Reklama

Szalona remontada i karny wystrzelony poza stadion. Pierwszy wielki triumf Bayeru Leverkusen

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

22 maja 2024, 12:51 • 22 min czytania 9 komentarzy

Bayer Leverkusen przez długie dekady uchodził za klub totalnych przegrywów, zawsze potykający się o własne nogi na ostatniej prostej. Zmieniło się to oczywiście wraz z kadencją Xabiego Alonso, który nie tylko poprowadził w tym sezonie ekipę z Leverkusen do upragnionego mistrzostwa Niemiec, ale uczynił z niej również zespół niezwyciężony na wszystkich frontach od przeszło 50 spotkań. Nie oznacza to jednak, że przed przybyciem Hiszpana w gablocie Bayeru nie znajdowało się ani jedno trofeum. „Die Werkself” po swój pierwszy znaczący sukces sięgnęli bowiem w sezonie 1987/88, gdy udało im się – dodajmy, że w niesamowitych okolicznościach – zatriumfować w Pucharze UEFA. 

Szalona remontada i karny wystrzelony poza stadion. Pierwszy wielki triumf Bayeru Leverkusen

Nie byłoby tego sukcesu, gdyby nie pewien Koreańczyk, którego wyczynami zachwycał się sam Lothar Matthäus. I pewien Brazylijczyk, którego ściągnięto do Niemiec podstępem. A także pewien Polak, który we własnej ojczyźnie został nazwany zdrajcą i przestał występować w drużynie narodowej.

Niełatwe początki

Bayer przez wiele lat swego istnienia nie był zbyt znaczącym klubem na arenie niemieckiego futbolu, a co tu w ogóle mówić o scenie międzynarodowej. Wystarczy przypomnieć, że dopiero w 1979 roku ekipa z Nadrenii Północnej-Westfalii zadebiutowała w 1. Bundeslidze. Miała ona zresztą później, co w sumie dość naturalne, spore problemy z utrzymaniem się w najwyższej klasie rozgrywkowej. Szczególnie nerwowo zrobiło się w sezonie 1981/82, gdy gracze z Leverkusen zakończyli ligowe zmagania na odległej, szesnastej lokacie i potrzebowali zwycięstwa w barażach, by uniknąć degradacji. Ostatecznie udało im się umknąć spod gilotyny dzięki triumfom w obu starciach barażowych z drużyną Kickers Offenbach, lecz tak naprawdę już sama konieczność rozegrania tych dodatkowych spotkań nie mogła nastrajać fanów Bayeru optymizmem. Co tu dużo gadać – nad klubem wisiało wówczas widmo powrotu do 2. Bundesligi.

Mieszkańcy Leverkusen mogli więc tylko z zazdrością zerkać w kierunku ligowych konkurentów, potrafiących wyraźnie zaznaczyć swoją obecność również w europejskich rozgrywkach. Mówimy tu oczywiście o Bayernie Monachium, który w latach 70. trzy razy z rzędu zatriumfował w Pucharze Europy Mistrzów Krajowych, ale nie tylko o nim. W 1983 roku najcenniejszy kontynentalny skalp padł przecież łupem potężnego w tamtym okresie Hamburgera SV. W finałach Pucharu UEFA i Pucharu Zdobywców Pucharów meldowali się także gracze Borussii Moenchengladbach, Eintrachtu Frankfurt, FC Köln czy Fortuny Düsseldorf.

Oczywiście w tej wyliczance nie bierzemy pod uwagę reprezentantów Niemieckiej Republiki Demokratycznej.

Reklama

Bobel: Heynckes powiedział, że u niego zagrałbym 200 razy w Bundeslidze

Mogło się wydawać, że przełomowy dla Bayeru okaże się sezon 1983/84, zakończony przez graczy „Die Werkself” na siódmej pozycji, z niewielką stratą do miejsc gwarantujących udział w kolejnej odsłonie europejskich pucharów. Jednak kolejna kampania upłynęła pod znakiem powrotu do szarej rzeczywistości.

Piłkarze z Leverkusen znowu musieli się nerwowo oglądać za siebie i kontrolować z niepokojem sytuację w strefie spadkowej. Było to tym bardziej rozczarowujące, że na ławce trenerskiej Bayeru zasiadał wówczas Dettmar Cramer – dawny asystent selekcjonera Helmuta Schöna i niezwykle ceniony fachowiec, który w przeszłości dwukrotnie powiódł Bayern Monachium do sukcesu w Pucharze Europy. Zresztą o tym, jak wielkim wydarzeniem było już samo zatrudnienie Cramera w Leverkusen, najdobitniej świadczą okoliczności jego debiutu w roli trenera Bayeru. Niemiec chwycił bowiem za ster… w trakcie pierwszego meczu barażowego z Kickers Offenbach w 1982 roku. – Cramer trafił do klubu jako doradca zarządu, mający pomóc w rywalizacji o utrzymanie w Bundeslidze, więc początkowo zajął po prostu miejsce na trybunach, ale w pewnym momencie – nie wiadomo skąd – pojawił się obok mnie na ławce. Realizatorzy transmisji natychmiast skupili się na nim. On był wielką postacią, szkoleniowiec o globalnej renomie, a ja… cóż, byłem tylko trenerem-nowicjuszem – wspominał Gerhard Kentschke, któremu Cramer skradł wtedy show.

Summa summarum doświadczony Niemiec nie zdołał jednak wprowadzić Bayeru na stałe do czołówki niemieckiej ekstraklasy. Dlatego przed startemu sezonu 1985/86 działacze z Leverkusen zdecydowali się na kolejną zmianę na stanowisku trenera. Tym razem postanowili zaufać Erichowi Ribbeckowi.

Nowi liderzy

Nie ma co ukrywać, że to posunięcie władz Bayeru nie wywołało wśród fanów „Die Werkself” wielkiej ekscytacji. Doceniano rzecz jasna fakt, że Ribbeck – podobnie jak wcześniej Cramer – zebrał spore doświadczenie jako członek sztabu szkoleniowego niemieckiej drużyny narodowej na przełomie lat 70. i 80., a później także jako selekcjoner reprezentacji olimpijskiej, ale trudno było nie odnotować, że w futbolu klubowym niespełna 60-letni trener notował na ogół przeciętne rezultaty. Wprawdzie tuż przed przeprowadzką do Leverkusen udało mu się uratować przed spadkiem Borussię Dortmund, lecz wcześniej Ribbeck nie powiódł do wielkich triumfów ani Eintrachtu Frankfurt, ani FC Kaiserslautern, mimo że w obu tych klubach pracował relatywnie długo, bez presji na natychmiastowy sukces. Sympatycy Bayeru lękali się więc powtórki. Niepokoiło ich, że Ribbeck otrzyma na stadionie Ulricha Haberlanda czas, zaufanie oraz środki, ale nic z tego nie wyniknie.

Reiner Calmund, wieloletni działacz Bayeru, spoglądał jednak na to wszystko inaczej. Oczywiście nie widział w Ribbecku precyzyjnego i skutecznego trenera-wynikowca, ale doceniał jego zdolności interpersonalne. Sądził, że ekipa potrzebuje za sterem człowieka, który nieco – by tak rzec – wyluzuje.

Reklama
Bonus 300 PLN za wygraną Polski w dowolnym meczu fazy grupowej Euro 2024Bonus 300 PLN za wygraną Polski w dowolnym meczu fazy grupowej Euro 2024

Bonus 300 PLN za wygraną Polski w dowolnym meczu fazy grupowej Euro 2024

  • Załóż konto przez przycisk poniżej i  zaznacz zgody marketingowe
  • Wpłać pierwszy depozyt min. 50 zł
  • Postaw kupon solo bądź AKO za min. 2 zł z typem na wygraną Polski w dowolnym meczu grupowym
  • Jeśli kupon okaże się wygrany, otrzymasz bonus 300 PLN!

Kod promocyjny

WESZLO300

18+ | Graj odpowiedzialnie tylko u legalnych bukmacherów. Obowiązuje regulamin.

Cramer stał się legendą za życia. Było sensacją, że w ogóle do nas trafił – opowiadał Calmund w książce „Autobiographie: Fußball bekloppt!„. – Szanowano go nie tylko w Niemczech, ale i w Japonii, gdzie osiągnął fantastyczne rezultaty z drużyną olimpijską, po czym uznano go w Azji za geniusza. Prowadził projekty rozwojowe z ramienia FIFA na wszystkich kontynentach. To było jego wielką pasją. Dla mnie samego również był znakomitym nauczycielem. Pokazał mi, jak filtrować informacje i eliminować w pracy zbiegi okoliczności. Jego umysł przypominał wyszukiwarkę internetową, gdy jeszcze nikt o Internecie nie myślał. Był człowiekiem do szpiku kości skrupulatnym. Pracoholikiem. Lubił się zresztą znęcać nad swoimi współpracownikami, w tym mną, gdy chcieliśmy zaznać chwili spokoju podczas obozów przygotowawczych. Dostrzegał to i natychmiast przychodził do nas z jakimś tematem. Słyszeliśmy jego chrapliwy głos w słuchawce telefonu i z samego rana, i późnym wieczorem. Ciągle zwoływał narady, opowiadał o udoskonalaniu procesów zarządzania zespołem. Naprawdę potrafił działać tym na nerwy, lecz wykonał w Leverkusen ogrom pracy, kładąc fundamenty pod dalszy rozwój klubu. Wszyscy się od niego wiele nauczyliśmy.

Na dłuższą metę współpraca z tak zawziętym perfekcjonistą stała się jednak męcząca dla otoczenia.

Erich Ribbeck (z prawej) w 1978 roku. Dostrzegacie, dlaczego nazywano go „George’em Lazenbym niemieckiego futbolu”?

Tymczasem Ribbeck był całkowitym przeciwieństwem Cramera. – Otworzył w szatni okna i wpuścił do niej powiew świeżego powietrza. Żelazna dyscyplina była mu równie obca, jak trwające godzinami dyskusje o detalach. Zostało to bardzo pozytywnie przyjęte przez zawodników, którzy potrzebowali nowego impulsu – ocenił po latach Calmund. – Z jednej strony, Ribbeck trzymał piłkarzy na długiej smyczy, ale z drugiej – wszyscy pamiętali, kto ma tę smycz w dłoni.

Nowy szkoleniowiec zszokował swoich przełożonych już podczas pierwszej rozmowy o planach na sezon 1985/86. Oświadczył bowiem kategorycznie, że nie życzy sobie żadnych transferów do klubu. – To było pierwsze pytanie, jakie mi zadano: jakich piłkarzy chciałbym ściągnąć do Bayeru. Ale ja nie pragnąłem wzmocnień. Bayer miał bardzo młody zespół, pełen zdolnych zawodników. Chciałem się przekonać, na co tę drużynę tak naprawdę stać w tym kształcie. Dlatego poprosiłem, byśmy wstrzymali się z transferami, a ewentualnych korekt dokonamy dopiero po moim pierwszym sezonie – wspominał Ribbeck. Choć przecież „Die Werkself” – z uwagi na ścisły związek z ogromnym koncernem chemiczno-farmaceutycznym Bayer AG – nie mogli narzekać na pustki w klubowej kasie. Jak szacuje Rüdiger Vollborn, bramkarz ekipy z Leverkusen, w latach 80. siedem na dziesięć osób obecnych na trybunach podczas domowych meczów Bayeru pracowało w największym miejscowym przedsiębiorstwie. Ligowi konkurenci zwykli zresztą z tego powodu kpić sobie z Bayeru. Nazywali go „plastikowym klubem” lub „klubem z probówki”. Widzieli w nim sztucznie napompowany twór, bezczelnie rozpychający się łokciami wśród drużyn o znacznie piękniejszych i bogatszych tradycjach.

Bayer Meisterkusen [REPORTAŻ]

Poza sportowym sukcesem, jaki oczywiście chciałem osiągnąć, moim celem było sprawienie, by Bayer stał się bardziej lubianym zespołem – przyznał Ribbeck w rozmowie z klubowymi mediami. – Miałem zamiar to zrobić właśnie dzięki naszym młodym zawodnikom.

„Klub i fabryka stanowią jedność. Podobnie jak miasto i Bayer”

Rüdiger Vollborn na łamach „Zeit Online”

I faktycznie, w sezonie 1985/86 w zespole z Leverkusen brylowali gracze dopiero pracujący na swoją reputację w Bundeslidze. 22-letni Rüdiger Vollborn, wspomniany przed momentem golkiper. 21-letni napastnik Herbert Waas, 23-letni obrońca Alois Reinhardt, 23-letni pomocnik Falko Götz czy 20-letni skrzydłowy Thomas Zechel. Mało tego, sir Erich – nazywany tak przez dziennikarzy z uwagi na wielkie zamiłowanie do gustownych garniturów i pięknych krawatów – nie wahał się stawiać także na nastolatków, wśród których można wymienić choćby Güntera Drewsa, Petera Zantera czy Minasa Hantzidisa. A w późniejszym okresie swoje szanse otrzymali od niego również Knut Reinhardt, Marcus Feinbier czy Jean-Pierre de Keyser. Wielu z wymienionych było oczywiście wychowankami Bayeru. Wszystko to, zgodnie z planem szkoleniowca, pozwoliło stworzyć wokół klubu naprawdę pozytywny klimat. Ekipa z Leverkusen zaczęła wręcz słynąć z odwagi we wprowadzaniu młodzieży. A taką filozofię budowania zespołu coraz trudniej było krytykom łączyć z oskarżeniami o to, że Bayer jest klubem pozbawionym tożsamości.

Koreański goleador

Oczywiście nie było tak, że w podstawowym składzie Bayeru pojawiali się wyłącznie młodzieniaszkowie. Liderem formacji obronnej „Die Werkself” był doświadczony libero Thomas Hörster, w drugiej linii wszystko kręciło się wokół Christiana Schreiera, natomiast w ataku szalał zdecydowanie największy gwiazdor zespołu – przeszło trzydziestoletni Cha Bum-kun, koreański napastnik ściągnięty do Leverkusen w 1983 roku ze zmagającego się z finansowymi problemami Eintrachtu Frankfurt.

Reprezentant Korei Południowej trafił na Stary Kontynent jeszcze w końcówce lat 70. i niemal natychmiast podbił niemieckie boiska, czyniąc to ze zdumiewającą wręcz swobodą. To między innymi jego spektakularne wyczyny w Bundeslidze sprawiły, że dzisiaj skauci zza Odry tak ochoczo przeczesują kraje Dalekiego Wschodu w poszukiwaniu utalentowanych zawodników. „Cha Boom” w pewnym sensie przetarł szlaki całym pokoleniom piłkarzy z Korei Południowej czy Japonii. Choćby swojemu rodakowi, Son Heung-minowi, który przed przenosinami do Tottenhamu Hotspur występował przecież w Hamburgerze SV i właśnie w Bayerze. – Pierwszy raz zobaczyliśmy na żywo Cha Bum-kuna na turnieju w Korei. Żaden piłkarzy nie zrobił na mnie lepszego pierwszego wrażenia. Podczas testów był niesamowity. To był najbardziej żądny bramek napastnik, jakiego kiedykolwiek prowadziłem – wspominał Friedel Rausch, trener Eintrachtu w latach 1979-1980.

Cha Bum-kun cieszy się z triumfu w Pucharze Niemiec w barwach Eintrachtu Frankfurt w 1981 roku

Talent Cha Bum-kuna eksplodował bardzo szybko, ale wyjazd z Korei Południowej do Europy nie był wtedy tak prosty jak dzisiaj. Cha w seniorskiej reprezentacji swojego kraju zadebiutował już jako 19-latek (w sumie rozegrał w kadrze 136 meczów i zanotował 58 goli), prędko stając się ulubieńcem kibiców. Premierowego gola w dorosłej kadrze strzelił, będąc jeszcze formalnie studentem, nie zaś profesjonalnym piłkarzem. Ale miał też poważniejsze zobowiązania względem kraju, niż tylko kopanie szmacianki w narodowych barwach. Oczywiście chodzi o obowiązkową służbę wojskową. Musiał odpękać swoje, służąc w lotnictwie, stąd jego wyjazd do Niemiec znacznie się opóźnił. A kiedy już tam w końcu trafił (jako 25-latek podpisał kontrakt z Darmstadt), prędko kazano mu wrócić i odsłużyć kilka brakujących miesięcy. Nie było taryfy ulgowej, żadnych specjalnych warunków ani furtek awaryjnych. Zwolniono go do cywila dopiero w maju 1979 roku.

Jednak kiedy Cha wreszcie wylądował w Bundeslidze na stałe, nic już nie mogło go zatrzymać.

Po podpisaniu kontraktu z Eintrachtem po prostu wymiatał. Wywalczył z klubem Puchar Niemiec i Puchar UEFA, regularnie przekraczając barierę 10 trafień w rozgrywkach ligowych. Co może nie brzmi dziś szczególnie imponująco, ale trzeba brać poprawkę na fakt, że Koreańczyk raczej nie grywał jako klasyczna dziewiątka – często operował za plecami wysuniętego snajpera, a nawet w bocznych sektorach boiska. Współcześnie są to rzecz jasna dość typowe zachowania dla napastników, ale wówczas nietuzinkowy styl Cha Bum-kuna robił ogromne wrażenie na obserwatorach niemieckiej ekstraklasy. – Cha był twarzą Eintrachtu, gdy mierzyłem się z nim w finale Pucharu UEFA, jeszcze jako zawodnik Borussii Moenchengladbach – wspominał Lothar Matthäus na antenie „Sky Sports”. – Był napastnikiem kompletnym – miał dynamikę, świetną technikę, był znakomitym dryblerem i strzelał bramki. Ale najważniejsze było to, że poświęcał się dla zespołu.

„Celem mojej wizyty w Korei Południowej jest umocnienie przyjaźni między naszymi krajami. I chcę poznać Cha Bum-kuna”

Gerhard Schröder, kanclerz Niemiec w latach 1998-2005

Niewiele jednak brakowało, a wspaniała kariera Koreańczyka załamałaby się w 1980 roku, gdy Jürgen Gelsdorf z… Bayeru Leverkusen bezpardonowo zaatakował go wślizgiem. Kontuzja Cha Bum-kuna wyglądała tak dramatycznie, że kibice Eintrachtu stracili nad sobą panowanie. Na trybunach wybuchły zamieszki. – Po meczu trener Eintrachtu skłamał w rozmowie z reporterem telewizyjnym, że Cha prawdopodobnie będzie musiał zakończyć karierę, bo uszkodziłem mu kręgosłup. To zapoczątkowało spiralę nienawiści pod moim adresem – opowiadał Gelsdorf w rozmowie z klubowymi mediami Bayeru. – Prawda jest taka, że sytuacja była bardzo pechowa – nie miałem złych zamiarów, to było starcie jakich są dziesiątki w każdym spotkaniu. Ale zrobiono ze mnie boiskowego brutala, wręcz przestępcę. Dziś można by było pokazać powtórki tej sytuacji, ujęcia z różnych kamer. Wtedy było to jednak niemożliwe, więc nie miałem jak się bronić. Grożono mi śmiercią, otrzymałem setki listów z pogróżkami. Policja przydzieliła mi nawet ochronę, a na treningi dojeżdżałem przez jakiś czas radiowozem. Gdy wyruszyliśmy autokarem na kolejny mecz ligowy, obok mnie siedział policjant uzbrojony w długą broń. Życie całej mojej rodziny wywróciło się do góry nogami.

Sytuacja unormowała się dopiero wówczas, gdy Cha został wypisany ze szpitala. Koreańczyk nie mógł przypuszczać, że już trzy lata później będzie dzielił z Gelsdorfem szatnię po transferze do Bayeru. Działacze z Leverkusen uczynili go zresztą jednym z najlepiej zarabiających piłkarzy w całej Bundeslidze. – Eintracht miał finansowe kłopoty, więc skorzystaliśmy z okazji, a Cha pomógł odmienić nasz klub z szarej myszki w międzynarodową markę – wspominał Reiner Calmund.

Europejskie ambicje

Z Cha Bum-kunem w ofensywie i Erichem Ribbeckiem na ławce trenerskiej, Bayer zaczął coraz donośniej pukać do ścisłej czołówki niemieckiej ekstraklasy. W sezonie 1985/86 drużyna z Leverkusen uplasowała się na szóstym miejscu w ligowej tabeli, po raz pierwszy w swych dziejach zdobywając prawo do występu w europejskich rozgrywkach. W kolejnej kampanii udało się powtórzyć ten mały sukces. Ekipa nie była wprawdzie wystarczająco mocna, by włączyć się na poważnie do rywalizacji o mistrzostwo kraju, ale w pojedynczym spotkaniu mogła zagrozić każdemu oponentowi, nie wyłączając Bayernu Monachium czy Hamburgera SV.

Przykłady?

Proszę uprzejmie. 1 listopada 1986 roku podopieczni Ribbecka zmiażdżyli Bawarczyków 3:0 na ich obiekcie.

Bayern Monachium 0:3 Bayer Leverkusen (12. kolejka Bundesligi 1986/87)

Latem 1987 roku szeregi Bayeru wzmocniło aż trzech wysokiej klasy zawodników – Niemiec Ralf Falkenmayer, Brazylijczyk Milton Queiroz da Paixão („Tita”) oraz Polak Andrzej Buncol. Tego ostatniego – jednego z bohaterów mundialu w Hiszpanii, 51-krotnego reprezentanta kraju – okrzyknięto jednak w ojczyźnie zdrajcą, gdy zdecydował się na przyjęcie obywatelstwa Niemiec Zachodnich. Ze strony Buncola nie był to gest natury – ujmijmy to – politycznej. Chodziło po prostu o to, by wszystkie zagraniczne gwiazdy Bayeru zmieściły się w limicie obcokrajowców, jaki obowiązywał w Bundeslidze. Ale nad Wisłą przedstawiono sprawę inaczej. – Absolutnie nigdy nie zrzekłem się polskiego obywatelstwa, po prostu przyjąłem drugie. To nie jest żadne przestępstwo. A że inaczej wyglądało to w ogólnym przekazie? Prasa i telewizja miały bardzo chwytliwy temat, by mówić o mnie jako o zdrajcy i siać propagandę – przyznał „Krupniok” w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”. – Zdrajca? Nawet gorzej mnie nazywano. Zresztą nie tak dawno rozmawiałem o tym z innym dziennikarzem, a łącznie pewnie już z tysiąc razy się z tego tłumaczyłem. Denerwuje mnie to strasznie, bo dzień w dzień dzwonią redaktorzy i dzień w dzień jest jedno i to samo. Co telefon muszę się z tego tłumaczyć.

Po wyjeździe z kraju Buncol, mimo znakomitej formy, przestał występować w narodowych barwach. – Wiadomo, że to bardzo bolało. Tyle lat grało się dla reprezentacji, poświęcało się swoje kości… Byłem w kwiecie piłkarskiego wieku, byłem zdrowy. Ale co miałem zrobić? – pytał w reportażu „Przeglądu”.

„Ani przed transferem do Niemiec, ani po nie miałem żadnych informacji z PZPN, że przestanę być powoływany. Nikt się do mnie nie zgłosił. Później sam nie zabiegałem o kontakt, bo skoro ktoś mnie nie powoływał, to nie chciałem się narzucać”

Andrzej Buncol na łamach „Przeglądu Sportowego”

Ciekawe były również kulisy zatrudnienia wspomnianego Brazylijczyka. Tita przybył bowiem do Leverkusen święcie przekonany, że wszystko jest już dopięte na ostatni guzik i pozostała mu jedynie formalność w postaci złożenia podpisu pod umową. Nie wiedział, że w rzeczywistości Erich Ribbeck odmówił zatrudnienia zawodnika tylko na podstawie obserwacji skautów i nagrań wideo. Chciał najpierw sam zobaczyć go w akcji podczas kilku treningów. Żeby nie doszło do zgrzytu, działacze „Die Werkself” obrócili całą sytuację w troskę o samopoczucie Brazylijczyka. – Powiedzieliśmy mu, żeby się nie spieszył, rozejrzał po klubie, odbył kilka treningów z zespołem. Zapewnialiśmy, że nie chcemy, żeby podpisał kontrakt, a potem odkrył, że jest w Leverkusen nieszczęśliwy. Na szczęście jego postawa na zajęciach przypadła Ribbeckowi do gustu i nie musieliśmy wysyłać chłopaka z powrotem do Rio de Janeiro – opowiadał Reiner Calmund w swojej autobiografii. – Zorganizowaliśmy mu testy, a nawet o tym nie wiedział. Jako reprezentant Brazylii, który we Flamengo grał obok Zico, w życiu by się na nie nie zgodził.

Roman Wójcicki (z prawej) i Andrzej Buncol (z lewej) w towarzystwie prezesa FC Homburg – to z tego klubu Buncol przeniósł się do Bayeru

Po tej transferowej ofensywie na stadionie Ulricha Haberlanda zebrała się już naprawdę solidna ekipa, zwłaszcza jeśli spojrzymy na jej środek pola oraz linię ataku. I na efekty nie trzeba było długo czekać. W sezonie 1987/88 Bayer nie zachwycał wprawdzie formą na krajowym podwórku, lecz w Pucharze UEFA drużyna z Leverkusen nadspodziewanie mocno się rozpędziła. W pierwszej rundzie turnieju wyeliminowała Austrię Wiedeń, gromiąc ją u siebie 5:1. W drugiej uporała się z Tuluzą po szalenie wyrównanym dwumeczu. W kolejnej dała sobie zaś radę z Feyenoordem Rotterdam – na wyjeździe padł remis 2:2, ale u siebie Bayer zwyciężył 1:0. Do dużej niespodzianki doszło natomiast w ćwierćfinale, gdzie podopieczni Ribbecka zastopowali słynną Barcelonę. Zacięty dwumecz rozstrzygnęła jedna, jedyna bramka, którą na swoim koncie zapisał wspomniany Tita. Brazylijczyk pokonał Andoniego Zubizarretę w 59. rewanżowego starcia na Camp Nou.

Trzeba wszelako pamiętać, że Katalończycy znajdowali się wówczas w kiepskim położeniu. Jasne, posiadali w swoim składzie wielkie gwiazdy, na czele z Berndem Schusterem i Garym Linekerem, ale nie funkcjonowali najlepiej jako drużyna. Również dlatego kapitan Wolfgang Rolff w pewnym momencie zdecydował się przerwać pomeczową imprezę, w trakcie której gracze Bayeru raczyli się piwem i cygarami. – Jest pięknie, ale mamy jeszcze wiele do zrobienia – ostrzegł kolegów.

Niedoceniany przełom. Burzliwe lata Terry’ego Venablesa w Barcelonie

Entuzjazm graczy Bayeru przygasł jeszcze bardziej, gdy dowiedzieli się, że w półfinale Pucharu UEFA przyjdzie im się zmierzyć z Werderem Brema, który dziarskim krokiem zmierzał wówczas po triumf w Bundeslidze. Jesienią podopieczni Otto Rehhagela wygrali zresztą ligowe starcie z Bayerem i to w dodatku w Leverkusen. Marcowy rewanż zakończył się zaś remisem 3:3. Zespół gości najpierw wyszedł na dwubramkowe prowadzenie, potem trzykrotnie oberwał, aż wreszcie niezawodny w kluczowych momentach Tita trafił do siatki bezpośrednio z rzutu wolnego. – Przecież wiedziałem, że Tita strzeli i wyrównamy. Nie musiałem na to patrzeć – dowcipkował trener Ribbeck, który z wściekłością zszedł do szatni po tym, jak jego piłkarze wypuścili z rąk dwubramkową zaliczkę. Nie oglądał końcówki meczu.

Jednak niemiecko-niemiecki dwumecz w Pucharze UEFA nie dostarczył kibicom podobnych wrażeń.

Bayerowi do awansu ponownie wystarczył zaledwie jeden gol, tym razem zdobyty na własnym stadionie. Aż dziw zresztą bierze, że „Die Werkself” zachowali czyste konto w sumie aż w pięciu europejskich starciach z rzędu, skoro w lidze potrafili w tym samym okresie przerżnąć 1:6 z Hannoverem 96 czy 1:4 z KFC Uerdingen. Cóż, aż się prosi, by w tym momencie przywołać wyświechtane powiedzonko, że rywalizacja w międzynarodowych rozgrywkach „rządzi się swoimi prawami”. – Nigdy nie zapomnę rewanżowego spotkania z Werderem. Broniliśmy jednobramkowej zaliczki z pierwszego meczu i miałem wrażenie, że to starcie trwa wieczność. Nie 90, tylko co najmniej 180 minut. Od początku do końca byliśmy w defensywie, ale utrzymaliśmy bezbramkowy remis. Szaleństwo! – przyznał Erich Seckler.

Pierwsze trofeum w historii

Mogło się jednak wydawać, że w finale Pucharu UEFA trafiła wreszcie kosa na kamień.

Bayerowi po raz drugi w tej edycji europejskich zmagań przyszło się wybrać do Barcelony, ale w tym przypadku nie na Camp Nou, tylko na Estadio de Sarrià, gdzie swoje mecze rozgrywał Espanyol. Na ławce trenerskiej w drużynie ze stolicy Katalonii zasiadał wówczas Javier Clemente, który w pierwszej połowie lat 80. zrobił niemałą furorę w hiszpańskiej ekstraklasie, dwukrotnie sięgając po mistrzowski tytuł z Athletikiem Bilbao i dokładając również do kolekcji triumf w Pucharze Króla. Później jego trenerska kariera odrobinę jednak przyhamowała, głównie z uwagi na konfliktowe usposobienie krnąbrnego szkoleniowca. Europejski sukces z Espanyolem miał więc ponownie otoczyć jego postać blaskiem. Inna sprawa, że Clemente nie dysponował w stolicy Katalonii zbyt mocnym składem.

Thomas N’Kono w bramce, Diego Orejuela w drugiej linii, Miquel Soler po lewej stronie boiska, Pichi Alonso w ataku… Okej, to byli zawodnicy o uznanej reputacji. Ale na wielu pozycjach trener „Papużek” musiał z braku laku stawiać na piłkarzy, którzy nawet nie powąchaliby murawy w żadnym klubie z czołówki La Liga. Nie przez przypadek Espanyol skończył sezon 1987/88 w dolnej części tabeli, z minimalną przewagą nad strefą spadkową, a rok później nie uniknął już degradacji. Łatwo sobie zatem wyobrazić powszechne zdziwienie, jakie wzbudził rezultat pierwszego starcia finałowego. Espanyol rozbił bowiem Bayer aż 3:0.

Dwa trafienia na swoim koncie zapisał Sebastián Losada, wypożyczony z Realu Madryt.

Finał wyglądał na rozstrzygnięty.

RCD Espanyol 3:0 Bayer Leverkusen (1. mecz finałowy Pucharu UEFA 1987/88)

Tego samego zdania byli chyba gracze z Leverkusen, którzy podczas drogi powrotnej przypominali stadko zbitych psów. Wtedy do akcji wkroczył Erich Ribbeck, znany z giętkiego języka. Jego płomienna przemowa na niewiele się jednak zdała. – Zagraliśmy dobry mecz i wiedzieliśmy o tym. Co innego jednak świadomość, co innego wynik. Na pokładzie samolotu trener Ribbeck wygłosił przemowę. Kazał podnieść głowy, bo nic jeszcze nie jest stracone. Jakoś mocno do nas jego słowa nie przemawiały, nawet jeśli, powtórzę, pamiętaliśmy o tym, jak zaprezentowaliśmy się w Barcelonie – przyznał Andrzej Buncol na łamach „Piłki Nożnej”.

„W pierwszym meczu z Espanyolem byłem zawieszony, nie wystąpiłem. Kiedy Hiszpanie strzelili nam trzecią bramkę, siedzący obok mnie Christian Schreier nachylił się i powiedział tylko: koniec, przegraliśmy finał”

Erich Seckler w rozmowie z mediami Bayeru Leverkusen

Ribbeck był zniesmaczony postawą swoich podopiecznych. Zmienił więc taktykę i zaczął wbijać im publicznie szpilki. Najmocniej oberwało się Herbertowi Waasowi. Szkoleniowiec bez ogródek wypalił, że jego zdaniem napastnik prezentuje ostatnio zbyt niski poziom w zestawieniu ze swoimi zarobkami i dlatego w rewanżu zabraknie dla niego miejsca w wyjściowej jedenastce. Można sobie tylko wyobrazić, jaką zadymę wywołałyby takie słowa w erze mediów społecznościowych.

Inna sprawa, że pierwsza połowa rewanżowego starcia nie świadczyła wcale o tym, by trenerowi Bayeru udało się choćby w najmniejszym stopniu pobudzić swoich podopiecznych do walki na śmierć i życie o odrobienie strat. Gracze z Leverkusen i Barcelony zeszli bowiem do szatni na przerwę przy bezbramkowym remisie, co pozwalało przyjezdnym poczuć się już naprawdę bardzo komfortowo. Mieli przecież trzy gole zaliczki i zaledwie 45 minut gry przed sobą. Mogli już pomału przygotowywać się do świętowania sukcesu. I być może właśnie pewność siebie ich ostatecznie zgubiła, ponieważ w drugiej odsłonie spotkania Bayer wreszcie ruszył z kopyta. W dużej mierze za sprawą… rozjuszonego Herberta Waasa, którego zdesperowany Ribbeck posłał w bój na drugą połowę.

W 56. minucie nadzieję swoim kolegom dał Tita, parę chwil później prowadzenie gospodarzy podwyższył Falko Götz. Bramkę wyrównującą zapisał zaś na swoim koncie nie kto inny, tylko Cha Bum-kun, a zatem jeden z nielicznych piłkarzy Bayeru, znających już smak europejskiego triumfu. Siła doświadczenia.

Bayer Leverkusen 3:0 k. 4:2 RCD Espanyol (2. mecz finałowy Pucharu UEFA 1987/88)

Espanyol pękł.

Dotrwał wprawdzie jakimś cudem do konkursu rzutów karnych i nawet prowadził w nich po pierwszej kolejce, lecz większość graczy katalońskiej ekipy była zupełnie zdemolowana mentalnie. Summa summarum udało im się wykorzystać zaledwie dwie z pięciu jedenastek. Definitywnie pogrążyło ich zaś kuriozalne pudło Sebastiána Losady, bohatera pierwszego starcia finałowego. – Przed karnymi zapytałem go, czy weźmie jeden strzał na siebie. Zapytał, jak ma uderzyć. Odpowiedziałem, żeby po prostu strzelił mocno i w światło bramki, tak jak przecież potrafi. I rzeczywiście, strzelił bardzo mocno. Tylko z celnością wyszło trochę gorzej. W życiu nie widziałem takiego pudła z jedenastu metrów! – wspominał Javier Clemente. – Dosłownie wykopał piłkę poza stadion. Naprawdę! Obiekt był wtedy w przebudowie, nie posiadał zadaszenia. Piłka poszybowała tak wysoko, że zniknęła nam z oczu. W drodze powrotnej, gdy emocje już opadły, zaśmiewaliśmy się z tego do łez.

– Tak naprawdę przegraliśmy mecz wraz z utratą gola na 0:1. Zespół zniknął, wszyscy poumierali ze strachu. Bayer rozłożył nas tym jednym trafieniem na łopatki. Potem strzelili drugą, trzecią bramkę… Szczerze mówiąc, byłem pewien, że wpakują nam ich jeszcze kilka – dodał Clemente.

Dla Bayeru było to pierwsze trofeum w dziejach i jak dotąd jedyne, jeśli brać pod uwagę międzynarodowe rozgrywki. Podczas fety działacze z Leverkusen oczywiście świętowali wraz z kibicami, ale jednak z duszą na ramieniu, ponieważ w trakcie serii jedenastek złamano na stadionie Ulricha Haberlanda chyba wszystkie zasady bezpieczeństwa. Na szczęście nikomu nic się nie stało, nie licząc cytowanego wcześniej Ericha Secklera, który wdrapał się na stadionowe ogrodzenie i rzucił się z niego wprost w rozradowany tłum fanów. Przypłacił ten wybryk paroma siniakami i drobnymi skaleczeniami. Ale kto by się tym przejmował w tak doniosłym momencie?

***

Co było dalej? Cóż, w Bayerze sporo się zmieniło. Erich Ribbeck już w trakcie sezonu zapowiedział, że po zakończeniu rozgrywek odejdzie z klubu, niezależnie od ostatecznych rozstrzygnięć w Pucharze UEFA. I słowa dotrzymał. Zwolnione przezeń stanowisko zajął jeden z najwybitniejszych trenerów w dziejach futbolu, Rinus Michels we własnej osobie, lecz jego „futbol totalny” jakoś się w Leverkusen nie przyjął. Za to skutecznie wykurzył z klubu jedną z jego największych gwiazd. Kiedy Tita się dowiedział, że Holender wymaga od niego pracy na całej długości i szerokości boiska, natychmiast ewakuował się z Bundesligi. – Linia środkowa stanowiła dla niego przeszkodę nie do pokonania, a to nie było zgodne z koncepcją Michelsa. „Nie jestem maratończykiem” – mówił mi bezustannie. No i chciał też sprytnie wykorzystać rosnącą gwałtownie popularność wśród fanów, wciąż żądając podwyżki pensji. Dla niego, jako praktykującego Mormona, miało to pewnie podłoże religijne. Ostatecznie oddawał swojej wspólnocie dziesięcinę. Tak, na pewno chodziło o religię, nie o chciwość… – pokpiwał Reiner Calmund.

Można powiedzieć, że następcą reprezentanta Brazylii w Leverkusen został Marek Leśniak, ściągnięty z Pogoni Szczecin. I sprawdził się w tej roli całkiem przyzwoicie, choć nie był on z pewnością piłkarzem tego samego formatu. A jeszcze większym wyzwaniem okazało się zastąpienie „Cha Booma”, który wkrótce zakończył karierę.

Udało się to dopiero Ulfowi Kirstenowi, który stał się twarzą Bayeru Leverkusen w latach 90. Ale to już materiał na inną opowieść. Jedno jest pewne – przez przeszło trzy dekady ekipa z 1988 roku mogła uchodzić za najwspanialszą w historii klubu. Za tę, która dowiozła. Nie potknęła się o własne sznurowadła na krok przed metą, a wręcz przeciwnie – przecież to piłkarze Bayeru wyrwali Espanyolowi triumf w Pucharze UEFA z gardła, w niewiarygodnym stylu odwracając losy finałowego dwumeczu. Potrzeba było zatem dopiero Xabiego Alonso i jego maszynki do wygrywania, by sukces z 1988 roku został przyćmiony. Ale przed podopiecznymi Hiszpana wciąż jeszcze w tym sezonie dwa wielkie finały do rozegrania. Na razie, przynajmniej przez kilka kolejnych godzin, Cha Bum-kun, Tita, Buncol i spółka mogą się nadal szczycić, że jako jedyni w historii zdołali okryć Bayer Leverkusen chwałą w europejskich pucharach.

CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:

fot. NewsPix.pl / WikiMedia

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Liga Europy

Komentarze

9 komentarzy

Loading...