Reklama

Tomasz Jasina: Po zdarzeniach z trenerem Feio przestałem chodzić na Motor. To był mój bunt [WYWIAD]

Jakub Radomski

Autor:Jakub Radomski

02 czerwca 2024, 09:51 • 12 min czytania 34 komentarzy

Goncalo Feio to na pewno bardzo dobry trener, ale pod względem etyczno-moralnym to, co robił, stanowi antywzorzec dla młodzieży, trenującej w Motorze i nie tylko – mówi nam Tomasz Jasina. Znany dziennikarz TVP w latach 80. i 90. był zawodnikiem Motoru Lublin, który dziś może po 22 latach awansować do Ekstraklasy. W rozmowie z Weszło Jasina mówi, czego brakuje mu w obecnym zespole, ocenia działalność milionera Zbigniewa Jakubasa i wspomina czasy, gdy sam był zawodnikiem lubelskiego klubu: dwa słynne mecze z Widzewem Łódź oraz sparing z… Realem Madryt, który wyszedł na Motor w bardzo mocnym składzie.

Tomasz Jasina: Po zdarzeniach z trenerem Feio przestałem chodzić na Motor. To był mój bunt [WYWIAD]

Jakub Radomski: Motor Lublin jest pod wieloma względami gotowy na Ekstraklasę?

Tomasz Jasina (komentator i dziennikarz TVP, były piłkarz Motoru): Tak, właściwie w każdym elemencie. Takie mecze, jak ten z Górnikiem Łęczna w półfinale baraży, to potwierdzają. Spójrzmy na kibiców: są mecze Ekstraklasy, na których nie ma takiej atmosfery, klimatu. Oczywiście, są też pewne elementy, które wymagają poprawy. Mam na myśli aspekt sportowy, skład Motoru, w którym widzę pewne braki.

Jakie?

Brakuje mi w tej drużynie dobrego rozgrywającego. Kogoś, kto odbierze piłkę, ale też zagra ją świetnie do przodu, stwarzając okazję. Trochę Mathieu Scalet próbuje kimś takim być, ale nie ma takich umiejętności grania do przodu.

Reklama

Motor nie ma swojego Nene?

Tak, to dobre porównanie.

Trener Mateusz Stolarski ma 31 lat. Był asystentem, Goncalo Feio, który nagle postanowił odejść, po porażce 1:2 ze Stalą Rzeszów. Teraz to on prowadzi zespół i jest bliski awansu. Oni są do siebie podobni?

Widzę sporo podobieństw, choć są też różnice. Trener Feio to typ autokraty, który chciał pociągać za sznurki w klubie i rządzić wszystkimi. Trener Stolarski daje więcej swobody swoim piłkarzom. W klubach piłkarskich często jest tak, że po szkoleniowcu, znanym z tzw. mocnej ręki, przychodzi ktoś, dający więcej luzu i jest chwalony przez piłkarzy, a to przekłada się na lepsze wyniki. Ale w końcu następuje moment, w którym ten nowy trener musi zareagować stanowczo, gdy pojawia się jakiś konflikt w zespole. Mateusz Stolarski nie zmierzył się jeszcze w Motorze z tego typu kryzysem. Na pewno jest człowiekiem skrupulatnym, pracowitym i mniej impulsywnym, niż jego poprzednik.

Mateusz Stolarski, trener Motoru Lublin 

Reklama

Jak pan w ogóle odbiera postać Feio, w świetle tych zdarzeń, o których rozpisywały się media? Mam na myśli głównie to rzucenie kuwetą w byłego prezesa Pawła Tomczyka. Powinno się oddzielać Goncalo Feio – trenera od Goncalo Feio – człowieka?

Według mnie trudno to od siebie oddzielić. Dostrzegam umiejętności trenerskie i talent Feio, ale to, co wydarzyło się w lutym ubiegłego roku, było dla mnie pewnego rodzaju wstrząsem. Po tamtych wydarzeniach przestałem chodzić na mecze Motoru. To był taki mój wewnętrzny bunt. Ciągle życzyłem dobrze klubowi, bo mam go w sercu, jestem jego wychowankiem, ale nie mogłem pogodzić się z tą decyzją. Z jednej strony rozumiałem właściciela, pana Zbigniewa Jakubasa, który zostawił Portugalczyka na stanowisku. Pan Jakubas robi sporo, by wyprowadzić Motor na wyższy poziom, a Feio swoim kunsztem na pewno w jakiś sposób to gwarantował. Ale jednocześnie nie zgadzałem się na tego typu zachowania.

Feio to na pewno bardzo dobry trener, ale pod względem etyczno-moralnym to, co robił, stanowi antywzorzec dla młodzieży, trenującej w Motorze i nie tylko. Część osób postanowiła przymykać oczy, skupić się na wyniku sportowym. Myślę, że nie można tego jednoznacznie ocenić. Gdy patrzę teraz na trenera Feio, który objął Legię Warszawa, widzę człowieka, który wyciągnął wnioski.

W 2020 roku udzielił pan wywiadu, w którym powiedział, że piłkarzom Motoru, którzy wtedy próbowali awansować do II ligi, brakuje charakteru. Teraz jest pod tym względem dużo lepiej?

Mówiąc te słowa, byłem niedługo po okresie, w którym pełniłem funkcję członka rady nadzorczej Motoru. Widziałem trochę od środka, jak działa klub i dostrzegałem u wielu graczy brak zaangażowania emocjonalnego. Może wychodził trochę mój idealizm, bo współczesny sport jest tak mocno skomercjalizowany, że do barw klubowych podchodzi się już nieco inaczej. Kiedyś przywiązanie do nich było większe, dziś liczy się bardziej możliwość zarobienia dobrych pieniędzy.

Natomiast przyjście do Motoru Goncalo Feio we wrześniu 2022 roku było impulsem, który sprawił, że zawodnicy zaczęli utożsamiać się z klubem. On tego od nich wymagał, po prostu. Ci, którym brakowało czegoś takiego, musieli rozstać się z Motorem. Feio pragnął, żeby nowi gracze rozumowali na zasadzie: „Przychodzę do zespołu, z którym się identyfikuję, dla którego mogę się bardzo poświęcić”. Dzisiaj to jeden z elementów, który wyróżnia Motor w I lidze.

Tomasz Jasina z piłką przy nodze, 2017 rok. Tego się nie zapomina 

Wspominał pan o podejściu do barw klubowych w dawnych czasach. To porozmawiajmy o latach 80. Pan był skazany na grę w Motorze?

Można tak powiedzieć, bo wychowałem się w dzielnicy Kalinowszczyzna, która znajdowała się blisko starego stadionu Motoru, przy ulicy Kresowej. Do tego od najmłodszych lat kochałem piłkę. Przerwa w szkole? Szliśmy grać. Nie ma piłki? Gramy czymś, co ją przypomina. Piłka była moją wielką pasją i w końcu trafiłem na treningi na Kresową. Gdy byłem nastolatkiem, marzyłem o zagraniu w lidze dla Motoru. Pragnąłem wyjść na boisko w tej koszulce i pokazać się przed kibicami. Pamiętam, że na stadionie nie było wtedy żadnej swobody. Zawsze ktoś był obok ciebie, bardzo blisko, ktoś ci krępował trochę ruchy, bo tyle osób chciało oglądać spotkania na żywo.

Ważnym momentem w historii klubu było objęcie zespołu przez Bronisława Waligórę w 1979 roku. To był początek silnego Motoru. Drużyna weszła na wyższy poziom, Waligóra bardzo chciał awansować na najwyższy szczebel rozgrywek i tego dokonał. Pamiętam mecz, decydujący o awansie, i wielką euforię po tym spotkaniu. Było paru zawodników, którzy szczególnie mnie inspirowali, jak Roman Dębiński czy Bolesław Mącik. Chciałem kiedyś grać, jak oni. Był taki moment, chyba w 1982 roku, kiedy występowałem w drugiej drużynie i trener Waligóra przekazał mi: „Być może zostaniesz powołany na mecz przedostatniej albo ostatniej kolejki”. Ostatecznie nic z tego nie wyszło, ale pamiętam, że nie mogłem wtedy zasnąć z emocji. Do Lublina przyjeżdżały wtedy wielkie drużyny, które znaliśmy z telewizji, jak Widzew Łódź, Legia Warszawa i Lech Poznań.

Ostatecznie przebił się pan do pierwszego zespołu, zaczął grać w lidze. Czytałem, że szczególnie wspomina pan dwa spotkania z Widzewem.

Tak, oba zakończyły się remisem 1:1. Pierwszy odbył się na dwie kolejki przed końcem sezonu. Widzew przyjechał do nas naszpikowany reprezentantami Polski, miał w składzie m. in. Dariusza Dziekanowskiego. Mierzyli w mistrzostwo kraju. Ja wtedy byłem defensywnym pomocnikiem i rozegrałem bardzo dobry mecz. Była taka sytuacja, gdy wydawało się już, że nie ma siły i „Dziekan” zaraz trafi do siatki, ale w ostatniej chwili go zablokowałem. Zebrałem za to wielki aplauz od lubelskiej widowni. Przegrywaliśmy z Widzewem 0:1, ale na kilka minut przed końcem wyrównał Krzysiek Witkowski. W tamtych czasach zdarzało się, że po meczu część kibiców zostawała, ale była to raczej niewielka grupka. Wtedy, po Widzewie, gdy wychodziliśmy z szatni i kierowaliśmy się do samochodów, stało około dwóch tysięcy ludzi, którzy zaczęli nas oklaskiwać. Czuliśmy, że, choć był to tylko remis, daliśmy naszym kibicom wielką radość.

Drugi mecz z Widzewem to początek sezonu 1985/1986. Tym razem graliśmy u nich. W bramce Widzewa stał Henryk Bolesta, znów przegrywaliśmy 0:1. Zostało kilka minut do końca, mieliśmy wrzut z autu. Zobaczyłem, że piłka zmierza w moją stronę, obróciłem się i kopnąłem lewą nogą, która była moją gorszą. Trafiłem jednak idealnie. To był strzał, który udaje się kilka razy w życiu. Bolesta nie miał szans, piłka wpadła w okienko, a ja z radości przebiegłem pół boiska. Chyba nigdy w życiu nie biegłem takim sprintem.

Jak wyglądały wtedy realia klubu? Wiem, że Motor bardzo wspierała Fabryka Samochodów Ciężarowych.

Była głównym patronem, sponsorem klubu. Ja byłem młody i dostawałem z klubu stypendium, do którego dochodziły premie za mecze, ale część zawodników miała etaty w fabryce. To była trochę prowizorka, znana z ówczesnych czasów, nie do końca zgodna z prawem. Zetknąłem się z tym później, bo, grając w Stali Stalowa Wola, byłem zatrudniony w tamtejszej hucie, na etacie, jako ślusarz. Z jednej strony mieliśmy znaczącego w regionie patrona, a z drugiej infrastruktura była tragiczna. My w zasadzie nie mieliśmy gdzie trenować. Boisko na Alejach Zygmuntowskich było dość dobrze przygotowane, ale oszczędzano ja na mecze ligowe i mogliśmy tam wyjść na trening maksymalnie dwa razy w tygodniu, o ile była dobra pogoda. W sztabie mieliśmy pięć osób, choć to akurat były realia większości klubów w tamtym czasie.

W Motorze z lat 80. przynajmniej połowę składu stanowili wychowankowie klubu albo zawodnicy ściągnięci z innych drużyn w regionie: Sygnału Lublin, BKS-u Lublin, Stali Kraśnik czy nawet Avii Świdnik. Oni chcieli do nas przyjść, bo mieli w głowie, że trafią do najważniejszego, najlepszego klubu w województwie. Oczywiście, było narzekanie w mniejszych klubach, że Motor podbiera im graczy. Ale taka w tamtych czasach była ogólna praktyka w całej Polsce. Porównując to z dzisiejszymi czasami, warunki były skromne, biedne, ale z drugiej strony piłkarze mieli spore możliwości i komfort. Wielu Polaków nie wyjeżdżało z kraju, a ja, jako zawodnik Motoru, rozgrywałem mecze w Danii czy Szwajcarii, bo sport dawał taką możliwość. Zarabiałem, jak na tamte czasy, nieźle, a Motor do początków lat 90., choć zdarzały się opóźnienia w wypłatach, generalnie regularnie płacił.

W latach 90., gdy wrócił pan do klubu, już nie było tak różowo. Ale to właśnie wtedy, w 1995 roku, rozegraliście w szwajcarskim Vevey sparing z Realem Madryt. Jak do niego właściwie doszło?

To było niespodziewane, nikt nie planował tego spotkania długo wcześniej. Dowiedzieliśmy się dwa tygodnie przed meczem i byliśmy bardzo zaskoczeni. Według mojej wiedzy była to forma rozliczenia transferu Rafała Szweda z Motoru do klubu ze Szwajcarii. Real przebywał tam na zgrupowaniu i chcieli zagrać z jakimś mało wymagającym rywalem, żeby sobie wyszli, trochę pokopali i zaliczyli mecz. Padło na nas.

Wyszli bardzo silnym składem, z Fernando Hierro, Ivanem Zamorano, Michaelem Laudrupem i innymi wielkimi gwiazdami. Skończyło się 0:7.

Grałem na Laudrupa. Już samo nazwisko budziło wielki respekt, bo to przecież jeden z najlepszych zawodników w historii duńskiej piłki. Niezwykła kultura gry, kapitalny sposób poruszania się na boisku. Przed meczem odwiedził nas Andrzej Strejlau i przekonywał, że piłkarze Realu to tylko ludzie i też popełniają błędy. Zaczęliśmy dość odważnie. Pamiętam, że po 20 minutach w mojej głowie pojawiła się myśl, że oni wcale nie są tacy niesamowicie mocni. Ale wtedy Real zaczął włączać kolejne biegi, więc od razu zweryfikowałem opinię (śmiech). Nie mieliśmy większych szans.

Real podszedł do tego meczu dość poważnie. Kilku moich kolegów mocno ucierpiało. Jeden dostał łokciem od Zamorano, drugi tak przywitał się z Hierro, że później pauzował przez pół roku. Samo spotkanie było wielkim przeżyciem. Większość kolegów marzyła o tym, by zrobić sobie z nimi jakieś zdjęcie. To nie był jeszcze czas smartfonów i robienia selfie, trzeba było mieć gdzieś blisko aparaty. Chłopcy byli na to przygotowani, niektóre zdjęcia krążą do dziś. To była piękna chwila, bo grający na drugim szczeblu Motor dostąpił zaszczytu mierzenia się z jedną z najlepszych drużyn świata.

Tomasz Jasina, zdjęcie z 2014 roku 

Ale rok później spadliście na trzeci szczebel rozgrywek.

Klub dotknął ogromny kryzys finansowy, zaczęła się równia pochyła. Próbowano jakoś go ratować, sprzedawano czołowych zawodników, ale źródełko wyschło. Ci, którzy trafili do Motoru, często nie mieli odpowiedniej jakości. To doprowadziło do upadku klubu, co było szczególnie smutne, bo mówimy o drużynie, która ma wielu fantastycznych kibiców. Fani też próbowali pomagać, ale brakowało jakiejś wspólnej woli. Z perspektywy czasu myślę, że te lata spędzone w trzeciej czy czwartej lidze zbudowały na nowo tożsamość Motoru. Klub przetrwał jakoś czasy, w których brakowało nawet piłek. Na początku XXI wieku było niewiele lepiej. W IV lidze do Motoru podchodziło się na zasadzie: „Kiedyś zabierali nam piłkarzy, to teraz trzeba ich zlać”. Była duża motywacja rywali, napinka.

Dziś Motor jest blisko ekstraklasy, a na klub duże pieniądze wykłada milioner, Zbigniew Jakubas. Jak pan ocenia jego działalność?

Pan Jakubas ma coraz większą wiedzę o piłce. Widać, że nauczył się wielu rzeczy, też od swoich biznesowych kolegów, którzy prowadzą Legię Warszawa czy Raków Częstochowa. Muszę też jednak powiedzieć o czymś, co jest dla mnie niezrozumiałe. Mam wrażenie, że w Motorze trochę zapomniano o tradycji, historii, byłych zawodnikach. Przecież taki mecz, jak półfinał przeciwko Górnikowi Łęczna, był idealną okazją, żeby zaprosić na stadion ludzi zasłużonych dla klubu. Nie mówię tu o sobie, ale można było np. zaprosić dziesięciu mocno związanych z klubem graczy z lat 80. i 90. Są ludzie, jak Paweł Maziarz, który nigdy nie grał w najwyższej klasie rozgrywkowej, ale całą karierę spędził w Motorze. Albo Waldemar Fiuta, z którym grałem w latach 80. Bardzo ważna postać i też człowiek, który występował niemal tylko w tym klubie.

Za pana Jakubasa zlikwidowano też złote karty, które były przyznawane zasłużonym piłkarzom Motoru. Przyznano ich między 30 a 40, a zlikwidowano, bo, jak słyszałem, stanowiły jakieś tam koszty. To nie były wielkie pieniądze, nie rozumiałem tego. Uważam, że jeżeli nie ma pamięci i myślenia trochę o historii, klub traci nieco swoją tożsamość. To taki minusik w tle pozytywnych wydarzeń, które się tutaj dzieją.

Zbigniew Jakubas (z prawej) w rozmowie z Michałem Świerczewskim, właścicielem Rakowa Częstochowa 

Jak ocenia pan szansę w dzisiejszym finale baraży o Ekstraklasę, przeciwko Arce Gdynia?

50 na 50. Ktoś powie, że to taki slogan, ale w tym przypadku szanse naprawdę są równe. Arka to piłkarsko bardzo dojrzały zespół. Byłem w tym sezonie na meczu obu drużyn w Lublinie. Zakończył się remisem 2:2, ale to drużyna z Gdyni prezentowała większą piłkarską dojrzałość. Pamiętajmy, że mecz barażowy jest takim trochę odrębnym bytem. Tu decyduje bardzo wiele spraw, też kwestie fizyczne. Arka dość pewnie wygrała 4:2 z Odrą Opole, podczas gdy Motor ma w nogach 120 minut z Górnikiem Łęczna i musi jeszcze jechać do Gdyni. To nie jest podróż na drugi koniec świata, ale pod względem fizycznym nieznaczną przewagę może mieć Arka.

W warstwie mentalnej natomiast lekką przewagę dałbym Motorowi. Pamiętajmy, że piłkarze Arki są po pewnych przejściach. Po odwiedzinach kibiców na treningu, które odbiły się dużym echem. Taka sytuacja nie wpływa dobrze na mental. W półfinale poradzili sobie z Odrą, ale wydaje mi się, że to nie był przeciwnik, który mógł sprawić im większe problemy i poważnie liczyć się w walce o awans do Ekstraklasy. Motor potrafi grać na wyjazdach, a w meczu z Górnikiem było widać cel, motywację. Marnowali kolejne okazje, ale nikt nie zwieszał głowy. Ciągle szli po swoje. Wszyscy byli świadomi tego, co chcą osiągnąć i myślę, że z podobnym nastawieniem podejdą do meczu w Gdyni.

WIĘCEJ O PIERWSZEJ LIDZE:

Fot. Newspix

 

 

Bardziej niż to, kto wygrał jakiś mecz, interesują go w sporcie ludzkie historie. Najlepiej czuje się w dużych formach: wywiadach i reportażach. Interesuje się różnymi dyscyplinami, ale najbardziej piłką nożną, siatkówką, lekkoatletyką i skokami narciarskimi. W wolnym czasie chodzi po górach, lubi czytać o historiach himalaistów oraz je opisywać. Wcześniej przez ponad 10 lat pracował w „Przeglądzie Sportowym” i Onecie, a zaczynał w serwisie naTemat.pl.

Rozwiń

Najnowsze

1 liga

Komentarze

34 komentarzy

Loading...