Reklama

Osłabiony Widzew przegrywa z bezjajecznym Rakowem

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

27 kwietnia 2024, 22:30 • 4 min czytania 56 komentarzy

Widzewski charakter nas uratuje. Taka myśl musiała pojawić się w głowach kibiców łódzkiego klubu po kwadransie meczu. Właśnie wtedy gospodarze zaczęli grać w osłabieniu, bo w rzeźnika zabawił się Hanousek, który bezpardonowo wyciął Berggrena. Przez wiele minut wydawało się, że faktycznie determinacja drużyny trenera Myśliwca pozwoli jej wydrzeć remis – obrońcy jeździli na tyłkach robiąc naprawdę wszystko, co w ich mocy, żeby destabilizować (często nieporadne) ataki Rakowa. Raz jedyny Kun spóźnił się minimalnie z zablokowaniem Koczergina i to wystarczyło, by bezjajeczny zespół z Częstochowy wyjechał z włókienniczego miasta z trzema punktami. 

Osłabiony Widzew przegrywa z bezjajecznym Rakowem

Każdy, kto obserwuje uważnie ekstraklasę, wiedział, że to Widzew jest faworytem tego spotkania. Łodzianie są wiosną rozpędzeni niemal jak Usain Bolt w olimpijskim finale w Pekinie i naprawdę mało kto jest w stanie ich zatrzymać. Gdyby dziś nie przegrali, ich seria meczów bez porażki przedłużyłaby się do siedmiu. A to oznaczałoby najlepszy wynik od czasów powrotu do najwyższej klasy rozgrywkowej. Myśliwiec naprawdę mógł liczyć na taki rezultat, ba, nawet na wygraną, która zbliżyłaby jego klub do Rakowa na punkt. 

Ponad 17 000 fanatycznych kibiców, piłkarze w formie, rywal, który w 2024 roku gra przeciętniutko – co może pójść nie tak? Mniej więcej tak mógł sobie kombinować trener łodzian. Cóż, nie mógł przewidzieć, że w swoim obozie będzie mieć konia trojańskiego w postaci Hanouska. 

Umówmy się – Czech to nie żaden boiskowy bandyta, to nie jest ekstraklasowa odpowiedź na Vinniego Jonesa. W poprzednich dwóch sezonach chłop nie obejrzał ani jednej czerwonej kartki, ale dziś wjechał w nogę Berggrena tak bardzo na pełnej, że nie mogło się to skończyć inaczej.  

Jeśli ktoś myślał, że ten as kier sprawi, że Widzew się posypie, to był w srogim błędzie. Przede wszystkim gospodarze mieli w swoich szeregach Gikiewicza, który tego wieczora postanowił nawiązać formą do swoich najlepszych występów w Bundeslidze. Zatrzymał między innymi groźny strzał Yeboaha z pola karnego czy inne uderzenie z bliska – Racovitana.

Reklama

Po drugie, Raków w tym sezonie ma w sobie w ofensywie tyle energii, co przeciętny maratończyk na ostatnim kilometrze. Drużyna Szwargi atakuje bez werwy, a jej dzisiejszy pomysł na zdobycie bramki, szczególnie w drugiej połowie, polegał na jednym: niekończących się wrzutkach Jeana Carlosa w pole karne w nadziei na to, że wysoki Crnac coś wpakuje. Otóż nie wpakował. Chorwat dwukrotnie uderzył głową obok lewego słupka, minuty mijały i nic się nie działo. Naprawdę, będąc kibicem Widzewa można było mieć nadzieję, że zespół dowiezie ten remis. A może nawet i zdziała coś więcej – po jednej z nielicznych akcji pod bramką Rakowa groźny strzał oddał między innymi Jordi, Kovacević ledwo sobie z tym uderzeniem poradził. 

No ale wtedy na pomoc Rakowowi przyszedł Szota. Wybił piłkę przed pole karne, dopadł do niej Koczergin i załatwił sprawę mocnym strzałem z dystansu. Uderzenie próbował jeszcze zablokować minimalnie spóźniony Kun, piłka otarła się o jego nogę i wpadła do siatki. Zawodnicy Widzewa naprawdę dzisiaj imponowali tym defensywnym zaangażowaniem, ale ten raz nie dowieźli, co dało mistrzom Polski, niebawem już byłym, trzy punkty.

Realizator katował dziś kibiców Rakowa pokazując co jakiś czas obecnego na trybunach Papszuna. Katował, bo widok pana Marka przypominał fanom z Częstochowy czasy ich (nie)dawnej świetności, kiedy drużyna grała nie tylko skutecznie, ale i ładnie dla oka.

To se ne vrati? A może właśnie vrati? Widać, że Papszun jest mocno zaangażowany w klub – ostatnio bywa na wielu jego meczach, obserwując je w towarzystwie władz Rakowa, więc zaczęliśmy zastanawiać się, czy nie chodzi mu po głowie taki sam pomysł, jak kiedyś Zidane’owi. 

Przypomnijmy – latem 2018 roku umęczony Realem Francuz opuścił klub w glorii absolutnego zwycięzcy, a w marcu roku następnego, kiedy drużynie szło jak po grudzie, postanowił do niej triumfalnie wrócić. W międzyczasie odpoczął, a tym samym nabrał sił do tego, by znów podjąć olbrzymie wyzwanie.

Wiele byśmy dali, żeby znaleźć się na chwilę w głowie Marka Papszuna i przekonać się, czy myśli o spektakularnym come backu regularnie się w niej nie pojawiają…

Reklama

Fot. Newspix.pl

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

56 komentarzy

Loading...