Reklama

Malec: Gram coraz lepiej. Reprezentacja nie jest odległym marzeniem

Jakub Radomski

Autor:Jakub Radomski

01 maja 2024, 08:28 • 18 min czytania 17 komentarzy

Jak to się stało, że jako obrońca został królem strzelców? Co czuł, gdy kibice Polonii Bytom najpierw go uderzyli, a później próbowali wmówić w klubie, że był pijany? W jakich okolicznościach stracił dwa zęby? Ile krwi musiało polecieć, by zszedł z boiska? W dużej rozmowie z nami Mariusz Malec zdradza też, co dzieje się w szatni Pogoni Szczecin przed finałem Pucharu Polski z Wisłą Kraków. Obrońca odnosi się również do słów selekcjonera Michała Probierza na swój temat.

Malec: Gram coraz lepiej. Reprezentacja nie jest odległym marzeniem

Mecz z Wisłą Kraków będzie pierwszym finałem, który rozegrasz w karierze?

Nie. Ktoś ostatnio zadał mi podobne pytanie i trochę się zdziwił, gdy usłyszał, że mam na koncie mistrzostwo Polski juniorów w futsalu. I że zostałem wtedy nawet królem strzelców.

Jak to?

Występowałem w UKS-ie Ruch Chorzów i w tym mieście był też Clearex, drużyna futsalowa. Mieli grać w jakichś rozgrywkach juniorów, ale nie mieli żadnej akademii, osobnego zespołu U-21. Ustalono, że mogą wziąć sobie paru zawodników od nas i wyróżniających się chłopaków z okolic. Miałem wtedy 19 lat. Gdy stworzono tę zbieraninę, mieliśmy jeden trening i powiedzieli nam, że jedziemy na turniej eliminacyjny do mistrzostw Polski. Nie znaliśmy nawet zasad. Można podawać do bramkarza? On może złapać piłkę? Nie wiedzieliśmy takich rzeczy. Wygraliśmy jednak turniej i awansowaliśmy do finałów, które odbywały się w Bochni.

Reklama

Udaliśmy się tam w czarnych strojach. Śmialiśmy się, że przyjeżdża czarny koń. Graliśmy na dwóch obrońców i jednego „pivota”, takiego łącznika między formacjami. Mimo że byłem obrońcą, strzeliłem w turnieju finałowym pięć czy sześć bramek. Dwa gole wbiłem po rożnych, a dwa, gdy rywale wycofywali bramkarza i była pusta bramka. Tyle samo strzelił w turnieju Michał Marek, który już wtedy miał na koncie debiut w futsalowej reprezentacji Polski. Marek grał w Rekordzie Bielsko-Biała, na szczęście uniknęliśmy ich w półfinale. Oni niespodziewanie przegrali, my pokonaliśmy inny zespół, a finał wygraliśmy po rzutach karnych, choć ja swojego nie strzeliłem. Kopnąłem z całej siły i trafiłem w bramkarza.

Wtedy jeszcze byłeś w UKS-ie. W 2014 roku trafiasz do Polonii Bytom, a tam pierwsze zetknięcie z seniorską piłką i presją. Zespół walczy o awans do II ligi i według kibiców ma obowiązek tam wejść.

Specyficzny klub. Problemy finansowe, boisko w dramatycznym stanie, do tego ten krzywy korytarz w siedzibie, drzwi, które się same otwierały i okna, na które zakładali piankę, żeby się jakoś trzymały. Ale nie żałuję tamtego ruchu. W Bytomiu czułem tradycję – że zespół jakiś czas temu był w Ekstraklasie i ludziom na nim zależy. Na początku przytłoczyła mnie jednak fizyczność.

Pamiętam swój pierwszy mecz, z rezerwami Podbeskidzia. Mam taką karnację, że gdy jest ciepło, często robię się czerwony i od razu widać po mnie zmęczenie. Wtedy był upał, a ja po 45 minutach po prostu nie miałem sił. W przerwie trener na mnie spojrzał i mówi: „Mariusz, ty już zostajesz. Nie wychodzisz na drugą połowę”. Nie protestowałem. Ale kiedy przystosowałem się do tego, grałem już w Polonii wszystko, od początku do końca.

Ostatecznie awansowaliście, po barażach z Wartą Poznań.

Byłem młodym zawodnikiem, ale nie wspominam meczów barażowych jako czegoś, co bardzo mnie stresowało. W III lidze biliśmy się o awans z Odrą Opole, szliśmy z nimi łeb w łeb i w pewnym momencie, na kilka kolejek przed końcem, przegraliśmy z ostatnią drużyną w tabeli. Wtedy akurat miało być zorganizowane jakieś wkupne, mieliśmy gdzieś wyjść na dyskotekę. Po meczu do szatni wpadli jednak kibice. Wjechali z buta. Starszyzna zdążyła się ubrać i w środku było w zasadzie trzech, czterech zawodników, w tym ja. Na początku uderzyli jednego młodego. Następny był bardziej doświadczony gracz. Ktoś podniósł na niego rękę, ale cofnął ja. Dalej stałem ja i niestety oberwałem.

Reklama

Pojechaliśmy później na tę dyskotekę, ale powiedziałem: „Nie chcę się już bawić, wracam do domu”. Tym bardziej, że robiło się zamieszanie, dzwoniły telefony. Wszyscy zapamiętali, że to ja oberwałem. Dzwonił trener, prezes. Dwa dni później na trening przyszli kibice i próbowali wmówić ludziom z klubu, że Malec wcale nie dostał, tylko po prostu był pijany, ledwo widział na oczy i nie wiedział, co się z nim dzieje.

Mariusz Malec jako zawodnik Polonii Bytom, w 2014 roku 

Bezczelne.

Byłem w szoku po tym, co się stało. W Bytomiu jest taka galeria, Agora. Szło się tam czasami na jakiegoś „Chińczyka” i po dobrych meczach dało się odczuć, że wszystko jest fajnie, ale po gorszych zdarzały się zaczepki i komentarze kibiców: „Malec, co wy tu robicie?”. Czuło się presję, ale z drugiej strony to też pokazywało, że klub jest dla kibiców ważny. A tamto zajście? To oczywiście patologia, ale byłem wtedy młodym człowiekiem i podszedłem do tego trochę na zasadzie: „Mamy kibiców, którym bardzo na nas zależy”.

Nie bałeś się kolejnej takiej sytuacji?

Nie. Starałem się to w pewnym sensie akceptować. Wiesz, ci ludzie jeździli za nami na wszystkie mecze, wspierali nas z trybun. Mieliśmy motywację, by wywalczyć II ligę dla Bytomia i w końcu tę II ligę osiągnęliśmy.

Ale ty odszedłeś, bo nie płacili.

Tak, rozwiązałem kontrakt z winy klubu. Tu rzucali trzy stówki, tutaj pięć, ale nie dostawaliśmy pełnych pensji. Zwolniono nam też trenera. Dużo dziwnych rzeczy zaczęło się dziać, a ja miałem ofertę z pierwszoligowej Olimpii Grudziądz. Polonia chciała dostać za mnie pieniądze, musieliśmy pójść z agentem na ścieżkę wojenną z klubem. Wszystko zakończyło się pozytywnie, choć, gdy spojrzałem w tabelę, pomyślałem: „Idę do I ligi, ale być może znów wyląduję w drugiej, bo Olimpii poważnie grozi spadek”.

Do transferu przekonał mnie ówczesny dyrektor sportowy, Łukasz Masłowski. „Mamy mimo wszystko ciekawy zespół, ściągnę do niego kilku dobrych piłkarzy. Będzie szansa” – mówił. I tak było – stworzyliśmy fajny miks młodych i doświadczonych zawodników, który funkcjonował lepiej, niż wielu osobom się wydawało. Na wiosnę byliśmy drugą siłą ligi, za Wisłą Płock.

To w Grudziądzu mieszkałeś na stadionie?

Zgadza się. Był tam budynek z halą, w niej jakaś piaskownica i krótka bieżnia dla lekkoatletów, żeby biegać po prostej. W środku były też pokoje dla zawodników. W Olimpii nie płacili specjalnie dużo, więc duża część piłkarzy, niemających rodzin, stwierdziła, że zamieszka w takim pokoiku, tym bardziej, że one były za darmo. Ja akurat miałem dwa pokoje – jeden duży, a drugi malutki. W drugim zorganizowałem sobie kuchnię, kupiłem specjalny palnik, a w pierwszym pojawił się telewizor. Nie było mnie na niego stać, pożyczyłem pieniądze od brata.

Później większość drużyny przychodziła do mnie oglądać mecze Ligi Mistrzów. Jakoś się mieściliśmy (śmiech). Łazienka była na zewnątrz, jedna dla wszystkich. Obok Kaufland, gdzie codziennie rano chodziłem po mleko i świeże bułki. Takie realia, choć ja uważam, że mieszkanie w takich warunkach kształtuje charakter człowieka. Po kilku latach takiego życia pewnie można zwariować. Pamiętam, że po przegranych meczach nie chciałem patrzeć z okna na stadion, który był przecież tak blisko. Ale rok dało się jakoś wytrzymać.

Co się stało, że podczas pobytu w Grudziądzu straciłeś dwa zęby?

Byłem akurat chory i przez dwa, trzy dni nie trenowałem. Leżałem w pokoju, trwał mecz Ligi Mistrzów, ale nie oglądałem go, rozmawiałem z tatą. Nagle on mówi, że zaraz będą rzuty karne. Zakończyliśmy rozmowę, a ja stwierdziłem, że, mimo że jestem osłabiony, obejrzę je dwa pokoje dalej, u kolegi z drużyny, Marcina Woźniaka. On też miał telewizor. Wchodzę, Marcin leży, patrzy na mecz. Karne właśnie się zaczynają. Po pierwszym zakręciło mi się w głowie i mówię: „Marcin, ja już jednak będę szedł”. Odwracam się, będąc w progu i… obudziłem się, gdy leżałem i byli nade mną ludzie.

Podobno nagle upadłem na kolana i poleciałem trochę na głowę. Przybiegły osoby z innych pokoi. Ktoś podniósł moje nogi do góry. Kiedy się ocknąłem, nie wiedziałem, co się stało. „Zębów nie masz” – powiedział ktoś. Tak było. Następnego dnia pojechałem do dentysty, który wstawił mi sztuczne jedynki.

Mariusz Malec (z prawej) jako gracz Olimpii Grudziądz 

Później dalej występowałeś w I lidze, tyle że w Podbeskidziu. Kto z Ekstraklasy wtedy cię chciał, poza Pogonią i Cracovią, o której słyszałem?

Przewijał się jeszcze Śląsk Wrocław, ale Pogoń i Cracovia były bardziej konkretne. Zwłaszcza klub ze Szczecina. Skautem Pogoni był wtedy Łukasz Becella. Rozmawiał ze mną, podobnie jak dyrektor klubu, którym był wówczas Maciej Stolarczyk. Ale pojawiła się również Cracovia.

To prawda, że nie chciałeś iść do Krakowa, bo musiałbyś tam walczyć o miejsce w składzie ze swoim bliskim kolegą z chorzowskich czasów, Michałem Helikiem?

To była jedna z przyczyn, przyznaję. Ale przede wszystkim czułem, że Pogoń bardziej mnie chce. Od razu przedstawili mi pomysł na mnie, dużo mówili o całym projekcie. Z Cracovii usłyszałem tylko: „Za jakiś czas zadzwoni do ciebie trener Probierz”. Dlatego wybrałem Pogoń. Kiedy odezwał się trener Probierz, w zasadzie byłem już dogadany.

W czwartek rozegrasz w barwach Pogoni najważniejszy mecz w swojej karierze?

Tak, na pewno. Fajnie byłoby wygrać jakiś puchar w seniorskiej karierze. Mam niby brązowe medale za ligę (osiągnięte w 2021 i 2022 roku – przyp. red.), ale to nie to samo, bo tam masz po prostu jedną kolejkę po drugiej. W Pucharze Polski grasz rundy i ostatni, najważniejszy mecz, którym jest właśnie finał. W Szczecinie od pewnego czasu czuć spore napięcie. W końcu Pogoń nigdy nie zdobyła żadnego trofeum.

Ludzie mówią, że w meczu z Wisłą Kraków jesteście zdecydowanym faworytem. W końcu Pogoń to czołowy zespół Ekstraklasy, a oni wcale nie muszą awansować w tym sezonie z Fortuna I ligi. Inny częsty komentarz: „Wy musicie, oni tylko mogą”. To nie kreuje sporej presji? Jak wy to odbieracie?

Oczywiście, że to do nas dociera. Wiemy, że to nie jest mecz z gatunku: „Jeżeli nie wygramy, nic wielkiego się nie stanie”. Ale mamy w Pogoni doświadczonych zawodników. W ostatnich latach do drużyny dołączali ludzie, którzy w większości wygrali już coś poważnego i dla nich tego typu mecze to coś normalnego. Dlatego nie boję się o to, czy udźwigniemy presję, a bardziej widzę wokół siebie osoby, które są bardzo zmobilizowane. Niektórzy dopytują: „Jak gra ta Wisła? Co to za zespół?”. Jestem przekonany, że ich nie zlekceważymy.

Co czułeś po końcowym gwizdku w Białymstoku?

Nie było jakiegoś wielkiego zawodu. Doceniałem ten remis 2:2 na boisku Jagiellonii, bo Dominik Marczuk miał w ostatniej akcji mega sytuację i mogli nas pokonać. Miałem ją świeżo w głowie i pewnie dlatego myślałem raczej tak: „Dobrze, że jest remis. Mogliśmy to przegrać”.

Oglądałeś w niedzielę: „Ligę+Extra”?

Nie, ale chyba wiem, dlaczego pytasz.

Pytam, bo sytuację z pudłem Dominika Marczuka i złością Tarasa Romanczuka, wymierzoną w niego, musiałeś widzieć z bliska.

Widziałem, ale nie wiedziałem do końca, co się dzieje. Dominik po swoim pudle i zakończeniu meczu położył się na ziemi. Ktoś do niego podbiegł, zaraz go przytulali, pocieszali. Kibice skandowali: „Dominik Marczuk! Dominik Marczuk!”. A obok Romanczuk coś krzyczał i oni zaczęli się trochę kłócić między sobą. Wtedy jeszcze nie byłem pewny, czy to jest złość na Marczuka, że zawalił im taką sytuację. Ale tak mi się wydawało i uważałem to za dziwne. Rozmawialiśmy o tym z chłopakami w szatni i większość była zaskoczona, że to zostało od razu wyciągnięte na boisku i oni zaczęli już tam na siebie krzyczeć.

Jak ty, jako piłkarz, odbierasz tę sytuację? Ludzie w ocenach trochę się podzielili. Część krytykuje Romanczuka, zwracając uwagę na to, ile Marczuk dał w tym sezonie Jagiellonii. Inni chwalą, przekonując, że kapitan musi czasami w ostrych słowach opieprzyć młodego. Jeszcze inni – z czym osobiście się zgadzam – mówią, że Romanczuk miał prawo zabrać w ten sposób głos, ale powinien zrobić to w szatni.

To nie jest łatwe do oceny, każdy w takich sytuacjach reaguje inaczej. Na pewno ja, gdybym był na miejscu Marczuka, wolałbym, by ktoś mnie wsparł, niż na mnie krzyczał, bo każdemu takie coś może się zdarzyć. To nie jest powód, by jechać po młodym, gdy jeszcze obok są kamery i ludzie nie tylko z twojego klubu, i każdy to słyszy. Wydaje mi się, że takie coś porusza się w szatni.

Wróćmy do samego meczu. Tomasz Wieszczycki rzadko wygłasza mocne sądy, ale w przerwie spotkania powiedział w Canal Plus, że Pogoń jest fatalnie zorganizowana w obronie. Przesadził?

Jeżeli chodziło mu o te 45 minut, to miał prawo użyć takich słów, bo my zwyczajnie przespaliśmy pierwszą połowę. Jeżeli nie grasz w piłkę przez pół meczu, ciężko jest pokonać tak silnego rywala, jak Jagiellonia. Próbowaliśmy złapać ich wysoko, ale bez problemów sobie radzili. Broniliśmy się nisko? Jagiellonia i tak robiła z nami, co chciała. Nie czarujmy się, że jeden zawodnik zawalił. Wszyscy grali słabo. Nie mieliśmy żadnego sposobu na Jagiellonię. Na szczęście w drugiej połowie wyglądaliśmy już dużo lepiej.

Malec po wygranej 1:0 na początku tej rundy ze Śląskiem Wrocław

W przypadku Pogoni często mówi się o tym, że jesteście zespołem, grającym atrakcyjnie i ofensywnie, dającym ludziom rozrywkę, ale gra obronna wciąż jest mniejszym lub większym problemem.

Kiedy prowadził nas Kosta Runjaić (do 2022 roku – przyp. red.), było nieco inaczej. Sporo meczów wygrywaliśmy po 1:0, zdobyliśmy pierwszy, a później drugi medal w lidze. Dopiero później zaczęliśmy grać jeszcze bardziej ofensywnie i za trenera Jensa Gustaffsona gramy widowiskową piłkę, dla kibiców, co sprawia, że wszyscy lubią oglądać Pogoń. Przyznaję, defensywa jest jeszcze jakimś problemem, choć wydaje mi się, że gorzej było jesienią, gdzie często traciliśmy dwie czy trzy bramki, a nie jest łatwo strzelić rywalowi jeszcze więcej goli.

Jesteś w Pogoni od 2018 roku. Jak bardzo twój rozwój zatrzymały kontuzje? Trochę ich miałeś.

Najpoważniejsza była ta pierwsza, również dlatego, że wcześniej nigdy nie miałem żadnych urazów, może tylko jakieś malutkie. Zacząłem czuć się dobrze w Pogoni, prezentowałem coraz lepszy poziom, występowałem regularnie w pierwszym składzie. I wtedy, w maju 2019 roku, nadszedł mecz z Legią przy Łazienkowskiej.

To był uraz troczka przyśrodkowego w kolanie, prawda?

Tak. W czasie spotkania poczułem, że kolano jest niestabilne. Badania wykazały, że z więzadłami jest wszystko w porządku, nastąpiło tylko naderwanie troczka. Usłyszałem, że można to leczyć zachowawczo, nie trzeba od razu operować. Ufff. Choć dodano, że potrzeba około dwóch miesięcy, by to się zagoiło. Wyjechałem po sezonie na wakacje, trochę odpocząłem, potrenowałem indywidualnie. Później obóz, dwa miesiące już minęły, więc wróciłem do treningów z drużyną.

To były drugie zajęcia: ćwiczenia strzeleckie. Uderzyłem na bramkę i coś mi strzeliło w tym kolanie. Widziałem, że jest źle, tym razem doszło do zerwania i nie byłem zaskoczony, gdy usłyszałem, że konieczna jest operacja. Wciąż starałem się być optymistą, szukać pozytywów, nawet wtedy, gdy po szpitalu wozili mnie na wózku, ale po zabiegu wszystko trochę się przedłużyło. Rehabilitacja ciągle trwała. Wróciłem na boisko dopiero w marcu 2020 roku i na początku nie czułem się fizycznie tak, jakbym chciał, do tego w mojej głowie były delikatne lęki. Pojawiała się myśl, że znów może mi się wydarzyć coś podobnego.

Druga kontuzja to złamana kość jarzmowa.

Spotkanie z Zagłębiem Lubin u siebie, luty 2022 roku. Na początku meczu miałem asystę przy golu Luki Zahovicia. Czułem się dobrze na boisku, do momentu zderzenia z kolegą z drużyny. Poczułem ból głowy, ale lekarze mnie zobaczyli i stwierdzili, że wszystko jest OK. To była pierwsza połowa. Ja czułem, że coś jest nie tak, ale wróciłem i grałem dalej. Schodzimy na przerwę. Patrzę w lustro i głowa wygląda dziwnie, zaczęła puchnąć. Lekarz zaniepokojony, też to widzi, ale mówię mu, że chcę dalej grać. Zgodził się, choć dodał, że trzeba będzie uważnie to monitorować.

Druga połowa, trochę po 60. minucie. Biegnę i nagle leci mi coś z nosa. Patrzę – krew. Ok, trudno. Ruszam jeszcze drugi raz, trzeci i tej krwi robi się coraz więcej. Gdy tylko zaczynam biec, ona leci. I ta krew jest wszędzie. Znowu doktor, od razu decyzja o zmianie. Zszedłem, zawieźli mnie do szpitala. Diagnoza, informacja, że będę nosił maskę. Od razu zacząłem o tym czytać i dowiedziałem się, że to nic takiego – zawodnicy grają w nich po złamaniach, wracają na boisko po kilku dniach.

Siedzę jednak na tym SOR-ze, przyznam, że byłem tam trochę po znajomości. Jeden lekarz przyjął mnie szybciej, drugi też, ale na laryngologa musiałem poczekać, bo akurat operował. Spędziłem tam w sumie sześć godzin. W pewnym momencie dzwoni do mnie lekarz klubowy. Znał diagnozę, widział wcześniej wyniki badań i mówi: „Twoje kości są jak zbite jajko”. Spytałem ile potrwa przerwa, a on: „Od czterech do sześciu tygodni”. No i wtedy przestało być mi wesoło, bo to była powtórka: mam swój moment, zaczynam dobrze grać, a tu takie coś. Wybiło mnie to z rytmu. Na szczęście tym razem wróciłem do grania po miesiącu.

Czego uczą takie sytuacje?

Cierpliwości i właściwego podejścia. W obecnym sezonie, po rundzie jesiennej, rozmawiałem z tatą, z którym regularnie omawiam swoje mecze. Dzięki tym telefonom oraz rozmowom z żoną doszedłem do wniosku, że czas coś zmienić i zacząłem regularną współpracę z psychologiem. Wcześniej, przy tej pierwszej kontuzji, wysłali mnie w Pogoni do psychologa współpracującego z klubem. Pamiętam, że stresowałem się tym i miałem myśli w stylu: „Przecież nie jest ze mną aż tak źle, żebym musiał iść do takiej osoby”. Myślę, że jeszcze pięć lat temu inaczej patrzyło się na kwestie psychiki i różnych problemów.

Ale już wtedy poszedłem, porozmawiałem z panią psycholog z półtorej godziny i wyszedłem zadowolony. Kurde, fajne to było i czułem, że mi pomogło. Poruszaliśmy temat stresu, opowiadałem jej np., że bardzo się denerwuję, gdy prowadzę auto i stoję w korku albo ktoś przede mną jedzie wyjątkowo wolno. Już wtedy chciałem regularnie chodzić na rozmowy, ale jakiś termin raz mi nie pasował i ostatecznie to upadło.

Teraz, gdy wróciłem, dużo rozmawiamy właśnie o tym, co dały mi tamte kontuzje. Dziś rozumiem, że urazy są czymś normalnym, co zdarza się w piłce prawie każdemu. Nie ma sensu bać się ich albo jakoś wyjątkowo się w takich sytuacjach frustrować. „Helio” (Michał Helik – przyp. red.) też miał kontuzję, która go wyłączyła na dość długo. Maciek Urbańczyk, inny z moich najlepszych kolegów, to samo. To normalna rzecz, po prostu, a kluczem w takich sytuacjach jest cierpliwość, podobnie jak spokój.

Na początku współpracy z psychologiem dostawałem pytanie: „W czym jesteś dobry?”. Ciężko mi było na nie odpowiedzieć, bo skupiałem się na tym, co nie gra i miałem w głowie, że jestem tutaj, bo z tym, tym i tym jest źle. Usłyszałem: „Doceń to, gdzie jesteś i ile umiesz. Wypracowałeś to, zasłużyłeś na to. Pomyśl o tych wszystkich osobach, które chciałyby być teraz na twoim miejscu”. Tego typu podejście bardzo mi dzisiaj pomaga.

A jak zaczęła się twoja współpraca z analitykiem, Przemysławem Gomułką? On bardzo pomógł Jakubowi Piotrowskiemu, który dziś jest podstawowym zawodnikiem reprezentacji Polski.

Współpraca rozpoczęła się kilka lat temu dzięki Sebastianowi Kowalczykowi z Pogoni, który działał z nim wcześniej i bardzo polecał. Złapaliśmy się i współpracujemy do dzisiaj. Na początku skupialiśmy się na moich poczynaniach do przodu, na wyprowadzaniu piłki. Zobaczyłem, że rzeczywiście staję się w tym aspekcie lepszym piłkarzem. Teraz, po rundzie jesiennej, położyliśmy akcent na defensywę. Akurat była przerwa zimowa, mogliśmy to głębiej przeanalizować. Zauważyliśmy pewne rzeczy i uważam, że na wiosnę w obronie również gram trochę lepiej.

Malec, podczas domowego meczu Pogoni z tego sezonu 

Zastanawiam się, na ile twoja kariera to talent, a na ile ciężka praca. Masz brata przyrodniego, Dawida Szczypiora, który też był piłkarzem. Który z was uchodził za zdolniejszego?

Ciężko powiedzieć, ale to ja zaszedłem dalej i chyba jednak to ja się lepiej zapowiadałem. Dawid jest starszy o siedem lat i długo był dla mnie wzorem. Chodziłem na jego mecze, pamiętam, jak z Ruchem Chorzów wygrał mistrzostwo Młodej Ekstraklasy. Strasznie byłem z niego dumny, ale gdy mówiłem kolegom, że to mój brat, nie wszyscy wierzyli, bo miał inne nazwisko. Dawid miał talent, grał na lewej stronie obrony i pomocy, ale czegoś mu najwidoczniej zabrakło. Ruch wypożyczał go do klubów z niższych lig, a kiedy zgłosił się jakiś porządny zespół, np. GKS Tychy, kazali za niego zapłacić. Później Dawid trafił do III ligi i piłka zaczęła u niego schodzić trochę na drugi plan.

Co robi?

Pokochał crossfit, dziś wygląda trochę jak Arnold Schwarzenegger (śmiech). Ma też swój biznes, produkuje papierosy elektroniczne. Zaczął się tym zajmować 12 lat temu, gdy one w zasadzie wchodziły. Zawsze była z niego taka „złotówa”: dokładnie przeliczał, co się finansowo opłaca, a co niekonieczne. Myślę, że dobrze na tym wyszedł.

A na mecze siostry, Moniki, chodziłeś? Ona z kolei grała w Chorzowie w piłkę ręczną.

Oczywiście. Z siostrą też często biliśmy się w dzieciństwie. Z Dawidem, ze względu na wiek, nie miałem w takich starciach szans. Od razu brał poduszkę, podduszał mnie lekko i musiałem krzyczeć: „Mama! Mama!”.

Siostra jest…

Dwa lata starsza. Czasami ją zaczepiałem i próbowałem kopać, albo po prostu dochodziło między nami do sprzeczki. Wiadomo, jak to w dzieciństwie, gdy ma się rodzeństwo, to nie była żadna patologiczna przemoc (śmiech). Ale jak mi wtedy przywalała z otwartej ręki, to nie było innej opcji: musiałem się poddać.

Monika też już od dawna nie gra.

Nie grała regularnie w swoim klubie, pojawiały się wątpliwości. Nie do końca widziała swoją przyszłość w zawodowej piłce ręcznej. Nastąpił też moment w życiu, gdy chciała imprezować. Nie było łatwo jej upilnować. To wszystko się na to złożyło. Dziś w zawodowym sporcie z rodzeństwa zostałem tylko ja.

Opowiadałeś mi o telefonie od Michała Probierza, gdy interesowała się tobą Cracovia, ale było już za późno. A w tym roku Probierz do ciebie dzwonił?

Nie było takiego telefonu.

Nie? W Kanale Zero wymienił twoje nazwisko jako piłkarza, którym jest poważnie zainteresowany w kontekście dorosłej reprezentacji.

To było miłe i trochę zaskakujące, bo wcześniej nie dostawałem żadnych tego typu sygnałów. Miałem jednak poczucie, że rozgrywałem dobre spotkania. Cieszę się, że to nie było tak, że ktoś mu powiedział: „Słuchaj, Michał, a ten Malec? Bo dobrze ostatnio wygląda”, tylko że selekcjoner sam wymienił moje nazwisko. To budujące, poczułem się doceniony, ale telefonu żadnego jeszcze nie było, więc po prostu robię swoje. A co ma być, to będzie.

Dorosła reprezentacja Polski to jeszcze dla ciebie marzenie, czy już bardziej realny cel?

Jeszcze pół roku temu powiedziałbym ci, że zdecydowanie marzenie. A teraz, gdy sam widzę, że gram coraz lepiej? Powiedzmy tak: „Jest to ciągle marzenie, ale już nie tak odległe, jak jakiś czas temu”.

Fot. Newspix.pl

WIĘCEJ MATERIAŁÓW Z CYKLU WESZŁO EXTRA: 

Bardziej niż to, kto wygrał jakiś mecz, interesują go w sporcie ludzkie historie. Najlepiej czuje się w dużych formach: wywiadach i reportażach. Interesuje się różnymi dyscyplinami, ale najbardziej piłką nożną, siatkówką, lekkoatletyką i skokami narciarskimi. W wolnym czasie chodzi po górach, lubi czytać o historiach himalaistów oraz je opisywać. Wcześniej przez ponad 10 lat pracował w „Przeglądzie Sportowym” i Onecie, a zaczynał w serwisie naTemat.pl.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

Komentarze

17 komentarzy

Loading...