Choć rywalizacja o mistrzostwo Polski już dawno zamieniła się w nieznośny wyścig ślimaków, no to koniec końców ktoś musi zgromadzić najwięcej punktów w stawce i zgarnąć tytuł. Nie ma się co jednak oszukiwać – będzie to najsłabszy triumfator Ekstraklasy od lat, wzbudzający zdecydowanie mniejszy respekt, niż Raków Częstochowa w poprzednim sezonie, czy Lech Poznań dwa lata temu. Jednooki król w lidze pełnej ślepców. Zaczynamy się wręcz poważnie zastanawiać, czy nie należałoby zastosować rozwiązania znanego z Konkursów Chopinowskich i nie wpuścić nikogo na najwyższy stopień ligowego podium. Każdy z kandydatów do tytułu ma bowiem sporo za uszami.
Wyliczmy więc główne grzechy siedmiu ekip wciąż pozostających teoretycznie w grze o mistrzostwo Polski.
Raków Częstochowa naprawdę stał się średniakiem
Szanse Rakowa na obronę mistrzowskiego tytułu są już czysto iluzoryczne (częstochowianie finiszują na pierwszym miejscu w tabeli zaledwie w 50 na 10 000 przeprowadzonych symulacji), ale z kronikarskiego obowiązku umieszczamy podopiecznych Dawida Szwargi w naszym zestawieniu. Tym bardziej że długo wydawali się oni przecież całkiem mocnymi kandydatami do kolejnego sukcesu na ekstraklasowych boiskach. Ich wahania formy w trakcie rundy jesiennej można było bowiem tłumaczyć koniecznością łączenia gry w Europie z rywalizacją w Ekstraklasie, co stanowiło dla Rakowa zupełnie nowe doświadczenie. Problem w tym, że wiosną Raków – już wolny od międzynarodowych obowiązków – wcale nie zaczął rozstawiać ligowej konkurencji po kątach, tak jak przyzwyczaił za kadencji Marka Papszuna.
Wręcz przeciwnie. W ostatnich miesiącach z częstochowianami mógł wygrać właściwie każdy. Dość powiedzieć, że ta sztuka udała się Zagłębiu Lubin, Radomiakowi Radom czy Warcie Poznań. A nie wspominamy już nawet o remisach z Ruchem Chorzów, ŁKS-em Łódź oraz Puszczą Niepołomice.
Po jednym z potknięć właściciel Rakowa określił swój klub mianem średniaka i dzisiaj można już powiedzieć, że trafił tym komentarzem w dziesiątkę. Ekipa spod Jasnej Góry pod wodzą Dawida Szwargi rzeczywiście kompletnie sprzeciętniała. Nie imponuje ani atakiem, ani defensywą. Nie potrafi już nawet przepychać kolanem wyrównanych spotkań. Początkowo częstochowscy działacze próbowali jednak chronić szkoleniowca – zapewniali, że będą dalej inwestować w jego rozwój, zaznaczając jednocześnie, że duża część winy za rozczarowujące rezultaty leży po stronie zawodników. Było w tym zresztą sporo prawdy, ale w niczym to Rakowowi nie pomogło, no i w końcu sam Michał Świerczewski musiał skapitulować. W przyszłym sezonie Raków będzie już miał nowego szkoleniowca. Czy raczej: “nowego-starego”, bo na ten moment najwięcej wskazuje na to, że przy Limanowskiego ponownie zamelduje się wspomniany Marek Papszun, którego rok temu pożegnano.
Po raz pierwszy w najnowszej historii Rakowa mamy więc do czynienia z sytuacją, gdy klub ten naprawdę zachowuje się w typowo ekstraklasowym stylu. Szybki kryzys po sukcesie – odhaczony. Zwolnienie trenera, wobec którego deklarowano zaufanie? Również. Podobniej chaos, ujmijmy to, gabinetowo-kompetencyjny, polegający na przechodzeniu z rąk do rąk obowiązków związanych na przykład z polityką transferową. Jeśli sobie zresztą podsumujemy niedawne ruchy kadrowe częstochowian, często całkiem kosztowne, to zatrważająco wiele znajdziemy wśród nich niewypałów. Sonny Kittel to tylko wierzchołek góry lodowej.
5 listopada 2023 roku Raków wygrał 5:0 z Zagłębiem Lubin. Od tego momentu rozegrał w Ekstraklasie 18 meczów, zwyciężając tylko pięciokrotnie. Siedem spotkań zremisował 1:1. Jako się rzekło – ligowy średniak. Ani więcej, ani mniej, tylko średniak.
Legia Warszawa jest zaskakiwana przez oczywistości
Niewielkie szanse na wywalczenie tytułu ma także dziś Legia, tylko czy kogokolwiek to w ogóle zaskakuje? Chyba tylko dyrektor sportowy Jacek Zieliński zakładał, że można w połowie sezonu pozbyć się dwóch kluczowych zawodników – Bartosza Slisza oraz Ernesta Muciego – nie ściągnąć nikogo poważnego w zastępstwie dla nich i, jak gdyby nigdy nic, sięgnąć po mistrzostwo kraju. Rzeczywistość szybko i brutalnie obnażyła jednak naiwność tych założeń. “Wojskowi” zaczęli rundę wiosenną od klęski w dwumeczu z Molde w Lidze Konferencji oraz całej serii rozczarowujących wyników w Ekstraklasie. A gdy akurat pojawiły się pewne symptomy zwyżki formy, których można się było dopatrywać po zwycięstwach nad Piastem Gliwice i Górnikiem Zabrze oraz po remisie z Jagiellonią Białystok, to… Legia zwolniła trenera.
Goncalo Feio wskoczył na miejsce zwolnione przez Kostę Runjaica i – tu kolejne zaskoczenie, które w istocie może zadziwiać wyłącznie autora tego posunięcia – nie okazał się cudotwórcą. Odniósł zaledwie jedno zwycięstwo w czterech pierwszych spotkaniach na ławce trenerskiej Legii. Za jego kadencji Gil Dias nadal kompromituje się w defensywie, Marc Gual nadal marnuje strzeleckie sytuacje, Maciej Rosołek nadal nie robi różnicy po wejściach z ławki, a Qëndrim Zyba nadal do niczego się nie nadaje. Klęska 0:3 z Radomiakiem Radom przy Łazienkowskiej dość dobitnie podsumowuje obecną sytuację “Wojskowych”.
Jak gdyby tego było mało, wśród dwudziestu zawodników Legii z największą liczbą rozegranych minut w sezonie 2023/24, znajdujemy tylko sześciu piłkarzy poniżej 26 roku życia. Są to
(25 lat), Kacper Tobiasz (22), Bartosz Slisz (25), Ernes Muci (23), Jurgen Çelhaka (24) i Maciej Rosołek (23). Dwóch z nich już sprzedano, jeden (Tobiasz) stracił miejsce w wyjściowym składzie z uwagi na fatalną formę, kolejny (Rosołek) nie daje rady nawet jako zmiennik.Co tu dużo gadać – to nie jest kadra z potencjałem, tylko zespół obliczony na natychmiastowy sukces. Tymczasem wszystko zapowiada całkowitą klapę.
Górnikowi Zabrze brak solidnych fundamentów
Gdyby Górnik zakończył sezon 2023/24 z tytułem mistrzowskim, należałoby się bardzo poważnie zastanowić nad dalszym sensem istnienia w Polsce profesjonalnych rozgrywek piłkarskich. Mielibyśmy bowiem wówczas do czynienia z sytuacją, który klub osiąga gigantyczny sukces pomimo kompletnej organizacyjnej degrengolady, punktowanej zresztą regularnie przez głównych bohaterów zabrzańskiej ekipy – Jana Urbana i Lukasa Podolskiego.
– Nie ma wypłat, praktycznie cały sezon gramy bez prezesa i dyrektora sportowego. Bardziej martwię się o przyszły sezon, bo wielu piłkarzy jest niezadowolonych i nie mają kontraktów – mówił ten drugi na antenie Canal+ przed paroma tygodniami. – Ja mogę usiąść i z nimi pogadać, ale nie mam prawa niczego podpisać. Zmiany są potrzebne. Mam do tego inne podejście, bo grałem w wielkich klubach i to jest normalne, że jest zarząd, dyrektor, ludzie, którzy znają się na piłce. Nie wiem, czy w Polsce to jest normalne, czy może ja mam inne oczekiwania, ale klub nie powinien tak funkcjonować
Biorąc pod uwagę okoliczności, już spokojne utrzymanie Górnika w Ekstraklasie należy traktować w kategoriach sukcesu, a udział w rywalizacji o najwyższe cele to wynik totalnie, ale to totalnie ponad stan. Za co oczywiście czapki głów przed trenerem Urbanem, a także kilkoma zawodnikami zabrzańskiej ekipy – zwłaszcza mamy tutaj na myśli
Pogoń Szczecin nie potrafi korzystać z okazji
Nie będziemy się już nad Pogonią pastwić i wracać do tego, co wydarzyło się w Pucharze Polski. Ostatecznie koncentrujemy się już dzisiaj na kwestiach związanych z rywalizacją w Ekstraklasie. Nie sposób jednak nie zauważyć, że przebieg starcia “Portowców” z Wisłą Kraków w pewien sposób podsumuje całą postawę tego klubu w rywalizacji o trofea. Szczecinianie po prostu nie potrafią stawiać kropki nad i. Nie umieją wykorzystywać pomyślnych dla siebie okoliczności.
Mamy bowiem na tyle dobrą pamiętać, że przypominamy sobie jeszcze początki rundy wiosennej sezonu 2023/24. Podopieczni Jensa Gustafssona wygrali wtedy ze Śląskiem, rozbili Radomiaka, pokonali ŁKS, rzucili na łopatki Lecha w pucharze, zremisowali na wyjeździe z Legią. Mogło się zatem wówczas wydawać, że na stadionie im. Floriana Krygiera rośnie kandydat do podwójnej korony. Że to będzie sezon należący Pogoni, która w poprzednich latach na dłuższą metę nie była w stanie utrzymać tempa narzucanego przez Lecha czy Raków, ale tym razem wykorzysta problemy konkurentów i wreszcie zacznie zapełniać klubową gablotę. I co? I oczywiście – nic z tego. Po krótkotrwałym wzlocie, “Portowcy” spuścili z tonu w Ekstraklasie, no a co się wydarzyło na Narodowym – pamiętamy.
Biorąc pod uwagę wyłącznie rundę wiosenną, szczecinianie i tak prezentują się dość przyzwoicie, ostatecznie skuteczniejszy w gromadzeniu punktów po przerwie zimowej jest jedynie Górnik. Ale to wciąż za mało. Gdyby nawet założyć hurraoptymistyczny dla Pogoni scenariusz, może ona zdobyć w tym sezonie 60 punktów w Ekstraklasie. A zatem powtórzyć swój wynik z poprzedniej kampanii, gdy 60 oczek zapewniło jej dopiero czwarte miejsce w stawce. Natomiast w sezonie 2021/22 zespół dowodzony jeszcze wtedy przez Kostę Runjaica zebrał w Ekstraklasie aż 65 punktów, ale wtedy dało to tylko trzecią lokatę.
No co tu dużo gadać, klasyczna Pogoń. Najlepsza była wówczas, gdy inni byli jeszcze silniejsi. A teraz, kiedy o wywalczenie upragnionego mistrzostwa kraju jest akurat łatwiej, to i sami “Portowcy” nie są w stanie wskoczyć na obroty, które jeszcze do niedawna był dla nich standardem.
Lech Poznań poddał sezon, gdy ten nie był jeszcze przegrany
Wyobraźcie sobie zaciętą walkę bokserką, w trakcie której jeden z pięściarzy nie spisuje się może rewelacyjnie, w zasadzie to dość mocno obrywa, ale też nie widać, by chwiał się nogach i wciąż ma realne szanse na zwycięstwo – nawet jeśli nie na punkty, to na pewno przez nokaut. Mniej więcej w takiej sytuacji znajdował się Lech Poznań, gdy w grudniu minionego roku decydował się na rozstanie z Johnem van den Bromem. “Kolejorz” plasował się wówczas na czwartym miejscu w tabeli z ośmioma punktami straty do liderującego Śląska Wrocław i pięcioma do drugiej w tabeli Jagiellonii Białystok. Niby sporo, ale poznaniacy wciąż mogli po cichu liczyć na to, że sytuacja się odwróci. Ostatecznie dla Śląska i Jagi jesień 2023 roku była naprawdę nadspodziewanie udana.
Czy działacze ze stolicy Wielkopolski wykazali się wiarą w odwrócenie losów sezonu? Czy zrobili wszystko co w ich mocy, by jednak włączyć się do walki o tytuł? Otóż nie. Nie wykonali nawet absolutnego minimum i nie znaleźli następcy dla van den Broma. Zatrudnili Mariusza Rumaka na przeczekanie, bo akurat był on pod ręką. A ten ostatni bardzo szybko przypomniał wszystkim, dlaczego na parę ładnych lat wypadł z trenerskiej karuzeli i dlaczego wydawało się, że już nigdy na nią nie powróci. Zaczął bowiem powtarzać wszystkie błędy, z jakich był znany w przeszłości – mowa tu zarówno o kwestiach komunikacyjnych, jak i czysto sportowych.
Szefowie Lecha nie mogli się rzecz jasna spodziewać, jak drastycznie rzeczywistość obnaży ich nieuzasadniony minimalizm. Okazało się przecież, że “Kolejorz” nawet z Rumakiem na ławce trenerskiej – wciąż się potykający i prezentujący naprawdę paździerzowy styl gry – zdołał włączyć się wiosną do rywalizacji o tytuł. Na co byłoby zatem stać ekipę ze stolicy Wielkopolski, gdyby nie ociągała się ona z poszukiwaniami docelowego szkoleniowca? Ba, można sobie nawet zadać pytanie, czy Lech nie zdołałby odwrócić losów ligowej kampanii, gdyby na stanowisku pozostał po prostu van den Brom. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że taki scenariusz byłby jak najbardziej do zrealizowania. “Kolejorzowi” zabrakło więc po raz kolejny tego, czego brakuje mu regularnie – pazerności w walce o trofea.
Walka wciąż była do wygrania, ale działacze Lecha rzucili ręcznik. Przecież to kompletny absurd.
Śląsk Wrocław żałośnie punktuje wiosną
Imponujące jest to, w jaki sposób Jacek Magiera przywrócił ekipę Śląska Wrocław do ligowej czołówki. Jak z zespołu rozpaczliwie walczącego o utrzymanie, uczynił drużynę celującą w europejskie puchary. Runda jesienna była w wykonaniu wrocławian wręcz spektakularna – Śląsk przegrał zaledwie dwa z pierwszych dziewiętnastu meczów ligowych, zgromadził przed przerwą zimową na swoim koncie aż 41 oczek. Jasne, wiele meczów z jego udziałem to były klasyczne spotkania na styku, gdzie zawodnicy z Dolnego Śląska wyszarpywali przeciwnikom punkty z gardła, ale znów – trzeba pamiętać, z jakiego punktu Śląsk przystępował do rozgrywek.
Mimo wszystko mogły nieco dziwić buńczuczne komentarze dyrektora sportowego Davida Baldy, który w przerwie między rundami prężył w mediach muskuły.
Podczas gdy Magiera tonował nastroje, Balda jak z rękawa rzucał soczystymi komentarzami. Mówił o posiadaniu najlepszej kadry w Ekstraklasie. O tym, że nie wróciłby do Rakowa Częstochowa ani nie przyjął ofert z Legii czy Lecha, bo nie potrzebuje iść do gorszego klubu od Śląska. Fantazjował nawet o chęci znalezieniu się w muzeum Śląska, co zapewnić mu może tylko mistrzostwo. Generalnie – poruszał wszystkie tematy, które Magiera starał się wyciszać, by nie zaszkodzić drużynie. No i szybko się wyjaśniło, po czyjej stronie leżała racja w tym swoistym sporze o formę budowania przekazu wokół wrocławskiej ekipy. Po przerwie zimowej Śląsk z najlepiej punktującego zespołu w Ekstraklasie przepoczwarzył się bowiem w jednego z największych ligowych słabeuszy. Serio, nie przesadzamy.
W tabeli obejmującej tylko wiosenną część rozgrywek, wrocławianie plasują się siedemnastym miejscu. Zebrali trzynaście punktów – o dwa oczka więcej od ŁKS-u Łódź (zadecydował o tym niedawny triumf w bezpośrednim starciu), a dokładnie tyle samo co Puszcza Niepołomice i Ruch Chorzów. W omawianym okresie skuteczniej punktują nawet Radomiak, Korona czy Piast. Krótko mówiąc – jesienny Śląsk był zespołem mistrzowskiego kalibru. Ten wiosenny spadłby z Ekstraklasy.
Naprawdę wiele mówi o postawie ekstraklasowej czołówki, że wrocławianie – mimo wszystko – na trzy kolejki przed końcem ligowych zmagań nadal plasują się na drugim miejscu w tabeli i jeśli nagle odpalą z formą, to mistrzostwo jak najbardziej może jeszcze paść ich łupem.
Jagiellonia Białystok wciąż nie umie zamknąć tematu
Tak jak w przypadku Górnika i Śląska, również krytykę Jagiellonii Białystok musimy zacząć od komplementów. Pamiętamy bowiem, że Adrian Siemieniec przejmował “Jagę” w niełatwym położeniu, w ekspresowym tempie czyniąc z niej jednak nie tylko najefektowniej grającą drużynę w Ekstraklasie, ale i najlepiej punktujący zespół w stawce. Do tego drugiego tytułu białostoczanom wystarcza wprawdzie w tym sezonie średnia 1,81 punktu na mecz, no ale to przecież nie ich wina, że konkurencja jest jeszcze słabsza. Przed startem rozgrywek nikt od Jagiellonii nie wymagał walki o mistrzostwo kraju.
Z drugiej strony, apetyt rośnie w miarę jedzenia.
“Jaga” znajduje się w czubie tabeli od dłuższego czasu, niemal całą rundę wiosenną udało jej się spędzić w fotelu lidera, ale podopieczni Siemieńca wciąż nie potrafią odskoczyć oponentom na tyle, byśmy mogli uznać wyścig o tytuł za rozstrzygnięty. Ostatnie tygodnie są w zasadzie w wykonaniu zespołu z Podlasia dość kiepskie – na początku kwietnia Jagiellonia odpadła przecież z Pucharu Polski, potem zremisowała z Legią, przegrała z Cracovią, podzieliła się punktami z Pogonią i ostatnio poległa w konfrontacji ze Stalą. Po drodze udało się białostoczanom odnieść tylko jedno zwycięstwo – na wyjeździe z Zagłębiem Lubin.
Cholera, tak nie punktuje drużyna, która poczuła krew i idzie po tytuł jak po swoje. Pokazała to zwłaszcza wpadka “Jagi” w Mielcu. Ostatecznie gdyby udało jej się pokonać Stal, w walce o mistrzostwo mielibyśmy już właściwie po herbacie. Tymczasem białostoczanie znowu się potknęli i jeszcze mocniej podkręcili temperaturę.
***
W realiach rozgrywek ligowych trudno oczywiście mówić o niezasłużonym sukcesie. Na mistrzostwo zawsze zasługuje po prostu ten, kto zdobył najwięcej punktów. Koniec, kropka. Szkoda jednak, że w tym sezonie triumfatora Ekstraklasy wyłoni rywalizacja stojąca na tak niskim poziomie. Jak widać – nie ma czołówce żadnej drużyny, której postawa nie budzi żadnych poważniejszych zarzutów. No, ale przynajmniej jest nadzieja na wyjątkowo zwariowaną multiligę.
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Mateusz Mak: Od razu mówiłem w Katowicach, że jeszcze chcę wrócić do Ekstraklasy
- Koniec Oktawiana Moraru w Radomiaku. Klub szuka nowego dyrektora sportowego
- Niels Frederiksen – trener skrojony pod upodobania władz Lecha, niekoniecznie pod pragnienia kibiców
fot. NewsPix.pl