Najpierw Jagiellonia zaczęła tłamsić swojego rywala. Ghita strzelił samobója. Następnie Paweł Raczkowski niesłusznie wyrzucił z boiska Adriana Diegueza. Cracovii wystarczyło wtedy dziesięć minut, by prowadzić. Raczkowski dał więc Jadze karnego. Znów niesłusznie. Jaga go nie wykorzystała. Drugą połowę znów rozpoczęła z animuszem, ale to Cracovia trafiła do siatki. I już do końca spotkania zabijała emocje. Za nami niezwykle popieprzone popołudnie w Białymstoku. Mecz z gatunku ekstraklasowe science-fiction. Ależ to się oglądało!
Obie ekipy wyszły na mecz z niecodzienną energią. Jagiellonia u siebie – wiadomo, czuje się mocna. Cracovia po zmianie trenera – najwyraźniej także. „Pasy” źle zaczęły, bo szybko same wbiły sobie piłkę do bramki. Konkretnie zrobił to Ghita, przedłużając wrzutkę Wdowika (w zamiarze miał rzecz jasna wyjaśnienie sytuacji). Zaczęło się zatem tak, jak miało się zacząć. Przed Jagiellonią, wydawało się, naprawdę łatwy terminarz. Cracovia miała być pierwszym przystankiem na autostradzie do złotego medalu.
Ale wtedy, a dokładniej w szesnastej minucie, z boiska wyleciał Dieguez.
Czy słusznie? Niby to typowa sytuacja, w której „jeden rabin powie tak, a drugi inaczej”, ale coś nam się wydaje, że na stu rabinów tak z osiemdziesięciu powiedziałoby, że Hiszpanowi należała się jednak żółta kartka, a nie czerwona. A było tak: Kallman dostał długie podanie, Dieguez był spóźniony i niby szedł z Finem bark w bark, ale jednak w intencjonalny sposób spowodował jego upadek. Kluczowe przy ocenie tej sytuacji było to, czy napastnik z Krakowa znalazłby się w stuprocentowej sytuacji, gdyby nie nieprzepisowa interwencja obrońcy lidera Ekstraklasy. Jeśli uznajemy, że tak – wtedy czerwona. Jeśli nie – pozostajemy przy żółtej.
No i naszym zdaniem absolutnie nie. Powód jest proty – Kallman otrzymał nieco wyrzucające podanie, a więc nie można jednoznacznie stwierdzić, że potrafiłby je tak przyjąć, by znaleźć się oko w oko z bramkarzem. Gdzieś niedaleko był jeszcze asekurujący Skrzypczak. I znów – przy perfekcyjnym przyjęciu piłki, pewnie by nie zdążył. Ale jeśli Kallman przyjąłby piłkę tak, jak typowy piłkarz Ekstraklasy (piszemy to nieironicznie), to pewnie obrońca zdążyłby z pomocą.
Raczkowski uznał jednak, że Dieguez musi udać się pod prysznic. Wiadomo było wtedy, że sytuacja Jagiellonii się skomplikuje, ale chyba nikt nawet w obozie przyjezdnych nie zakładał, że aż tak. Zanim sztab z Białegostoku zdążył przeprowadzić zmianę (Stojinović pojawił się za Hansena), było już 1:1. Cracovia przeprowadziła cudowną konterkę – piłka szła jak po sznurku, od Makucha przez Kakabadze i Kallmana, aż po eleganckie wycofanie do Rakoczego, który miał obok siebie masę miejsca (gdyby wcześniej przeprowadzono roszadę…). Nim się ekipa z Podlasia obejrzała, było już 1:2. Piękną wrzutkę Olafssona (ależ jest powtarzalny w tym elemencie!) wykorzystał Hoskonen. VAR długo sprawdzał, czy aby na pewno nie znalazł się na spalonym (takie było pierwsze wrażenie), ale finalnie wyszło, że gol był przepisowy, o czym zadecydowała pięta Tarasa Romanczuka.
W tym meczu działy się rzeczy zjawiskowe. Kakabadzie próbował dwa razy z dystansu tak, że omal nie połamało Alomerovicia. Pululu złożył się do jakiejś mega trudnej przewrotki. Sokołowski spróbował przelobować Alomerovicia, ale trafił w poprzeczkę. W innej akcji pomocnik Cracovii nogą chciał wykończyć wrzutkę z lewej strony, ale serbski bramkarz wykazał się niesamowitym refleksem. Mimo że golkiper Jagi przepuścił dziś trzy bramki, rozegrał kapitalne zawody. Tyle się bowiem działo dziś na stadionie w Białymstoku.
Ale to jego vis a vis należy uznać za największego bohatera tego spotkania. Pod koniec pierwszej połowy Madejski obronił nie tylko karnego Pululu, lecz także dobitkę Imaza. Przedziwną decyzję podjął znów Paweł Raczkowski. Wyglądało to trochę tak, jakby miał świadomość swojego błędu przy czerwonej kartce Diegueza i podświadomie chciał Jagiellonii coś oddać. Olafsson wprawdzie odpychał Nene w polu karnym, ale przecież gdyby portugalski pomocnik nie chciał się przewrócić, to by się nie przewracał. Tak dużym chłopem tak lekkie pchnięcie normalnie by przecież nie zachwiało. Pomocnik lidera ESA sporo dołożył od siebie, na co nabrał się arbiter tego spotkania, który podbiegł do monitora VAR, żeby zmienić swoją decyzję.
To oczywiste, że na drugą połowę Jagiellonia wyszła nabuzowana, a w przerwie zjadła wiaderko witamin. Entuzjazmu wystarczyło na jedną wrzutkę Marczuka, po której piłka trafiła w poprzeczkę, odbijając się uprzednio od jednego z piłkarzy „Pasów”. Po tym ataku poszła szybka konterka, podobna jak przy pierwszym golu gości, wykończył ją Atanasov, wykorzystując wsteczne podanie Makucha. Cracovia bardzo mądrze zresztą uznała wtedy, że musi zabić mecz. Oglądaliśmy wiele nieprzyjemnych obrazków – co chwilę ktoś leżał, goście kradli czas w każdy możliwy sposób. Grająca w dziesiątkę Jaga ani nie miała sił na sforsowanie głębokiej defensywy zespołu z Krakowa, ani wiary, ani pomysłu, jak to zrobić. No i tak się ten mecz skończył. A jeśli ktoś był bliżej gola, to raczej „Pasy” – by wspomnieć pechową próbę Skrzypczaka na własną bramkę czy sam na sam Maigaarda. W obu sytuacjach refleks zachował Alomerović.
Nie przecenialibyśmy tej porażki Jagiellonii Białystok. To nie tak, że mistrzostwo Polski wymyka jej się z rąk. Wciąż jest największym faworytem. Wciąż ma względnie łatwy terminarz. To nie była frajerska strata punktów, a porażka z drużyną, która jest znakomicie dysponowana. Tydzień temu napisalibyśmy, że przegrać z Cracovią to wstyd. Ale z taką Cracovią jak dziś – to absolutnie żadna ujma.
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Adrian Siemieniec: Pracowałem za 500 złotych. Ale za darmo też bym to robił [WYWIAD]
- Ostatni akt wyborczego teatru wokół Górnika Zabrze
Fot. newspix.pl