Reklama

Noc zmartwychwstań. Podsumowanie UFC 300

Bartek Wylęgała

Autor:Bartek Wylęgała

14 kwietnia 2024, 08:31 • 7 min czytania 1 komentarz

To mogła być na papierze najlepsza karta walk w ostatnich latach. Od początku do końca, z góry do dołu wypełniona gwiazdami, które gwarantują widowiska na najwyższym poziomie. A jednak, gdzieś w tym wszystkim, znalazły one sposób na przebicie oczekiwań. UFC 300 było istotnie najlepszą galą nie w ostatnim czasie, a w historii.

Noc zmartwychwstań. Podsumowanie UFC 300

Dobra, ostatnie zdanie mogę jeszcze zdążyć wycofać, ale wybaczcie, wciąż jestem w emocjach. W zasadzie od pierwszych minut oglądaliśmy najlepiej rozpisany dreszczowiec. Dana White i spółka wsadzili w organizację jubileuszu całe swoje serce, chcąc uczcić spędzone w branży lata. Na trybunach rozsiadał się Chael Sonnen czy Anderson Silva. Hollywoodzki półświatek szczerzył się do kamer, chcąc dać wszystkim do zrozumienia, że mógł oglądać historyczną galę z bliska.

Karta wstępna

A było co. Diego Lopes i Yusuff Sodiq to nie są nazwiska, które kojarzy niedzielny fan MMA, a jednak dostarczyli doskonałego pojedynku na samym początku karty wstępnej. Pierwsza runda stanowiła klasyczne badanie gruntu i wyczuwanie odległości. Widać było, że panowie jedynie oszczędzają siły na resztę starcia. Ostatecznie, nie było go zbyt wiele, bo już na początku następnej pięciominutówki Brazylijczyk złapał swojego przeciwnika i brutalnie wykończył w parterze.

I to nawet nie był przedsmak łakoci, jakie nas dziś oczekiwały. Ale zanim na dobre zaczęliśmy buszować w słoiku ze słodyczami, musieliśmy chwilę pocierpieć. Następna w kolejce walka Holly Holm i Kayli Harrison raczej nie zachwyciła, na co nie może narzekać ta druga, która ostatecznie podniosła ręce ku górze. Także rywalizacja Aljamaina Sterlinga z Calvinem Kattarem stanowiła zawód. Były mistrz zwyczajnie przeleżał ją na Kattarze, co niby wyrobiło mu na kartach sędziowskich przewagę, ale jednak pozostawiło po sobie niedosyt. Liczyliśmy na więcej.

Swoją drogą, to dużo mówi o tym, jak mocarna była dziś stawka, jeżeli ceniony AJ wylądował w środku karty wstępnej. Ledwie oczko wyżej na rozkładzie jazdy pojawiła się z kolei walka Prochazki z Aleksandarem Rakiciem.

Reklama

I, jasny gwint, to najlepsze, co ostatnio widziałem. Obaj zainteresowani dali z siebie 200%, od pierwszych minut pokazując topowy jak na MMA boks. Miałem kilka momentów, gdy oglądając charakterystyczne, mierzone z dziwacznych kątów uderzenia Czecha, które cięły głównie powietrze, zastanawiałem się czy jego nietypowy styl walki ma jeszcze prawo działać. Ale w połowie drugiej rundy obaj wojownicy zdecydowali się na walkę w półdystansie na samym środku oktagonu i zobaczyłem, jak bardzo przestrzeliłem. Prochazka wyprowadził jedną z najczystszych kombinacji ostatnich miesięcy, czym znokautował rywala.

W normalnych warunkach to była walka na main event pomniejszej gali numerowanej, albo Fight Nightu, oraz solidny kandydat do walki wieczoru. Dziś? Ledwie przystawka.

Karta główna

Następnie, Bo Nickal z Codym Brundagiem. I teraz pozwólcie, że popsioczę przez kilka linijek. Nie lubię boksu, ale nie dlatego, że to dyscyplina dla mnie nieatrakcyjna. Przeciwnie, niektóre walki ogląda się lepiej niż co nudniejsze konfrontacje sztuk walki. Nie cierpię, jak wielki wpływ mają na sport promotorzy, którzy przykładowo najpierw podbijają bilanse swoim podopiecznym zestawiając ich z jaśkami do bicia, a potem promują w mediach pojedynek jako walkę dwóch niepokonanych tytanów. Uważam, że tak ostrożne dobieranie sobie przeciwników w celach marketingowych przeczy idei sportów walki.

I tutaj wchodzi Nickal. Od pierwszych dni w federacji promowany jako następny wielki koleś. Reprezentant klasycznych zapasów, mający lekko odświeżyć skostniałe, oparte na pięściarstwie przyzwyczajenia reszty gwiazd. Wychodzi taki do walki z Brundagiem – z niewiadomych przyczyn umieszczonej na karcie głównej, gdy na wstępniaku kisi się wyczekiwany Rakić vs. Prochazka, i wygrywa ją w najnudniejszym stylu. Wschodząca gwiazda twierdzi, że rozwija się z treningu na trening. Szkoda, że gdy ma dojść do wymiany ciosów, wrzuca wsteczny i czeka na okazję do przejścia do zapasów. Nie ogląda się tego dobrze i ciężko znaleźć tu sposób na docenienie kunsztu Nickala. Wygrał, tyle że w stylu, który nie może nikogo zadowalać, i z przeciwnikiem, który miałby problemy z Tomaszem Adamkiem w aktualnej formie. Przynajmniej rekord pozostał nieskalany, a Dana White może dalej pompować swoją nową maszynkę do robienia kasy.

Reklama

Dobrze, że następne było zestawienie Charlesa Oliveiry z Armanem Carujkanem, balsam dla skołatanych nerwów. Brazylijczyk to cholerny artysta, jeżeli chodzi o sztukę poddawania przeciwnika. W tej specjalizacji jest najlepszy w historii, kropka. Więc gdy na kilkanaście sekund po starcie zakładał gilotynę Carujkanowi, serce biło mocniej. Nie był faworytem, a miał okazję pokonać rywala w właściwy tylko sobie sposób. Rosjanin jednak wymknął się rywalowi i dotrwał do drugiej rundy. W niej zaczął niemiłosiernie obijać łokciami doświadczonego przeciwnika, niemal doprowadzając do nokautu i pokrywając gdzieś po drodze twarz “do Bronxa” krwią. Nie było też lepiej w końcowej części rywalizacji, bo Oliveira nigdy nie był najlepszym bokserem, a dodatkowo chwilę wcześniej witał się ze Świętym Piotrem. Ale zdołał opleść przeciwnika nogami w ostatnich sekundach.

Byłem przekonany, że udusił wtedy Carujkana, bo ten bezwładnie leżał na ziemi. Jednak kiedy gong wybił koniec pojedynku, Rosjanin wyskoczył ku górze i zwinny jak pantera wskoczył na siatkę. Przez te kilka ostatnich sekund naprawdę się łudziłem, że stary wyga znowu oszukał przeznaczenie, ale w tamtej chwili zdałem sobie sprawę, że to nie była choćby bliska walka. Carujkan zdominował Oliveirę. Niestety.

Main eventy

I doczłapaliśmy się do mięska. Trzy main eventy. Każdy jeden lepszy od poprzedniego. Zaczynamy od zestawienia Maxa Hollowaya z Justinem Gaethje w starciu o raczej symboliczny pas BMF.

To była bitka, która musiała się udać. Dwóch szaleńców, którzy najpierw chcą dać show i dopiero później zaczynają myśleć o zwycięstwie, a własne bezpieczeństwo w tym równaniu zupełnie pomijają. To też zestawienie dwóch wyjątkowo lubianych postaci. Holloway ma prawo ubiegać się o tytuł najlepszego zawodnika wagi piórkowej wszech czasów, a Gaethje odebrał w swojej karierze aż siedem nagród za walkę wieczoru, łapiąc się na podium takiego zestawienia.

Jasne, dwa “palce w oko” ze strony Hollowaya będą budzić kontrowersje. Niektórzy powiedzą, że to one miały decydujący wpływ na dalszy wpływ pojedynku, choć to opinia na wyrost. Bo Hawajczyk dziś wyglądał jak za swoich najlepszych czasów. Prowadził walkę, dyktował warunki, przeważał w zapasach, ale co ważniejsze w swoim ukochanym boksie.

I wytargał za sobą Kanadyjczyka do ostatniej rundy. Wskazał na środek, mówiąc, że jeżeli gdzieś ta walka ma się skończyć, to właśnie tam. Gaethje ruszył z nadzieją na wyszarpanie zwycięstwa. Podbródkowy – odcięty prąd, Gaethje upada. Holloway znów wielki. Tą walką prawdopodobnie wywalczył sobie pojedynek o pas z Ilią Topurią.

Opublikowaliśmy niedawno ranking top 5 pojedynków wszech czasów. Możliwe, że gdyby powstawał dziś rano, gdzieś przewinąłby się triumfalny powrót Hollowaya.

Następnie do oktagonu wyszły Zhang Weili z Yaną Xiaonan. Zazwyczaj z show kojarzymy tą pierwszą: Weili jest wyjątkowo dynamiczna, eksplozywna, oraz doskonała technicznie. Do tego dorzuciła byczą siłę, zdolną znokautować każdą przeciwniczkę. Aktualnie próżno szukać kogoś, kto mógłby się równać w fachu Chince. Jej dzisiejsza przeciwniczka była jednak temu bliżej niż ktokolwiek inny.

Zanim sprawiła, że posiadaczka zaczęła drżeć o własny pas, musiała jednak umrzeć. Dobra, lekka melodrama, ale przesadzamy tylko trochę. Mistrzyni bowiem swoją rywalkę skutecznie udusiła zza pleców. Sędzia tego jednak nie wychwycił, więc dał spokojnie dokończyć rundę duszącej bladą rywalkę Zhang. Gdy wybił gong, ta nie miała w sobie ani tchu życia, dopiero po kilku sekundach podparta o arbitra wróciła do stanowiska, gdzie cucono ją wylewając na twarz zimną wodę.

Już raczej nic jej nie było w tej walce straszne. W końcu była w zaświatach i wróciła wścieklejsza, niż tam się udawała. Kilkukrotnie udawało się pretendentce złapać przeciwniczkę w dosiadzie. Jednocześnie przegrywała nieznacznie na płaszczyźnie bokserskiej.

Werdykt orzekł zwycięstwo dotychczasowej czempionki, ale nie możemy się dziwić rozczarowaniu Yan. Nie po taką decyzję sędziowską zmartwychwstała.

I wreszcie, finał. Wielkie starcie Alexa Pereiry z Jamalem Hillem, na szali pas kategorii półciężkiej. Co prawda wszyscy się spodziewali prędzej czy później nokautu, ale raczej nie typowano, że stanie się to na minutę po starcie. I nie spodziewano się, że Pereira odgoni przerywającego sędziego jak irytującą muchę, po czym jednym ciosem wykończy rywala.

No nie przewidziałby tego nikt.

 

Nie Real, nie Barcelona, a Jordan-Sum Zakliczyn. Szczerze wierzy, że na około stumiejscowy stadion z atrakcyjnym dojazdem zawita jeszcze kiedyś Puchar Mistrzów. Do tego czasu pozostaje mu oglądanie hiszpańskiej i portugalskiej piłki. Czasem lubi także dietę wzbogacić o sporty walki, a numerowane gale UFC są dla niego świętem porównywalnym z Wielkanocą. Gdyby mógł, to powiesiłby nad łóżkiem plakat Seana Stricklanda, ale najpierw musi wymyśleć jak wytłumaczy się z tego znajomym.

Rozwiń

Najnowsze

Hiszpania

Polowanie na czarownice w Realu Madryt. Kto jest winny?

Patryk Stec
0
Polowanie na czarownice w Realu Madryt. Kto jest winny?

MMA

Hiszpania

Polowanie na czarownice w Realu Madryt. Kto jest winny?

Patryk Stec
0
Polowanie na czarownice w Realu Madryt. Kto jest winny?

Komentarze

1 komentarz

Loading...