyscy dobrze bawili się bez alkoholu. Jednak niech o klimacie tego widowiska świadczy reakcja na ogłoszenie ochroniarza, który podczas otwarcia bramek poinformował przez megafon, że kibice będą mogli wnosić wyłącznie napoje o objętości do pół litra, o ile te nie będą nosiły znamion wcześniejszego otwarcia. Taka informacja spotkała się z ogromnym entuzjazmem ludzi oczekujących na wejście. A raczej wywołał go brak doprecyzowania, o jakie dokładnie napoje chodzi.

A jak było w środku, już na samych zawodach? Na wstępie, Poland Darts Masters to mocno obsadzony, ale jednak turniej nierankingowy. To ważna informacja. Jeżeli bowiem oglądaliście kiedyś mistrzostwa świata w darcie, albo turnieje Premier League, to wiecie, że w tamtych meczach atmosfera pomiędzy publicznością a niektórymi zawodnikami potrafi być bardzo napięta, wręcz wroga (z tego miejsca pozdrawiam Gerwyna Price’a).

W Polsce tak było rok temu. Kiedy bowiem Krzysztof Ratajski grał z Robem Crossem, publiczność po prostu zmiażdżyła mentalnie Anglika. Jechano z nim do tego stopnia, że po meczu głos postanowił zabrać sam „Rataj”, który zaapelował o więcej pozytywnego dopingu dla swoich zawodników, zamiast skupieniu się wygwizdywaniu ich rywali. W tym roku fani wciąż pamiętali o apelu, bo gwizdów było jak na lekarstwo. Co zresztą potwierdził sam Cross, który nie żywił do Polaków urazy w związku z poprzednią edycją zawodów.

– O wiele gorzej było rok temu, kiedy grałem w Polsce z Krzysztofem. Ale jestem przekonany, że kiedy podróżujemy po świecie, kibice na miejscu powinni być stronniczy, ponieważ właśnie to chcemy robić: wzbudzać emocje, włożyć do gry więcej entuzjazmu i sprawić, że dzięki tam w przyszłości będzie tu więcej profesjonalnych graczy – powiedział Cross.

Rob Cross. Fot. Simon O’Connor/PDC

Istotnie, w tym roku w Gliwicach mało było negatywnego dopingu. Za to nie brakowało dobrej zabawy, pozytywnie zakręconych świrów i złocistego trunku, lejącego się strumieniami.

Szkoda tylko, że wszyscy Biało-Czerwoni darterzy na scenie uczestniczyli w tym widowisku tylko w piątek.

FAWORYCI – POLACY 4:0

Być może zadajecie sobie pytanie, kto wybrał zawodników do tego turnieju? I jakie w ogóle są jego zasady? Zawody składały się z czterech faz. Pierwszego dnia grano rundę wstępną. Drugiego rozgrywane były ćwierćfinały, półfinały oraz finał.

Pierwsza faza zawodów serii World Series of Darts polega na tym, że osiem wielkich gwiazd PDC (zwykle z pierwszej dwudziestki rankingu Order of Merit) przyjeżdża, by w rundzie wstępnej zmierzyć się z reprezentantami z danego regionu. Celowo używam słowa „region”, nie „kraj”, bowiem w przypadku Poland Darts Masters są to zawodnicy z Europy Środkowo-Wschodniej. Przy czym gracze reprezentujący dany region, którzy już posiadają licencję PDC, mają dzięki temu pierwszeństwo w udziale w takim turnieju. Organizacja dba bowiem o promocję “swoich” ludzi. Jednak poza posiadaczami karty PDC, w tym sezonie federacja dała także trzy miejsca do wywalczenia w krajowych kwalifikacjach – jednej węgierskiej i dwóch polskich. Te miejsca wywalczyli György Jehirszki, a także Sebastian Białecki i Jacek Krupka. Tym sposobem drabinka turnieju prezentowała się następująco.

Źródło: x.com/OfficialPDC

I cóż, w zamyśle taki to ma być format, by pierwszego dnia kibice dopingowali swoich zawodników, choć ci byli totalnymi underdogami – niektórzy nawet pracują na etacie. Ci ludzie stawali naprzeciwko darterów wybitnych, którzy w swoim życiu już trochę wygrali. Może poza Krzysztofem Ratajskim, każdy w swojej parze stał na z góry straconej pozycji. Bo jakby to powiedział fanom zgromadzonym w Gliwicach Franz Maurer: dla przyjezdnych takie mecze to rutyna, a dla waszych chłopaków – szczyt możliwości.

Jednak mimo wszystko można było liczyć na to, że Polacy powalczą. Pokażą się z dobrej strony przy wsparciu własnej publiczności. Niestety, każdy z nich poległ. I w większości przypadków były to porażki wyraźne.

Zaczęło się od Seby Białeckiego, którego w dzień zawodów spotkałem pod swoim hotelem. 20-latek mówił mi wtedy, że nie odczuwa presji, bo w starciu z takim rywalem jak Rob Cross nie ma nic do stracenia. Pod względem średniej, nie było przepaści pomiędzy nim a Anglikiem. Ale w decydujących momentach, czyli na podwójnych, młodego Polaka zawodziła skuteczność. Ostatecznie przegrał 1:6, choć na pocieszenie pozostaje mu to, że rzucił jedyne w tym meczu 180.

Po spotkaniu Białecki powiedział: – Jeśli chodzi o widownię, to była niesamowita. Troszeczkę czułem na początku taki ucisk, że aż byłem dumny, że gram przed naszą widownią. Ale udało mi się jakoś leciutko to stłamsić, żeby się wyluzować i skupić się na grze, więc ja jestem osobiście bardzo zadowolony z gry. Wydaje mi się, że było widać to wyluzowanie. Szkoda tych paru podejść na podwójnych. Myślę, że gdyby w tym jednym legu doszedł na 4-2, to jeszcze by była szansa zwyciężyć.

Sebastian Białecki. Fot. Simon O’Connor/PDC

Jako drugi z Polaków zaprezentował się Radosław Szagański, który miał równie ciężkie zadanie. Rywalem 44-latka był bowiem Michael Smith, ubiegłoroczny mistrz świata. Ale Szagański nie pękał na scenie! Przynajmniej na początku, kiedy nie popełniał błędów, a nawet w efektowny sposób wyzerował licznik ze 140. Z biegiem czasu Smith jednak dochodził do głosu i tak Radek, choć wygrywał 4:3, przegrał kolejne trzy legi, a co za tym idzie, całe spotkanie.

– Z roku na rok jest jak na razie coraz lepiej. W zeszłym roku ugrałem na tym turnieju dwa legi, w tym cztery. Może za rok będzie sześć? – nieco żartował Szagański, który nie ukrywał, że dziś nie mógł pozwolić sobie na żaden błąd: – Tu grają najlepsi ludzie na świecie – nie trafiasz raz i przegrywasz. Tak to jest, niestety.

44-latek zapytany przeze mnie o presję, która towarzyszy takim zawodom, odparł: – Kiedy grasz już ileś lat na tym poziomie to jest tak, że wychodzisz na tę scenę ileś razy i za każdym razem jest lepiej. Pamiętam, że jak grałem pierwszy mecz, to ręka mi latała tak, że aż do tarczy nie mogłem dorzucić, a teraz już jest zupełnie inaczej. Oby było więcej takich meczów, to w końcu może mi się uda wygrać. Atmosfera w tej hali? Kiedy słyszysz swoje imię przy takiej publiczności, no to w środku jest taka duma, że to nie jest do opisania. Każdy osobno musiałby sobie tam wejść, przeżyć i wtedy by to zrozumiał. Ja w środku czuję tylko dumę.

Radosław Szagański. Fot. Simon O’Connor/PDC

Trzecim naszym rodakiem w kolejności gry był Jacek Krupka. Pan Jacek to solidny darter na naszym krajowym podwórku, ale w skali świata – anonim. Zresztą już to, że akurat on zwyciężył w jednym z turniejów eliminacyjnych, było małą niespodzianką. W tych samych zawodach startowali też Krzysztof Kciuk, który występował już w UK Open. Grał tam też Łukasz Wacławski, uczestnik poprzedniej edycji Poland Darts Masters. Ale to darter z Warszawy okazał się najlepszy w stawce 68 zawodników.

W swoim meczu trafił na Petera Wrighta. Z jednej strony, dwukrotnego mistrza świata. Z drugiej, gościa który w obecnym sezonie znajduje się w fatalnej formie. Dlatego – z całym szacunkiem dla pana Jacka – można było żałować tego, że na tak dysponowanego Snakebite’a nie trafił lepszy z naszych rodaków. Wtedy zwycięstwo Polaka byłoby bardzo prawdopodobne. A tak, człowieka nie będącego przecież profesjonalistą, wciąż czekało szalenie ciężkie zadanie. Któremu Krupka ostatecznie nie sprostał, bowiem przegrał aż 0:6.

– To był mój pierwszy występ na takiej dużej scenie. To jest też stres, który troszeczkę przytłacza. Taki Peter Wright, nawet grając słabo, występował na scenie setki razy, to dla niego chleb powszedni. Ja grałem pierwszy raz i to jest ogromna różnica – mówił po meczu Krupka.

Lecz w jednym elemencie pan Jacek wygrał z Wrightem. Musicie wiedzieć, że 54-letni Szkot to na scenie typ showmana. Jego irokezy i taniec przy nucie ”Don’t Stop the Party” Pitbulla, to elementy dla PDC wręcz ikoniczne. Dodatkowo w każdym miejscu na świecie Wright prezentuje specjalne stylówki, nawiązujące do danej lokalizacji zawodów. Tak było też tym razem, gdy grał z zafarbowanymi na biało włosami i koszulą w polskich barwach.

Peter Wright. Fot. Simon O’Connor/PDC

Ale to, co zrobił Krupka… zawodnik z Warszawy, przyodziany w słomiany kapelusz, wparował na scenę przy akompaniamencie „Billie Jean” Michaela Jacksona. Następie zaczął robić coś, co miało imitować moonwalk, po czym wykonał obrót i złapał się za krocze, by na koniec rzucić kapelusz w trybuny! Kiedy zaś Wright wszedł na swój popisowy taniec, pan Jacek zaczął tańczyć razem z nim. Czy można było w trakcie całego tego występu odnieść wrażenie, że ogląda wujka na weselu, który za bardzo wczuł się w klimat imprezy? Pewnie tak. Jednak samemu zainteresowanemu to nie przeszkadzało.

– Nie trenowałem tego układu. To był spontan i wszystko wyszło. A ten ruch z kroczem? To jest Michael Jackson, on tak zawsze robił! – opowiadał Krupka na konferencji prasowej.

Jacek Krupka. Fot. Simon O’Connor/PDC

Ostatnim Polakiem na scenie był Krzysztof Ratajski. I cholera, tego spotkania można już żałować bardzo. Najlepszy darter w historii Polski aktualnie zajmuje 26. miejsce w rankingu Order of Merit, podczas gdy jego piątkowy rywal – Stephen Bunting – znajduje się dziesięć lokat wyżej. To bardzo porównywalne pozycje, żadna przepaść. Mało tego, „Polski Orzeł” wygrał z zawodnikiem z St Helens ostatnie cztery spotkania. Ponadto publika wręcz uwielbia „Rataja”, który mógł w Gliwicach liczyć na ogromne wsparcie kibiców.

Ale na nic zdały się wyniki ostatnich meczów. Nie pomogła wrzawa na trybunach. Nic nie dało nawet to, że Polak dobrze wszedł w spotkanie, skoro zawodził w kluczowym elemencie darterskiego rzemiosła – na podwójnych. Zawodnik klasy Buntinga, który z powodu swojej aparycji jest porównywany do Petera Griffina z serialu Family Guy, bezlitośnie to wykorzystał. Cały mecz zakończył się wynikiem 6:1 dla Anglika.

ZERO RYZYKA do 50zł – zwrot 100% w gotówce w Fuksiarz.pl

– Rzeczywiście, wygrałem ze Stephenem ostatnie trzy czy cztery mecze. Kilka z nich w sumie dobrze pamiętam, na przykład ten w European Tourze. Wtedy moja gra była bardzo dobra, Stevena również, więc dziś u niego się nic nie zmieniło. U mnie się zmieniły te double, które zawiodły szczególnie w dwóch pierwszych legach. To się przełożyło na obraz całego meczu, dlatego później było ciężko wrócić. Jak już było 5-0, to wyjście było niemalże niemożliwe. Jeszcze coś tam próbowałem, ale nie wyszło – powiedział rozczarowany Ratajski.

– Przed meczem bardzo się denerwowałem, bo grałem z Krzysztofem: faworytem gospodarzy. Od początku spotkania wywarł na mnie presję, ale się nie załamałem. Pomyślałem: okej, ty też musisz go przycisnąć. Grałem już w Liverpoolu stąd wiem, jak nerwowa jest gra przed własną publicznością. Doskonale wiedziałem, z czym on się tu mierzy – stwierdził z kolei Bunting.

Tym sposobem z meczu Ratajskiego chciałbym zapamiętać głównie fanów, którzy stworzyli kapitalną atmosferę. Polacy nie odpuszczali z dopingiem nawet kiedy lokalny idol zbierał porządny łomot. Sam Bunting po grze stwierdził, że w pewnym momencie, gdy cała hala zaczęła jarzyć się latarkami ze smartfonów, czuł się jakby był na jakimś koncercie, nie meczu darta.

Postawa Polaków była największą bolączką pierwszego dnia turnieju – ale mowa wyłącznie o ich poczynaniach na scenie. W hali bowiem fani znad Wisły (i nie tylko) stanęli na wysokości zadania i zebrali masę pochwał od przyjezdnych zawodników. Właściwie tylko Michael van Gerwen miał uwagi, że wciąż było za cicho i musimy się jeszcze trochę nauczyć od Anglików, Holendrów czy Niemców. Jednak pamiętajmy, że zawody w Gliwicach były drugą edycją turnieju z cyklu World Series of Darts. Nasi kibice będą mieli jeszcze trochę czasu na naukę.

Muszę przy tym wspomnieć, że MvG wygłosił tę opinię podczas pierwszego dnia, kiedy halę odwiedziło około sześć-siedem tysięcy kibiców. Na drugi dzień ta liczba wzrosła do dziesięciu tysięcy, a atmosfera była jeszcze lepsza. Fani potrafili sprawnie połączyć typowo darterski styl kibicowania, oparty na przychodzeniu w ciekawych kostiumach czy robieniu niezłego show podczas wejść zawodników, a także sprawnie wpleść do tego wszystkiego elementy lokalnego folkloru.

Kiedy na płycie hali robiło się nieco smutniej, rozbawione trybuny śpiewały „Stoliki, coście tak cicho?”. I nie musiały długo czekać na odpowiedź, bo płyta wtedy momentalnie starała się pokazać, że potrafi w doping i zabawę. Podczas meczu Luke’a Littlera hala zaczęła śpiewać „Hej, Sokoły!”. W trakcie gier wspomnianego van Gerwena nie mogło zabraknąć przyśpiewki o ogórku przyodzianym w zielony garniturek. Gdy w sobotę rozpoczęło się ściganie w 24hLeMans, fani w Gliwicach skandowali na cześć Roberta Kubicy. Skoro już o wielkich Polakach mowa, to o godzinie 21:37 – tak jak w ubiegłym roku na Torwarze – cała hala odśpiewała Barkę. I zapewniam, że spośród tysięcy ludzi na trybunach, żadna nie poczuła, że to obraża jej uczucia religijne. Chociaż pod dachem PreZero Areny znajdowało się kilku księży, kardynał i biskup.

A przynajmniej tak byli ubrani.

“THE NUKE” TRIUMFUJE!

Na samej scenie działo się sporo także poza występami Polaków. Nawet nie dziwię się temu, że pomimo braku Biało-Czerwonych, to drugiego dnia hala w Gliwicach wypełniła się w pełni. Jak już wspomniałem, ze względu na różnicę poziomów pomiędzy zawodnikami, w piątek wiele spotkań było jednostronnych i nie stało na przesadnie wysokim poziomie. Spośród underdogów, do sobotnich rozgrywek przeszedł tylko Boris Krčmar. Gość, którego aparycja wskazywałaby na to, że ma powiązania z bałkańską mafią: jest łysy, ma ramiona całe pokryte w tatuażach, a przy tym mierzy dobre dwa metry i waży chyba ze sto trzydzieści kilogramów. Nie chcielibyście spotkać Chorwata w ciemnej uliczce… do czasu, aż zamienilibyście z nim parę słów, bowiem wówczas okazuje się przesympatycznym człowiekiem.

– Wczoraj grałem w Niemczech, a dziś rano przyjechałem do Polski, nie spałem, jestem trochę zmęczony, mam nadzieję, że jutro zagram trochę lepiej, bo dzisiaj jestem naprawdę zmęczony – mówił po swojej piątkowej wygranej z Nathanem Aspinallem. Po zawodach można powiedzieć, że na zmęczeniu szło mu lepiej, bo w ćwierćfinale Michael van Gerwen nie dał mu ugrać ani jednego lega.

Boris Krćmar i Michael van Gerwen. Fot. Simon O’Connor/PDC

– Ludzie którzy mnie znają, wiedzą, że zawsze staram się dać z siebie 100% i oczywiście zawsze chcę mieć jeszcze lepsze wyniki. Z każdego meczu trzeba próbować wyciągnąć jak najwięcej – głosił z kolei Holender, który w ubiegłym roku triumfował w Polsce. Podczas tegorocznej edycji Mighty Mike był przy okazji bardziej rozmowny. Przypomnę, że w zeszłym sezonie Holender przeszedł operację jamy ustnej, wskutek czego komunikacja z nim była dość utrudniona. Tym razem Michael był już dość wygadany. A że to charyzmatyczny gość, to pozwalał sobie na żartowanie z dziennikarzy. – Naprawdę chcesz gadać o mojej grze? Myślałem, że ją oglądałeś! – wypalił do jednego z nich.

Do Polski zawitał też mistrz świata, Luke Humphries. 29-latkowi od dawna wieszczono w darcie ogromne sukcesy. Przełom w jego karierze nastąpił dopiero w ubiegłym sezonie, kiedy Humphries wywalczył Grand Slam i World Grand Prix. Na początku 2024 roku zdobył upragniony tytuł czempiona globu, kiedy w finale pokonał genialne dziecko darta i swojego imiennika, Luke’a Littlera. Jednak pozycja światowej jedynki organizacji PDC to nie tylko przyjemność, ale też sporo obowiązków.

– Każde kilka dni wolnego jest błogosławieństwem, ale żeby naprawdę odpocząć, trzeba by zrobić sobie dwa tygodnie przerwy. Ale nie narzekam. Po prostu dużo gram i czasami te wszystkie podróże mogą być bardzo męczące, jednak jestem w uprzywilejowanej sytuacji. Muszę po prostu być szczęśliwy i cieszyć się wszystkim, co daje mi los – mówił Humphries. – W ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy prawdopodobnie grałem więcej w rzutki, niż ktokolwiek inny na świecie, więc jest mi trudniej. Luke Littler miał dużo więcej wolnego, opuścił kilka turniejów Pro Tour i kilka European Tour, do których się nie zakwalifikował. Michael Smith także opuścił kilka Euro Tourów i World Series. Mi nic nie umknęło, gram właściwie we wszystkich, ale tak jest i jestem szczęśliwy, że tak jest.

Luke Humphries i Michael Smith. Fot. Simon O’Connor/PDC

Mistrz świata zawody w Polsce zakończył na ćwierćfinale. Tam lepszy 6:5 okazał się Michael Smith. „Bully Boy” w Gliwicach dawał bardzo zacięte mecze, a przy tym czuł wsparcie lokalnej publiczności. Również z tego powodu, że ubiegłoroczny czempion globu ma spore powiązania z Polską. Z naszego kraju pochodzi bowiem jego żona, Dagmara.

Kiedy zapytałem go o to, czy miał czas odwiedzić polską część familii, odpowiedział: – Niestety nie. Moja żona z dziećmi tu przyleciała, nocowali w Sosnowcu, gdzie ona dorastała. Przylecą też na weekend żeby obejrzeć rzutki, ale w niedzielę będziemy już musieli wracać do domu. Moje dzieci mają szkołę, do której wracają w poniedziałek. Sam bardzo chciałbym zobaczyć te strony, mieć czas by je pooglądać, bo Polska to jeden z najpiękniejszych krajów do których można przyjechać, ale niestety, wszyscy mamy swoje zobowiązania. Moje dzieci muszą się uczyć, a nie chcę, żeby były tak głupie jak ja – muszą zdobyć wykształcenie. Ja go nie mam, więc chciałbym, żeby moje dzieci je posiadały.

W półfinale Smith zmierzył się z Lukiem Littlerem. I to bez wątpienia był mecz turnieju. Starszy z Anglików, napędzany dopingiem publiczności, wygrywał już 4:1 w grze do siedmiu legów. Ale siedemnastolatek, który wcześniej ograł Petera Wrighta, nie załamał się. Zdołał jeszcze odwrócić stan rywalizacji, by na koniec wygrać decydującego lega, a cały mecz – 7:6!

Kiedy zapytałem go o to, jak dokonał takiego powrotu i czy nieprzychylne reakcje publiczności (która niezmiennie mocno wspierała Smitha, przy decydujących rzutach starając się wyprowadzić młodziana z równowagi) go nie stresują, Littler odparł: – W takich momentach musisz po prostu dobrze wykorzystać przerwę w meczu. Ja muszę się wtedy zresetować i wrócić na scenę z nadzieją, że wygram mecz – co też zrobiłem.

Sami rozumiecie. Naprzeciwko jeden z najlepszych darterów na świecie, za wami dziesięć tysięcy ludzi, którzy go wspierają. Dobra rada, musicie się zresetować. Jakże proste wydają się rzutki, kiedy ten chłopak o nich opowiada.

W meczu o tytuł Littler spotkał się z Robem Crossem, który pokonał kolejno Sebastiana Białeckiego, Stephena Buntinga, a w półfinale ograł aż 7:2 samego Michaela van Gerwena. Podczas tego spotkania inwencja twórcza polskich fanów ponownie dała o sobie znać. W trakcie gry zaczęli oni bowiem skandować „Łysy, Łysy!”, wskazując na swojego faworyta do zwycięstwa. Niezależnie od wyniku, nie pomyliliby się. Zarówno Anglik jak i Holender posiadają na głowach owłosienie porównywalne do kuli do kręgli.

Ostatecznie triumfatorem zawodów został 17-letni Littler – tegoroczna sensacja mistrzostw świata i prawdziwe objawienie tego sportu. Po tym jak doszedł do finału zawodów w Alexandra Palace, Luke wciąż udowadnia, że tamten sukces nie był tylko jednorazowym wystrzałem. Do jego nazwiska wśród elity należy się przyzwyczaić. Nastolatek w tym roku zwyciężył już w dwóch zawodach European Tour. Triumfował też w prestiżowym cyklu Premier League, gdzie udało mu się nawet rzucić dziewiątą lotkę.

Na wstępie “The Nuke” ograł Adama Gawlasa z Czech. Z kolei w ćwierćfinale poradził sobie z Peterem Wrightem. Szkot akurat nawiązał tym występem do swoich najlepszych czasów, bo wykręcił na podejściu znakomitą średnią ponad 109 punktów. Ale to Littler był skuteczniejszy w decydujących momentach i wygrał 6:3. Co najlepsze, Luke po zawodach przyznał, że… nawet nie ćwiczył przed meczem z Wrightem! Nie żeby młokos był tak bezczelny wobec doświadczonego czempiona. Po prostu podróż dała mu się we znaki, stąd bardziej zadbał o odpoczynek. I drugiego dnia postanowił podejść do rywalizacji z marszu.

Półfinał to wspomniany już powyżej mecz ze Smithem, który zarazem był najbardziej zaciętym spotkaniem zawodów. W finale młodzian bowiem zagrał istny koncert i rozgromił świetnego przecież Roba Crossa 8:3! To niesamowite, jak bardzo bezradny był w tym spotkaniu gość, który z kolei zostawał najlepszym zawodnikiem świata w 2018 roku. Tymczasem Luke wyszedł, wykręcił średnią przy podejściu na ponad 101 punktów, pięć razy poderwał publiczność trafiając 180 i nie pozostawił Robowi żadnych złudzeń.

Luke Littler i Rob Cross. Fot. Simon O’Connor/PDC

Co znamienne, ten gość w ogóle nie sprawia wrażenia, jakby nagła zmiana statusu społecznego i to, że w pół roku stał się ogromną gwiazdą, jakkolwiek na niego wpłynęły. Zapytany o to, jak czuje się w roli cudownego dziecka tej dyscypliny, odpowiedział nieco nieśmiało: – Po prostu gram dobrze… Moje występy pokazują, że jestem faworytem we wszystkich tych dużych turniejach, które odbędą się w ciągu najbliższych kilku miesięcy. Będę oceniał powoli mecz po meczu i zobaczę, co stanie się w przyszłości. Oczywiście cieszę się, że dziś wygrałem. Jestem szczęśliwy, że wróciłem z zasłużonej przerwy po US Darts Masters i zagrałem tak dobrze, jak tylko potrafię. Chociaż sam siebie nieco zaskoczyłem, że prezentowałem tak równą formę.

Luke równie chętnie co o darcie, rozmawia też o Manchesterze United, którego jest wielkim fanem. Gdy zapytałem go o przewidywania dotyczące następnego sezonu w wykonaniu Erika ten Haga, odparł: – Miejmy nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze. W telewizji Sky pojawiły się wieści, że pozyskujemy Jarrada Branthwaite’a z Evertonu i Matthijsa de Ligta z Bayernu Monachium. Jeśli uda nam się pozyskać tych dwóch zawodników i jeszcze kilku pomocników i napastników, wszystko powinno być w porządku.

Ja natomiast twierdzę, że jeżeli na boisku Czerwone Diabły będą prezentować choć połowę tej jakości, co ich obecnie jeden z najsłynniejszych fanów na scenie przy tarczy, to reszta kibiców United będzie mogła spać spokojnie, a następny sezon spędzi w dobrych nastrojach.

Podobnie jak kibice rzutek w Polsce. Dart nad Wisłą przechodzi do mainstreamu. I dokonuje tego w wielkim stylu. Wprawdzie w Gliwicach nie zostało to zakomunikowane wprost, ale istnieje ogromna szansa na to, że w przyszłym roku także zobaczymy turniej z cyklu World Series of Darts w naszym kraju.

I coś mi się wydaje, że w kwestii wykorzystania potencjału darta w naszym kraju PDC nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.

SZYMON SZCZEPANIK

Zdjęcia wykorzystane w artykule: Simon O’Connor/PDC oraz materiały własne

Czytaj więcej o darcie:

Pierwszy raz na stadionie żużlowym pojawił się w 1994 roku, wskutek czego do dziś jest uzależniony od słuchania ryku silnika i wdychania spalin. Jako dzieciak wstawał na walki Andrzeja Gołoty, stąd w boksie uwielbia wagę ciężką, choć sam należy do lekkopółśmiesznej. W zimie niezmiennie od czasów małyszomanii śledzi zmagania skoczków, a kiedy patrzy na dzisiejsze mamuty, tęskni za Harrachovem. Od Sydney 2000 oglądał każde igrzyska – letnie i zimowe. Bo najbardziej lubi obserwować rywalizację samą w sobie, niezależnie od dyscypliny. Dlatego, pomimo że Ekstraklasa i Premier League mają stałe miejsce w jego sercu, na Weszło pracuje w dziale Innych Sportów. Na komputerze ma zainstalowaną tylko jedną grę. I jest to Heroes III.

Rozwiń

Najnowsze

Koszykówka

Fenomen socjologiczny czy beneficjentka “białego przywileju”? Kłótnia o Caitlin Clark

Michał Kołkowski
3
Fenomen socjologiczny czy beneficjentka “białego przywileju”? Kłótnia o Caitlin Clark
Anglia

Chelsea oblała test dojrzałości. Sean Dyche pokazuje, że ciągle ma to coś

Radosław Laudański
2
Chelsea oblała test dojrzałości. Sean Dyche pokazuje, że ciągle ma to coś

Polecane

Koszykówka

Fenomen socjologiczny czy beneficjentka “białego przywileju”? Kłótnia o Caitlin Clark

Michał Kołkowski
3
Fenomen socjologiczny czy beneficjentka “białego przywileju”? Kłótnia o Caitlin Clark
Anglia

Chelsea oblała test dojrzałości. Sean Dyche pokazuje, że ciągle ma to coś

Radosław Laudański
2
Chelsea oblała test dojrzałości. Sean Dyche pokazuje, że ciągle ma to coś

Komentarze

3 komentarze

Loading...