Reklama

Mentalność Realu Madryt też trzeba było zbudować

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

02 czerwca 2024, 10:11 • 11 min czytania 47 komentarzy

Można mówić, że to szczęście. Ale to tylko słowo-wytrych, mające w jakiś sposób opisać to, co wytłumaczyć być może niektórym trudno. Gdy jednak coś powtarza się regularnie, to nie można nazywać tego szczęściem. W przypadku Realu Madryt odpowiednim wyrażeniem byłoby więc: mentalność. Przekonanie, że cokolwiek się nie wydarzy, ostatecznie to właśnie „Królewscy” wygrają najważniejsze mecze i sięgną po największe trofea. To jednak nie tak, że ona była w tym klubie obecna od zawsze i bez przerwy. Wręcz przeciwnie. Trzeba ją było zbudować, wypracować, bo przez lata tę mentalność Real potrafił przecież zagubić. Dziś jednak wydaje się, że co by się nie działo, to zostanie ona z ekipą z Madrytu na dobre.

Mentalność Realu Madryt też trzeba było zbudować

Szósty tytuł Ligi Mistrzów w dekadę. Tylko jedna drużyna wcześniej może pochwalić się podobnym osiągnięciem, ale jeszcze na długo przed tym, zanim te rozgrywki zmieniły swą nazwę na obecną. Na samym początku istnienia sześć razy w dziesięć lat ówczesny Puchar Mistrzów wygrywał… Real Madryt. W latach 1956-1960 i w 1966 roku. Po niemal 60 latach tamtym wielkim „Królewskim” dorównali ich następcy. Zmieniły się stadiony. Zmieniła gra. Zmieniła tak naprawdę cała piłka.

Nie zmieniły się białe koszulki triumfatorów. Na szczycie europejskich rozgrywek znów znajduje się Real.

***

Każda wielka drużyna ma swój mit założycielski.

Reklama

W przypadku wielkości Realu Madryt najczęściej przywołuje się przybycie do zespołu Alfredo Di Stefano. Sprowadzony przez Santiago Bernabeu genialny Argentyńczyk odmienił oblicze Los Blancos w latach 50. To on wzniósł tę ekipę na najwyższy poziom, poprowadził do pięciu tytułów w Europie i zrobił z niej najlepszy zespół świata. Późniejsze transfery Ferenca Puskasa czy Kopy – dwóch innych genialnych piłkarzy tamtych czasów – były tylko dopełnieniem, dostarczeniem mu partnerów na jego poziomie, którzy razem z nim kilkukrotnie podbijali Puchar Mistrzów.

Ale w 1966 roku Di Stefano już w klubie nie było. Swoje ostatnie chwile w Madrycie spędzał też Puskas, już starszy, niemal czterdziestoletni i odchodzący na emeryturę. A jednak „Królewscy” – po kilku latach przerwy – znów okazali się najlepsi w Europie. Wydawało się, że są predestynowani do tych sukcesów, że to ich rozgrywki, których nikt na dłużej im nie zabierze.

Historia pokazała jednak, że ma na ten temat inne zdanie.

32 lata czekał Real na kolejny taki sukces. Fani „Królewskich” mogli tylko obserwować, jak najważniejszy europejski tytuł zgarniają Liverpool, Manchester United, Juventus, Ajax, Bayern czy nawet HSV, Nottingham Forest, Aston Villa, Steaua i Crvena Zvezda. Triumf pierwszych z nich raz widzieli zresztą z bliska – w 1981 roku Brytyjczycy pokonali „Królewskich” 1:0 na Parc des Princes. Liverpool odzyskał wtedy tytuł po trzech latach, a królowie Europy z odleglejszej przeszłości przekonali się, że ich status tak naprawdę nic już nie znaczy, jeśli nie potwierdzają go kolejnymi triumfami.

Trzeba było kolejnego mitu założycielskiego. I ten w końcu dostarczył Predrag Mijatović w 1998 roku. Czy ze spalonego, czy nie – to inna dyskusja. Co dla późniejszych wydarzeń kluczowe – Real wygrał z Juventusem w meczu o tytuł. Wrócił na tron. Liga Mistrzów 1997/98 należała do Los Blancos, którzy poczuli, że mogą znów tymi rozgrywkami zawładnąć. Więc to zrobili. Dwa lata później było 3:0 z Valencią w finale. I 2:1 z Bayerem po kolejnych dwóch sezonach.

Reklama

„Królewscy” mieli dziewięć triumfów na koncie. I wtedy znów coś się zacięło.

***

Podpisany poniżej autor nie ma zamiaru tego ukrywać – jest kibicem Realu. „Oficjalny” początek swojego kibicowania wyznacza zwykle na pierwszy mecz, którego oglądanie pamięta, czyli rewanżowe starcie „Królewskich” z AS Monaco w ćwierćfinale Ligi Mistrzów 2003/04. Mecz, w którym ekipę ze stolicy Hiszpanii odprawił z tych rozgrywek między innymi wypożyczony z niej do Księstwa Fernando Morientes. Kiepski początek, co?

Przyznam, że nie pamiętam zupełnie swojej reakcji na tamto spotkanie. Zakładam, że Realowi musiałem kibicować już wcześniej, inaczej po takim spotkaniu pewnie zafascynowałbym się Monaco. Podejrzewam, że jakoś przełknąłem gorycz porażki i czekałem na kolejne sezony, spodziewając się, że za niedługo zobaczę ukochany klub w finale Ligi Mistrzów. Rzeczywistość była jednak inna.

Rok później Real odpadł jeszcze wcześniej, bo w 1/8 finału. W kolejnym sezonie też, a puchar za zwycięstwo podniosło Barcelona. Rok 2007? Wpadło mistrzostwo Hiszpanii, ale w Lidze Mistrzów trzeci raz z rzędu wywrotka tuż za grupą. W 2008 tak samo. W 2009 dosłownie wszędzie najlepsza była Barca, a Real nadal nie potrafił przejść 1/8 w LM. W 2010 stało się to już po raz szósty z rzędu. Królowie Europy? Nie, raczej królowie odpadania na pierwszej poważnej przeszkodzie.

Dla tych, którzy kibicowali dłużej ode mnie – Real Madryt nie był sobą. Dla mnie w tamtych latach to był tak naprawdę obraz Realu w Europie.

***

Każda wielka drużyna ma swój mit założycielski. Czy da się jednak wskazać jeden konkretny moment i w tym przypadku?

Zaczął Jose Mourinho. Przyszedł do Madrytu opromieniony sukcesem w Interze. Obiecał cuda i słowa tak naprawdę dotrzymał. Przełamał dominację Barcelony, najpierw w Copa del Rey, sezon później w lidze. Przełamał też klątwę 1/8 w Lidze Mistrzów, ale triumfować w niej mu się nie udało, choć za jego kadencji Real zawsze był ledwie o krok od finału. Raz lepsza okazała się Barcelona. Raz serce wszystkim madridistas złamały karne z Bayernem. A raz „Królewskich” pokonała Borussia, choć w rewanżu Real niemal dokonał remontady. 

To było już 11 lat bez finału. W niektórych klubach, dla niektórych kibiców – nic niezwykłego. Ale to był Real Madryt. Każdy w tej ekipie wiedział i powtarzał jedno – tu trzeba wygrywać. Zwłaszcza w Lidze Mistrzów.

Ale jak wygrywać, gdy zamiast zbudować rzeczony mit, dostajesz co najwyżej kolejne legendy o pięknych porażkach? Co zrobić, kiedy włożyłeś w coś wszystkie możliwe siły i znów nie wyszło? Cóż, odpowiedź jest prosta: próbować dalej. Doskonale rozumiał to Carlo Ancelotti. Wiedział, jak to jest przegrać wielki mecz (2005), ale wiedział też, jak to jest się podnieść i taki wygrać. Gdy zastąpił Jose Mourinho, wniósł do Realu inne podejście. Odciążył piłkarzy, zdjął z nich presję. Na konferencjach prasowych wprost mówił, że pogoń za Decimą zamieniła się w Madrycie w swego rodzaju obsesję.

A obsesja nie jest przecież zdrowa.

Carlo skonstruował drużynę wielką, rozmontowującą kolejnych rywali. Były, owszem, problemy z Borussią w 1/4 Ligi Mistrzów. Ale udało się ją ograć. Bayern Pepa Guardioli został zdemolowany. Aż wreszcie przyszedł finał. Z lokalnym rywalem, który właśnie zdobył mistrzostwo po wielu latach przerwy. Pierwszy finał między dwoma klubami z tego samego miasta. Real w pogoni za 10. tytułem, Atletico za pierwszym.

Powtórzmy więc raz jeszcze: każda wielka drużyna ma swój mit założycielski. Dla współczesnego Realu Madryt to właśnie ten mecz.

***

„Wszyscy z nas byli w tym skoku” głosił jeden z materiałów promocyjnych po finale Ligi Mistrzów sprzed dekady. Odnosił się, oczywiście, do gola Sergio Ramosa, najważniejszego w nowożytnej historii „Królewskich”. Bez tego trafienia nie byłoby Decimy. I pewnie nie byłoby też kolejnych triumfów w Europie.

Bo przecież ledwie dwa lata później – już z Zinedine’em Zidanem u sterów – Real znów wygrał Ligę Mistrzów. A potem obronił tytuł, jako pierwszy po reformie rozgrywek. W 2018 roku zrobił to jeszcze raz. To wtedy widać było w tej drużynie zmianę nastawienia. Pewność, że co by się nie działo na boisku, zawsze skończy się to zwycięstwem „Królewskich”. W 2016 była remontada z Wolfsburgiem, z hat-trickiem Cristiano Ronaldo w rewanżu. W 2017 w kluczowym momencie objawił się wielki Karim Benzema, tańczący z obrońcami Atletico przy linii bocznej. 2018 przyniósł wygrany w ostatniej chwili dwumecz z Juventusem i przepchnięty siłą woli półfinał z Bayernem.

Nic i nikt nie mogło wtedy zatrzymać Realu. To już nie była ekipa rozczarowań, choć przecież grało w niej jeszcze wielu piłkarzy, którzy pamiętali czasy Mourinho. To była drużyna zwycięzców. Każdy w niej wiedział i rozumiał, że w Europie nikt nie może się z nimi równać. Że to ich rozgrywki.

Mentalność została zbudowana.

***

Po trzecim z rzędu triumfie w LM z Realu odszedł Cristiano Ronaldo. W ciągu kilku następnych lat pożegnać mieli się też z nim Sergio Ramos, Marcelo, Casemiro, Karim Benzema czy Gareth Bale. Bohaterowie lat 2014-2018, każdy z nich z zapisaną piękną, wielką kartą w historii klubu. Niektórzy dotrwali jeszcze do kolejnego triumfu w LM (2022), niektórzy pożegnali się wcześniej.

Co istotne – Real nie pozwolił sobie na dłuższy kryzys. W klubie łatali luki. Budowali nową wielką ekipę. I ją stworzyli. Ledwie cztery lata zajęło Realowi ponowne wejście na tron Ligi Mistrzów. Dwa sezony później klub rozsiadł się na nim jeszcze raz, po raz piętnasty w historii. Jak „Królewskim” udało się to tak szybko?

Cóż, każda drużyna potrzebuje mitu założycielskiego, prawda? Ale znacznie łatwiej o niego, gdy ta drużyna ma już odpowiednią mentalność.

A Real ją ma i tym razem jej nie zagubił, jak po 1966 roku. W sezonie 2021/22 do triumfu najpierw ciągnęli weterani, ci, którzy znali smak zwycięstwa w Lidze Mistrzów. Karim Benzema hat-trickiem z PSG (czy w tym przypadku to właśnie ten mit, ta wygrana?), Luka Modrić asystą do Rodrygo w meczu z Chelsea, która ostatecznie dała dogrywkę. Po nich pałeczkę przejęli młodzi, którym weterani przekazali know-how. Wspomniany Rodrygo dwoma golami w końcówce meczu z Manchesterem City. Vinicius – po asyście Fede Valverde – trafieniem w finale.

Tak samo było w tym sezonie. Real mógł męczyć się co rundę. Mógł mieć problemy z Lipskiem. Mógł murować bramkę w dwumeczu z City. Mógł być o krok od odpadnięcia z Bayernem i mieć straszliwe problemy w pierwszej połowie finałowego meczu z Borussią. Ale czy ktokolwiek zwątpił tam choć przez minutę w to, że mogą te rozgrywki wygrać? Czy ktoś pomyślał sobie – to się nie uda? Nawet gdy Luka Modrić spudłował pierwszego karnego w serii jedenastek z Manchesterem, Andrij Łunin wydawał się niesamowicie spokojny, pewny swego.

Po chwili wszyscy zobaczyli dlaczego.

***

– To trochę dziwne, gdy [koledzy z zespołu] rozmawiają o tym, ile razy wygrali Ligę Mistrzów, a ty nie jesteś w stanie włączyć się do konwersacji – mówił wczoraj w studiu CBS Jude Bellingham. To już po finale, gdy na szyi miał zawieszony medal za zwycięstwo. Teraz mógł już swoje do rozmów w szatni dorzucić. Ale, jak sam zauważył, nadal niewiele. Przecież Luka Modrić, Nacho czy Dani Carvajal są w stanie dyskutować o tym, jak to jest wygrać te rozgrywki rekordowe sześć razy.

Piłkarze Realu mogli wczoraj świętować. I to robili. Tak naprawdę jednak świętowanie to dla nich tylko przystanek na drodze do nowego celu. Choć nowy cel jest tak naprawdę starym.

Vinicius: – Chcę wygrać kolejną.

To jest mentalność Realu Madryt.

Fede Valverde: – Już myślimy o wygraniu 16. Ligi Mistrzów. 

To jest mentalność Realu Madryt.

Toni Kroos: – Jaka jest różnica między Realem a innymi klubami? My nie przegrywamy finałów.

To jest mentalność Realu Madryt.

Jude Bellingham: – Perfekcyjny sezon? Nie. Nie wygraliśmy Pucharu Króla.

To jest mentalność Realu Madryt.

Eduardo Camavinga. Luka Modrić. Florentino Perez. Wszyscy mówili dokładnie to samo, choć na szyjach mieli jeszcze medale za triumf sprzed chwili. Real Madryt jest tu by wygrywać. Real Madryt za rok chce zdobyć 16. tytuł. I przygotowania do tego zaczną się tak naprawdę w chwili, gdy tylko zakończy się świętowanie 15. triumfu.

***

Dziś wydaje się, że to klub nie do złamania. Nie to, że nie może przegrać. Może. Każdy może. Da się przecież na to wszystko spojrzeć inaczej i napisać: na ostatnich sześć edycji Ligi Mistrzów Real Madryt przegrał cztery razy. Nieco ponad rok temu Manchester City rozniósł ich 4:0 w rewanżowym meczu półfinału. Toni Kroos – który wczoraj wystąpił po raz ostatni w barwach „Królewskich” – zatweetował wtedy: „Real Madrid will fight back”.

Sezon później Niemiec podniósł w górę szósty puchar Ligi Mistrzów w swojej karierze.

Weterani tacy jak on to podstawa mentalności „Królewskich”. Ale podstawą jest też to, że przekazują ją nowym zawodnikom. Młodzi piłkarze szybko rozumieją, czego oczekuje się od nich w tym klubie. Vinicius w ciągu kilku lat stał się przecież boiskowym liderem z prawdziwego zdarzenia. Eduardo Camavinga był kluczowy przy obu ostatnich triumfach w Lidze Mistrzów. Jude Bellingham z miejsca wpasował się w królewskie realia. Andrij Łunin z rezerwowego niespodziewanie zmienił się w być może najważniejszą postać na drodze do tegorocznego finału. Joselu był bohaterem półfinału, a ledwie rok temu spadał z La Liga w barwach Espanyolu.

Wsadźcie w tę białą koszulkę Patryka Klimalę, a wpakuje ważną bramkę w końcówce kluczowego meczu, to właściwie gwarantowane.

***

W Madrycie regularnie powtarza się, że żaden piłkarz nie może być większy od klubu. To dlatego Florentino Perez pozwolił odejść Cristiano Ronaldo. Dlatego choć ze smutkiem, to i z przekonaniem, że uda się tę lukę załatać, pożegnano się z Karimem Benzemą, gdy ten zdecydował się opuścić klub. Mentalność „Królewskich” jest w tej chwili bowiem nie do zburzenia, odejście któregokolwiek z piłkarzy tego nie zmieni, nawet jeśli na boisku przez sezon czy dwa trudniej będzie o sukcesy.

Jaki jest tego wszystkiego sekret? To proste.

To wiara, wręcz przekonanie, że cokolwiek by się nie działo, ostatecznie zatriumfuje Real. Tak jak wczoraj. Tak jak w 2014. 2016. 2017. 2018. 2022. I tak jak dziewięć razy wcześniej.

CZYTAJ WIĘCEJ O TRIUMFIE REALU:

 

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

EURO 2024

50-krotny reprezentant Gruzji: Jesteśmy niedoceniani. Dlatego zszokowaliśmy Europę

Bartosz Lodko
0
50-krotny reprezentant Gruzji: Jesteśmy niedoceniani. Dlatego zszokowaliśmy Europę
EURO 2024

Guler, Rooney i Ronaldo. Tylko trzech nastolatków zdobyło bramkę i asystę na jednym Euro

Bartosz Lodko
0
Guler, Rooney i Ronaldo. Tylko trzech nastolatków zdobyło bramkę i asystę na jednym Euro

Liga Mistrzów

EURO 2024

50-krotny reprezentant Gruzji: Jesteśmy niedoceniani. Dlatego zszokowaliśmy Europę

Bartosz Lodko
0
50-krotny reprezentant Gruzji: Jesteśmy niedoceniani. Dlatego zszokowaliśmy Europę
EURO 2024

Guler, Rooney i Ronaldo. Tylko trzech nastolatków zdobyło bramkę i asystę na jednym Euro

Bartosz Lodko
0
Guler, Rooney i Ronaldo. Tylko trzech nastolatków zdobyło bramkę i asystę na jednym Euro

Komentarze

47 komentarzy

Loading...