Przez ostatnie dwanaście lat Wisła Kraków niewątpliwie była przedsiębiorstwem z branży rozrywkowej, ale niekoniecznie sportowej. Finał Pucharu Polski to niespodziewana okazja, by cała Polska znów patrzyła na Białą Gwiazdę przede wszystkim pod kątem piłkarzy. I by młode pokolenie fanów też mogło skojarzyć ten klub z jakimś sukcesem.
Pogoń musi, Wisła może. Na pierwszy rzut oka takie postawienie sprawy przed finałem Pucharu Polski wydaje się uczciwe. Na Portowcach presja ciąży w trójnasób. Po pierwsze, wynika z historii klubu. Zawodnicy Jensa Gustafssona będą dźwigać na murawie dziedzictwo wszystkich pokoleń piłkarzy Pogoni, którzy nigdy nie zdołali włożyć do klubowej gabloty żadnego trofeum. To nie wina Linsa Wahlqvista, Mariusza Malca, czy Adriana Przyborka, ale oni z tą świadomością będą musieli sobie poradzić. Wisła tego rodzaju presji nie ma. Ze swoją gablotą wypchaną pamiątkami dawnych sukcesów nie musi się mierzyć z żadną łatką „zero tituli”.
Po drugie, wynika z przebiegu aktualnego sezonu. Dla Pogoni ten mecz ma moc wykasowania wszystkiego, co się wydarzyło i wydarzy w Ekstraklasie. Nawet jeśli zajmą w lidze siódme miejsce, które w normalnych warunkach byłoby dla nich ekstremalnie rozczarowujące, wygrywając finał, sprawią, że to nie będzie miało znaczenia. Uratują sezon. Zapewnią sobie przynajmniej cztery mecze w europejskich pucharach, podczas gdy Legia czy Raków marzą, żeby w ogóle jakieś w przyszłym sezonie rozegrać. Przegrana będzie prowokowała do rozliczeń za rozczarowujące rozgrywki. Wygrana sprawi, że dokładnie ten sam rok będzie wspominany z rozrzewnieniem jeszcze przez lata. Wisła ma odwrotnie. Nawet wygrana nie sprawi, że nieudany sezon ligowy pójdzie w zapomnienie. Nawet po ewentualnym zwycięstwie w czwartek najważniejsze, absolutnie kluczowe zadanie Wisła będzie wciąż miała jeszcze do wykonania.
Po trzecie, wynika z tego, z kim Pogoń gra. Gdyby trafiła na „zwyczajnego” finałowego rywala, czyli kogoś w rodzaju Legii, Lecha czy Rakowa, które brały udział w poprzednich majowych meczach na Stadionie Narodowym, gdyby przynajmniej wpadła na kogoś innego z Ekstraklasy, dopuszczano by myśl, że po drugiej stronie też jest jednak rywal i Pogoń, nawet dając z siebie wszystko, może zostać pokonana. Teraz rywal też oczywiście będzie. Ale I-ligowy. Nękany notorycznymi problemami. Niepewny tego, że w ogóle zmieści się do czołowej szóstki dającej prawo gry w barażu o Ekstraklasę. Te trzy powody sprawiają, że wygrana to dla Pogoni obowiązek. Każde inne rozstrzygnięcie będzie się ocierało o kompromitację. A to zawsze fatalny punkt wyjścia do jakiegokolwiek meczu. Bo sprawy w piłce, zwłaszcza w meczach finałowych, okazują się zwykle bardziej skomplikowane niż na papierze.
DWANAŚCIE LAT PO TWENTE
Dla Wisły ten mecz też ma jednak potężne znaczenie, tyle że mniej bijące po oczach niż w przypadku jej przeciwników. Minęło już dwanaście lat, odkąd ten klub dał powody, by ze względów sportowych patrzyła na niego cała piłkarska Polska. Umowną cezurą niech będzie grudzień 2011 roku i mecz z Twente Enschede kończący zmagania w fazie grupowej Ligi Europy. Euforia i niedowierzanie mieszające się na twarzy Siergieja Pareiki, słyszącego na murawie, już po zakończonej rywalizacji, że w Londynie padła bramka dająca Wiśle awans, szmer niosący się po stadionie najpierw nieśmiało, a później zmieniający się w krzyk, to prawdopodobnie ostatni moment, gdy piłkarze Wisły z powodów sportowych mieli na sobie wzrok całej piłkarskiej Polski. Do tego momentu Biała Gwiazda była przedsiębiorstwem rozrywkowym z branży sportowej, w kolejnych latach po prostu przedsiębiorstwem rozrywkowym. Choć bywały momenty, że mówiło o niej pół świata, choć cytaty z jej konferencji prasowych fruwały po całym piłkarskim środowisku, piłka nożna zawsze już była gdzieś w cieniu. Kibicowałeś Wiśle, wiedziałeś wszystko o sprawdzaniu firm w KRS-ie, księgowaniu przelewów w bankach i zapisach w umowach z Zarządem Infrastruktury Sportowej, ale rozmowy o diagonalnych ósemkach i opadających szóstkach zwykle cię omijały.
Zdążyło wyrosnąć całe pokolenie kibiców, dla którego wielka Wisła stała się mniej więcej tym samym, czym dla wcześniejszego pokolenia wielki Widzew, a dla jeszcze wcześniejszego wielki Górnik Zabrze: odległą przeszłością znaną z opowieści starszych generacji fanów, ale nie czymś, co widziało się na własne oczy. Pokolenie, dla którego Radosław Sobolewski to średni trener, Marcin Baszczyński czy Kamil Kosowski to telewizyjni eksperci, Radosław Majdan to celebryta, Tomasz Frankowski to europoseł, a Maciej Żurawski to pomocnik Warty Poznań. Pokolenie, dla którego Wisła Kraków to nie symbol wielkości, tylko manii wielkości, która notorycznie utrudnia temu klubowi dostrzeżenie, gdzie naprawdę dziś jest.
WIELKA WISŁA, CZYLI GIMBY NIE ZNAJO
Nie można mieć mu tego za złe. Żeby mieć szansę w miarę świadomie przeżywać ostatnie mistrzostwo Wisły, trzeba już być dorosłym. Ci, którzy pamiętają ostatni finał z jej udziałem, mają ze 25 lat. A ci, którzy pamiętają ostatni wygrany, to już ludzie koło trzydziestki. Wielkość Wisły dołączyła gdzieś do tej samej kategorii, w której są walkmany, budki telefoniczne, trzepaki i dźwięk modemu łączącego się z siecią. Do kategorii znanej w internecie jako:„gimby nie znajo”. Możliwość podniesienia pucharu, zagrania na Stadionie Narodowym, to okazja do pokazania także młodemu pokoleniu kibiców, że Wisła, oprócz wszystkiego, z czym się obecnie kojarzy, to także klub piłkarski zdolny do odnoszenia sukcesów również w obecnej rzeczywistości. Takie popołudnia i wieczory sprzyjają temu, by dzieci zakochiwały się w futbolu. Warto więc w nich uczestniczyć.
Puchar Polski to oczywiście cel sam w sobie i nie ma żadnego powodu, by umniejszać jego rangę traktowaniem go tylko jako przepustki do gry w eliminacjach europejskich pucharów. Nawet jeśli dany klub nie rokuje, jeśli chodzi o dobre pucharowe występy, nawet jeśli w momencie wygrania warszawskiego finału osiągnie szczytowy moment i tak warto go wygrać. Wielkość klubu buduje się trofeami, gablotą, wspomnieniami. A wszystko to zapewnia wygrany finał na Stadionie Narodowym. Ale ten awans do Europy, nawet jeśli dziś wydaje się Wiśle najmniej potrzebną sprawą, też symbolicznie zamknąłby jakiś niechlubny etap w dziejach klubu.
PUCHAROWA POSUCHA
Odkąd Wisła dwanaście lat temu odpadała ze Standardem Liege z Ligi Europy, Polskę w pucharach reprezentowały Legia Warszawa, Lech Poznań, Ruch Chorzów, Śląsk Wrocław, Piast Gliwice, Zawisza Bydgoszcz, Jagiellonia Białystok, Zagłębie Lubin, Cracovia, Arka Gdynia, Górnik Zabrze, Lechia Gdańsk, Pogoń Szczecin i Raków Częstochowa. Czternaście klubów. Niektóre po kilka razy. Trochę wręcz nie wypada mówić o wielkości klubu, grać przez cały ten czas w dwóch najwyższych ligach, z czego zdecydowaną większość jednak w najwyższej i ani razu nie załapać się do pucharów. Cracovia, która wciąż nie zdołała zerwać z „syndromem Pilcha”, wchodziła w tym czasie do Europy trzy razy i zdobyła dwa trofea. Można udawać, że dla kibiców Wisły nie ma to żadnego znaczenia, ale ta lokalna rywalizacja ciągle istnieje. I na pewno każdego z fanów Wisły gdzieś w sercu jednak kłuje, że Ekstraklasa w Krakowie to Cracovia, że ostatnie obecności Krakowa w pucharach to Cracovia i ostatnie krajowe trofea to też Cracovia. Sukcesy Wisły to jeszcze nie jest prehistoria, ale jednak trochę zardzewiały. Jeśli jest niespodziewana okazja je odświeżyć, trzeba z niej skorzystać.
Wygranie pucharu daje możliwość rozegrania w lipcu Superpucharu, czyli kolejnego meczu ściągającego uwagę całego środowiska, kolejnego dającego szansę zdobycia trofeum. Oczywiście, że dla klubu ważniejsze jest, by grać w Ekstraklasie i zarabiać z tego tytułu. Ale co do zasady dla klubu sportowego podstawowym celem jest wsadzanie do gabloty jak największej liczby trofeów. A Wisła może wsadzić dwa w dwa miesiące z kawałkiem. Gra jest ze wszech miar warta świeczki ze względów symbolicznych, ale też praktycznych: być może piłkarze mający w głowach mecz barażowy sprzed roku, którzy teraz rozegrają mecz finałowy, za miesiąc z kawałkiem, jeśli przyjdzie im znów grać w barażach, tym razem udźwigną presję. Wygrywanie finałów to w każdym sporcie osobna umiejętność, która często wymaga najpierw przegrania kilku.
Nie ma wreszcie powodu, by umniejszać prawo Wisły do uczestniczenia w takim meczu. Owszem, ścieżka Pogoni była znacznie trudniejsza, bo wymagała pokonania Lecha na jego stadionie, ogrania lidera Ekstraklasy zmierzającego po mistrzostwo, a wcześniej Górnika Zabrze, który od 25 kolejek jest najlepiej punktującą drużyną najwyższej ligi. Pogoń, by dotrzeć tam, gdzie jest, musiała dwa razy grać na wyjazdach i trzy razy rywalizować z drużynami z Ekstraklasy. Na pewno nie jest więc przypadkowym finalistą. Wisła miała łatwiejszą ścieżkę, wszystkie mecze rozegrała u siebie, trzy razy mierzyła się z I-ligowcami, nie grała z czołowymi drużynami Ekstraklasy, lecz jej średniakami, do tego Widzew Łódź pokonała w kontrowersyjnych okolicznościach. Mimo wszystko jednak zostawiła w pokonanym polu drużynę, która dziś pewnie zmierza do Ekstraklasy, a wiosenny Widzew to przecież jedna z najlepiej punktujących drużyn Ekstraklasy. Ten awans też więc sam się nie wywalczył. Zwłaszcza patrząc na to, jak rzadko I-ligowcom udawało się w przeszłości dochodzić tak daleko, trzeba uznać, że to jednak wyczyn.
SZANSA LEGITYMIZACJI
Ten mecz jest kluczowy także dla poszczególnych postaci układających obecną Wisłę. Jarosław Królewski może mieć ostatnio wizerunkowo trudny moment, ale za chwilę może być tym, który w chwili największej zapaści Wisły zaangażował się w jej ratowanie, w chwili kolejnej zapaści już samotnie chwycił za ster, a teraz wprowadził ją do europejskich pucharów i dał jej pierwsze trofeum od – tak, niech to wybrzmi – czasów Bogusława Cupiała. Jakkolwiek by nie oceniać różnych aspektów jego działalności, aktywności medialnej i konkretnych wyborów, zdobycie Pucharu Polski da mu jakąś społeczną legitymizację, by siedzieć tam, gdzie siedzi. Może i nie wpuścił do klubu ludzi, którzy wzięli później Lechię i wprowadzają ją do Ekstraklasy, do której Wisła może się nie dostać, ale za to dał klubowi trofeum. To ma znaczenie.
Na tej samej zasadzie będzie to schodziło także na niższe szczeble. Kiko Ramirez już dawno przestał być uznawany za cudotwórcę, który zawsze ma w kajecie jakiegoś Carlitosa, Jesusa Imaza albo Iviego Lopeza. Ma też w kajecie Alvaro Ratona i kilku innych piłkarzy, których występy każą się zastanawiać, czy na pewno Wisła obrała po spadku właściwą drogę w budowie kadry. Ale jeśli ta kadra da Wiśle Puchar Polski i występ w Europie, będzie to powód, by spojrzeć na nią łaskawiej. Tak samo Albert Rude. Przychodził do Polski jako „ten trener wybrany przez algorytmy”. Na razie punktuje w lidze ze średnią niższą niż odsądzany od czci i wiary Sobolewski, który zostawiał drużynę z pięcioma punktami straty do miejsc dających awans, podczas gdy Wisła dziś traci do nich dziewięć. Jeśli nie wejdzie do Ekstraklasy, jego zatrudnienie okaże się fiaskiem. No, chyba że wygra puchar. Wtedy będzie pierwszym trenerem Wisły od czasów Henryka Kasperczaka, który to zrobił. Rozpiętość ocen jest więc bardzo duża. A wszystko zależy od jednego meczu, ze wszystkimi elementami losowymi typowymi dla futbolu. Taki urok tej branży.
SZANSA TRUDNA DO POWTÓRZENIA
Presja jest więc oczywiście po stronie Pogoni, ale w Wiśle też mają wszelkie powody, by czuć, że tej szansy, która niespodziewanie im się nadarzyła, po prostu nie można zmarnować. W Szczecinie pewnie nie będą chcieli o tym słyszeć, ale są jednak podstawy, by sądzić, że jeśli nie w tym roku, to prędzej czy później Pogoni w końcu się uda. Jest sensownie budowanym klubem, który od lat utrzymuje się w ligowej czołówce i ma jednak solidne fundamenty. W Wiśle mogą mieć poczucie, że jeśli nie wsadzą trofeum do gabloty w tym roku, na kolejną okazję znów mogą czekać lata, bo nic w rozwoju tego klubu nie wskazuje na razie, by był wkrótce naturalnym kandydatem do odnoszenia krajowych sukcesów.
Niezależnie jednak od tego, czy się uda, jej kibice wreszcie mogą mieć sportowy moment uniesienia. Jak to napisał, w przypływie niewątpliwego geniuszu, jeden z niemieckich dziennikarzy po awansie II-ligowego FC Kaiserslautern do tegorocznego finału Pucharu Niemiec: „Dosłownie 100 tysięcy osób z Palatynatu pojedzie do Berlina chlać trzy dni, cztery minuty cieszyć się bezbramkowym remisem, przyjąć siedem goli i przez następne dwadzieścia lat opowiadać, jak było super”. Magia pucharowych wieczorów to właśnie wspomnienia. I niezależnie od tego, jak skończy się mecz, Wisła Kraków już je sobie zapewniła.
Czytaj więcej o Pucharze Polski:
- Chłopak z Bronksu. Jakub Krzyżanowski to nowy diament Wisły Kraków
- Puchar Polski na już. Pogoń musi oderwać łatkę „zero tituli”
- Malec: Gram coraz lepiej. Reprezentacja nie jest odległym marzeniem
Fot. Newspix