Niewiarygodnie nudny był pierwszy okres przygotowań reprezentacji Polski do mistrzostw Europy. Wiary w narodzie nie było za grosz, co przekładało się na atmosferę wokół drużyny. Reporterzy nie towarzyszyli zespołowi na każdym kroku, brukowce nie wariowały w pogoni za sensacją, śniadaniówki nie informowały na paskach o zawartości talerzy kadrowiczów. Dobrze więc, że zdarzył się mecz z Ukrainą. Nie po to, żeby napompować balonik do granic możliwości, ale żeby chociaż trochę ożywić dyskusję o tym, że za moment jedziemy do Niemiec.
W środowisku trenerskim po rozczarowującym męczeniu buły okraszonym farfoclem, który jakimś cudem skończył w siatce i rozstrzygnął spotkanie, popularne jest podsumowanie meczu żartem:
– Rozjebaliśmy ich 1:0!
Mniej więcej z takimi oczekiwaniami przystępowaliśmy do spotkania z Ukrainą. Rywalem niezłym, całkiem mocnym. Na tyle, że jeszcze niedawno lekko drżeliśmy, gdy w oddali migało widmo konfrontacji z naszymi sąsiadami w walce o bilet na EURO 2024. Całkiem zresztą słusznie, bo wyliczenia procentowych szans na sukces w takiej sytuacji jasno wskazywały, że Mychajło Mudryk i spółka kopią futbolówkę nieco lepiej niż nasi pozostali potencjalni przeciwnicy.
Zresztą: kiedyś nie spodziewaliśmy się, że po transferze Roberta Lewandowskiego do Barcelony królem strzelców LaLiga, obecnym na boisku w takim spotkaniu, nie będzie on, tylko odrzucony niegdyś przez Wisłę Kraków Artem Dowbyk.
Jak to jednak w życiu bywa: zaskoczenia przychodzą w najbardziej nieoczekiwanych momentach. Takich jak jeden z ostatnich sparingów przed turniejem na Stadionie Narodowym.
Polska – Ukraina. Zwycięstwo, które rozbudzi emocje przed turniejem
Nie tak dawno, bo ledwie półtora roku temu, oglądaliśmy z tej samej perspektywy mecz towarzyski z Chile. Poza miejscem zgadzał się jednak tylko wynik: wygrana. Wrażenia po tamtym widowisku raczej nie przepełniały nas entuzjazmem przed wyjazdem do Kataru, a to, że hasło “męczy nas piłka” będzie naszą myślą przewodnią podczas tego turnieju, podkreślali sami kadrowicze, którzy uderzali w ton, że inaczej grać się nie da, że tak po prostu trzeba.
Urywki spotkania z Ukrainą raczej nie znajdą się w odprawach trenerskich wizjonerów, którzy poszukują przykładu tego, jak futbol może cieszyć, ale nie da się ukryć, że sceneria jest tym razem nieco inna. Wcale nie dlatego, że tym razem nie byliśmy świadkami anomalii, jaką jest organizowanie tego typu przedsięwzięć w środku zimy.
Szczególnie w pierwszej części spotkania zdarzały się momenty, gdy rosło serce. Swoboda Piotra Zielińskiego, brak kompleksów wprowadzonego awaryjnie już na starcie gry Kacpra Urbańskiego, radosne tańce Nicoli Zalewskiego z rywalami, perfekcyjne wykorzystanie stałych fragmentów gry, świetna organizacja i skuteczna obrona pola karnego. Zgadzało się wiele, żeby nie powiedzieć: wszystko. Zdecydowanie nie było to Cardiff, gdzie największym atutem było przetrwanie dwugodzinnej batalii. Nie była to też Estonia, chociaż wbicie Ukraińcom trzech goli w krótkim czasie to po pierwsze większy wyczyn, po drugie zwiastun, że faktycznie może się tu wydarzyć tęgie lanie.
Nie wydarzyło się, entuzjazm w naszej grze trochę oklapł, rozmach przygasł, ale na koniec i tak można się rozejść do domów z podniesionymi głowami, a o to chyba wszystkim chodziło.
Probierz pojedzie na EURO niepokonany? Jeśli tak, to nie dlatego, że ograł Litwinów
Jeśli nawet nie wszystkim, to na pewno Michałowi Probierzowi. Selekcjoner biało-czerwonych nadal nie przegrał ani jednego spotkania w tej roli i powoli możemy odkładać na półkę argumenty, żeby się takim wyczynem zbytnio nie przejmować, bo Mołdawia, bo Wyspy Owcze, bo Estonia… Tak, do tej pory było łatwo, ale poprzeczka wędruje w górę, a Probierz nadal śrubuje swój wynik.
Za moment, już w poniedziałek, może się okazać, że przedłuży tę passę do mistrzostw Europy, co jeszcze niedawno wydawałoby nam się wyczynem nieosiągalnym, nie z tej ziemi.
Jasne, nie spodziewamy się, że wieść o tym dokonaniu sprawi, że nogi Holendrów zwiotczeją, Austriacy zaparkują autobus, a Francuzi będą się modlić, żeby szybkość Kyliana Mbappe pozwoliła im wykorzystać jakiś kontratak, bo inaczej Polaków nie ograją. Miło jednak, że przed turniejem nie pierzemy Litwinów, żeby podbudować morale i poczucie własnej zajebistości.
Wygrywamy z piętnastą siłą rankingu Elo, a sukcesy z takimi zespołami nie są dla nas codziennością, wręcz się od nich odzwyczailiśmy. W dodatku można zbić argument o zmiennikach, braku znaczenia spotkania i tak dalej: my usadziliśmy Lewandowskiego, tak jak Serhij Rebrow posadził Mudryka. Ukraińcy szykują się do turnieju tak samo, jak my. Nie ma powodów, żeby uważać, że przyjechali do Warszawy wesoło potruchtać i dotrzymać nam towarzystwa.
Zainteresowanie wzrośnie, ale spokojnie z balonikiem
Wrażenie po tym spotkaniu jest więc takie, że jest fajnie, fajniusio. Jedynym zmartwieniem są w zasadzie urazy, jakieś mięśniówki wynikające ze zmęczenia, bo kilku polskich piłkarzy pokładało się na murawie, sygnalizując, że coś nie jest w porządku. Poza tym nie ma jednak mowy o godzinnych dyskusjach o brakach, problemach i czekającej nas ponurej przyszłości.
Stadion Narodowy być może tego entuzjazmu nie oddał, ale przyzwyczailiśmy się już, że lepsze imprezy od tych na trybunach domu reprezentacji Polski zdarzają się na pidżama party przedszkolaków – w dodatku nawet wtedy, gdy wszyscy już posną.
Można się jednak spodziewać, że dzięki temu, że ekipa Michała Probierza pokazała trochę bardziej rozrywkową twarz, barometr emocji pójdzie w górę, zainteresowanie wzrośnie, w końcu poczujemy, że za tydzień rozkręci się największa piłkarska impreza w roku.
Byle z umiarem, żeby od razu nie pękły szybki, bo pierwszy krok w chmurach postawić łatwo, ale jeszcze łatwiej zlecieć z nich z hukiem na ziemię.
WIĘCEJ O REPREZENTACJI POLSKI:
- Słodko-gorzki wieczór w Warszawie. Wygrywamy efektownie, ale kosztem urazów
- Listkiewicz: Wenger czuł się jak w skansenie. Witajcie na Ukrainie!
- Dramat Arkadiusza Milika! Kontuzja już w drugiej minucie meczu z Ukrainą
fot. FotoPyK