Reklama

Legia się nie zmienia

Szymon Janczyk

Autor:Szymon Janczyk

09 kwietnia 2024, 16:14 • 11 min czytania 64 komentarzy

Ostatnie kilkanaście miesięcy w Legii Warszawa upłynęło pod znakiem odkręcania wszystkiego, co złe. Dariusz Mioduski usunął się w cień, nowa ekipa zaczęła sprzątać i kreślić scenariusz, w którym Legia kompletnie zrywa z chaotycznymi decyzjami, tymczasowością i brakiem stabilizacji na różnych szczeblach. Zrobiono naprawdę wiele, żeby przekonać otoczenie, że klub się zmienił, że wyciągnięto wnioski. Tylko po to, żeby na koniec wszystkiemu zaprzeczyć.

Legia się nie zmienia

Za moment upłynie siedemdziesiąt lat, od kiedy Giuseppe Tomasi di Lampedusa sformułował myśl, do której raz po raz wracamy aż po dziś — wszystko musi się zmienić, żeby wszystko zostało po staremu. Niewiele jest klubów, do których te słowa pasują tak dobrze, jak do Legii Warszawa. Dariusz Mioduski w tym roku będzie celebrował dziesięciolecie działalności w stołecznym klubie, ale spokojne i stabilne okresy za jego rządów można wymienić na palcach jednej ręki.

Kiedy właściciel usunął się w cień i mianował prezesem Marcina Herrę, a dyrektorem sportowym Jacka Zielińskiego, wprost i wyraźnie sugerowano, że w końcu uda się przemodelować hegemona w klub sterowany sensownie i rozsądnie, bez nadmiernego udziału emocji w procesie decyzyjnym. Przez długi czas narracja serwowana wszystkim przez Legię miała sporo punktów wspólnych z rzeczywistością. Łukasz Olkowicz w “Przeglądzie Sportowym” w kilkuodcinkowej serii opisał drogę wyjścia na prostą, formowanie wszystkiego od nowa.

Wspomniany cykl wielokrotnie odwoływał się do stworzonej wewnątrz wspólnoty, jednomyślności i zgody, które poparte cierpliwością i zaufaniem do twardych danych oraz faktów, miały sprawić, że Legia Warszawa zacznie realizować swój potencjał, że będzie klubem zarządzanym z głową i głową, a nie sercem, czutką i potrzebą chwili. Ironią losu jest, że jeszcze przed ukazaniem się ostatniego odcinka opowieści, ognisko ponownie zaczynało się tlić.

Aż w końcu rozgorzało jak za niekoniecznie starych i niekoniecznie dobrych lat.

Reklama

Legia Warszawa – chaos i brak stabilizacji mimo zapewnień o zmianie

Wystarczył jeden nieudany — z różnych powodów — sezon, żeby Legia Warszawa zaprzeczyła opowieściom o zaprowadzanym wewnątrz spokoju. To, że najbogatszy klub oczekuje sukcesów, jest zupełnie zrozumiałe i nie dotyczy jedynie naszego podwórka. W wielu miejscach na ziemi cierpliwość jest towarem deficytowym, gdy gablota domaga się trofeów nieco częściej niż od wielkiego dzwonu, a ambicje popiera nie tylko historyczna wielkość, ale przede wszystkim rachunek bankowy i budżet płacowy. Legia musiała zaliczyć reality check w postaci najgorszych wyników od lat, żeby zaakceptować, że potrzebuje twardego resetu i przyda jej się okres przejściowy.

Takowy minął nadwyraz dobrze, bo tak trzeba nazwać błyskawiczny powrót do czołówki oraz europejskich pucharów, w dodatku okraszony zwycięstwem w Pucharze Polski. Wielu przed nią i wielu po niej chciałoby żegnać się z kryzysem w taki sposób. Błyskawiczne rozprawienie się z problemem w postaci wyników sprawiło jednak, że równie szybko w Legii zaczęto wymagać wielkości. Małe cele i drobne kroki zrobiły się passe, bo ile można wytrzymać bez mistrzostwa? Władze klubu same wyszły zresztą przed szereg. To Jacek Zieliński ogłaszał, że celem jest tytuł i ani kroku wstecz.

Jak to mówi trener Kosta: bez wymówek — deklarował w maju 2023 roku dyrektor sportowy klubu. Przywołanie daty jest o tyle istotne, że im gorzej wyglądały szanse Legii na zrealizowanie celu, tym częściej wymówki jednak się pojawiały, a celem stał się nie tytuł, lecz rozwój, który ma do niego doprowadzić w bliżej nieokreślonej przyszłości. W ogóle okazało się, że tak naprawdę w tabelki wpisano co najmniej drugie miejsce, więc furtka była uchylona już wtedy, gdy Zieliński zarzekał się, że powtórzenie wyniku z “sezonu przejściowego” nie będzie sukcesem.

Skąd więc odmienne deklaracje? Wydaje się, że Legia sama uwierzyła w historię, którą tworzy. Zmiany, które faktycznie zadziałały i zaprocentowały w momencie kryzysu, i jej wydały się trwałym fundamentem, a nie tylko potrzebą chwili. Olkowicz w jednym z tekstów opowiadał o wspólnych spotkaniach pionu zarządzającego, sportowego i szkoleniowego, które przebiegały wręcz w sielankowej atmosferze, z jednym celem na sztandarze, z wzajemnym zrozumieniem oraz wsparciem.

Kibice słyszeli to samo od dawna i długo mogli w to wierzyć. Łatwo kolportować optymizm, gdy wszystko temu sprzyja. Ciężej, kiedy przestaje i ente przytoczenie niezłych statystyk nie przykrywa tego, że nie przekładają się one na wyniki — a z czasem gdy w ogóle trzeba dobierać statystyki tak, żeby nie zaprezentować tych ciut bardziej niepokojących. Trudno wierzyć w opieranie się na rozsądku, ciężkiej pracy i głębokiej analizie, kiedy na liście dokonanych transferów dominują nie strzały w dziesiątkę, tylko kapiszony i kompromitujące pudła. Nie da się dłużej słuchać o problematycznej sytuacji finansowej, która wszystko blokuje, kiedy przychody ze sprzedaży zawodników sięgają 20 milionów euro, a budżet płacowy dominuje nad resztą stawki i znacznie przewyższa możliwości zespołów, które wyprzedzają Legię w tabeli.

Słowem: narracja o przeobrażeniu się Legii Warszawa w klub, który w końcu nie będzie kolosem na glinianych nogach, żyjącym z dnia na dzień, na kredyt i na wyrost, runęła w mgnieniu oka, kiedy tylko przestały się zgadzać wyniki, a pojawiać zaczęło się rozczarowanie.

Reklama

Legia nadal bez konkretnych struktur

Czyli, jak pisał Lampedusa, nic się nie zmieniło. Nazwiska w gabinetach i na ławce może inne, jednak cykl życia dokładnie taki sam, jak w poprzednich przypadkach. Ile już razy przeżywaliśmy wielki powrót Legii Warszawa po burzliwym okresie, a potem gwałtowną wichurę, osunięcie się w dół i rewolucję, po której ponownie dołączała ona do czołówki? Nie każdy kryzys był tak kompromitujący jak ten za kadencji Czesława Michniewicza, gdy zespół pędził w kierunku przepaści, ale przecież momentów, w których nie szło, po czym następowały nerwowe ruchy, to stały element krajobrazu.

Ostatnim szkoleniowcem, który przepracował w tym klubie 730 dni, czyli dwa lata, był Jan Urban, którego zwolniono w 2010 roku (potem jeszcze raz zameldował się przy Łazienkowskiej 3). Chwilę później Maciejowi Skorży zabrakło dokładnie dwudziestu czterech godzin, żeby spełnić ten wymóg, więc można podciągnąć pod to kryterium i jego kadencję, jednak potem kotłowało się już regularnie. Na rękach noszeni byli Jacek Magiera, Aleksandar Vuković i Czesław Michniewicz, ale niezależnie od tego, ile udało im się osiągnąć, koniec zawsze był burzliwy i okupiony krwią sączącą się z odciętej z rozkoszą głowy “winnego” chaosu trenera.

Legia słusznie zdiagnozowała, że jest to droga prowadząca donikąd. Przez tyle lat klub potrafił jedynie wydawać wyroki na kolejne osoby, nie tworząc w tym czasie żadnych struktur. Nawet Legia Training Center, oczko w głowie Dariusza Mioduskiego, wraz z towarzyszącą jej akademią, przeżyły już tyle rewolucji, że po latach od hucznego otwarcia mówi się raczej o tym, jak wiele talentów z niej ucieka, narzekając na chaos, brak szans i długofalowych perspektyw.

Podobne do niej kluby w sąsiednich krajach, do których wciąż jako liga aspirujemy i do których chcemy równać, mają się czym chwalić. Trenerzy pracują tam od lat, jak w Slavii Praga. Wspiera ich prężny i nowoczesny dział analiz, jak w Sparcie Praga. Sięgają po piłkarzy z półki, na którą Legia patrzy z zazdrością, jak Ferencvaros. Wymieniać można długo, w wielu miejscach znajdziemy coś, czego przy Łazienkowskiej 3 brakuje, chociaż zalążek strategii, która tak pięknie wyglądała, gdy działacze z Warszawy ograniczali się do mówienia o niej, a nie musieli jej realizować.

Weryfikacja Runjaicia, Zielińskiego, ale też słów i planów Legii

Aleksandar Vuković stwierdził kiedyś, że w Legii nigdy nie jest tak ani tak dobrze, ani tak źle, jak się mówi. O tym, że nie jest tak dobrze, jak opowiadano dopóki Kosta Runjaić i Jacek Zieliński cieszyli się okresem przejściowym, wiadomo od dawna. Dla obydwu z nich weryfikacja jest bolesna, bo gdyby liczbę punktów z obecnego sezonu przenieść na poprzednie rozgrywki — obecne są zaburzone wyjątkowo ślamazarnym tempem walki o mistrzostwo kraju — strata do lidera wynosiłaby nie siedem, a siedemnaście punktów. Gdyby zaś cofnąć się o dwa lata, Legia z dorobkiem 45 oczek byłaby o dziesięć punktów za podium.

Jeszcze bardziej bolesna jest jednak weryfikacja tego, jak w rzeczywistości wygląda rewolucja, która miała wyprowadzić klub na prostą. W Warszawie wyprzedano niemal wszystkich piłkarzy, których potencjał transferowy obiecywałby sezon podobny do obecnego, gdy najtańszy ruch wychodzący opiewał na ponad trzy miliony w europejskiej walucie. Z osiemnastu transferów dokonanych przez Jacka Zielińskiego w czterech okienkach transferowych tylko trzech to piłkarze poniżej 23. roku życia, a więc ci, których można rozwinąć i na których da się zarobić.

Maik Nawrocki — to akurat była formalność — oraz Qendrim Zyba i Juergen Elitim. Symboliczne, że o jedną osobę liczniejsza jest grupa trzydziestolatków.

Jak nie stawiano w Legii na adeptów swojej akademii, tak nie ma dla nich miejsca w składzie do teraz. Więcej dyskutuje się o tym, czy najlepszy z nich, Filip Rejczyk, wykręci zawrotną liczbę 300 minut, która sprawi, że nie dopiszemy do go listy oddanych za pół darmo wychowanków już tego lata. Zresztą jego przypadek jest istotniejszy z racji na to, że Zieliński został tu złapany na gorącym uczynku na kłamstwie. W “Hejt Parku” krytykował Radosława Kucharskiego za stosowanie kryterium minut, od którego zależała przyszłość młodego piłkarza w klubie. Zarzekał się, że on nigdy czegoś takiego do umowy nie wpisze, po czym podpisał właśnie taki kontrakt z Rejczykiem.

Przy czym, dodajmy, bo to istotne, Kucharski dołączył do umowy z Szymonem Włodarczykiem aneks ze wspomnianą liczbą minut, żeby ratować sytuację, a w przypadku Zielińskiego mówimy o zwykłym kontrakcie.

Podobne punkty znajdziemy w zasadzie na każdym polu. Jedyną rzeczą, którą naprawdę podciągnięto i ustabilizowano, jest frekwencja na stadionie i powiązany z nią klimat wokół klubu. Pracę wykonaną w tym zakresie docenić trzeba, bo Legia targana problemami na boisku nadal potrafi przyciągać na Łazienkowską 3 masę ludzi. Ludzi, którzy widzą, że przyjście na mecz jest sympatycznym wydarzeniem, napchanym różnymi atrakcjami. Budowanie stabilizacji w kwestiach sportowych to już jednak atrapa na atrapie.

Miał być spokój, jest Goncalo Feio. Legia w trybie chaos

Patrząc na sytuację klubu całościowo nie da się ukryć, że w Legii życie płynęło bardzo podobnie, żeby nie powiedzieć tak samo, jak wcześniej i jedynym powodem, dla którego hasło o rewolucji oraz wyczekiwanej stabilizacji, na chwilę się przyjęło, była skuteczna “kampania” marketingowa, która za nim stała. O nowym otwarciu mówiono uparcie, była to mantra, która pojawiała się zawsze i wszędzie, jednocześnie jednak sprzedawano ją w tak atrakcyjny i umiejętny sposób, że przez długi czas nikt nie zorientował się, że wszystko jest wielką ściemą.

Kurtyna jednak opadła, król jest nagi, a przed nim tłum gapiów. O ile do tej pory narracja przedstawicieli klubu jakoś się trzymała – nawet jeśli spora grupa przestała już kupować opowieści z wewnątrz, wciąż brzmiały one na tyle sensownie, że w przypadku nagłej poprawy wyników służybyły za niezłą podkładkę, że problemy wymyśliliście wy, wstrętni hejterzy – tak ruch z zatrudnieniem Goncalo Feio pokazuje, że Legia wraca do swojego ulubionego, chaotycznego trybu. Powtarzając śpiewkę o problamach finansowych zwalnia trenera, którego obowiązuje jeszcze dwuletni kontrakt i z którym miała budować spokojną przyszłość.

Niezależnie od tego, jak świetnym trenerem jest Goncalo Feio, gdy mówimy stricte o pracy z drużyną, żaden normalny klub z dużymi aspiracjami nie zdecydowałby się na zatrudnienie faceta z jego kartoteką. Przyzna to każdy, kto spojrzy na tę sytuację z boku, w chłodny sposób, bo nie chodzi o żadną kampanię przeciwko Portugalczykowi. Feio wdawał się w konflikty, starcia i potyczki w każdym miejscu, w którym pracował. Opluł panią ochroniarz, chciał się tłuc z kolegami z pracy i rywalami, wysłał do szpitala prezesa klubu. Wszyscy, którzy chwalą jego zdolności trenerskie, dodają w kolejnym zdaniu, że ma problemy z panowaniem nad emocjami, jest człowiekiem rozchwianym.

Wszystkie odloty Goncalo Feio. Czy to trener na miarę Legii?

Jeśli chwilę po zapowiadanej próbie ustabilizowania kursu i zaprowadzenia rządów rozsąku twarzą projektu czynisz takiego gościa, ciężko mówić o spójności i poukładanym planie, w którym wprowadzane są drobne korekty. To wszystko gra na aferę, na chaos, zarządzanie sytuacją kryzysową w sposób, który może udrożni sytuację na moment, może zapewni Legii miejsce w pucharach i nawet mistrzostwo w kolejnym roku, ale też pachnie dokładnie takim samym zakończeniem, jak w poprzednich przypadkach. Kryzysem, nerwówką, rozpaczliwym ratowaniem się kolejną rewolucją. Chyba nikt – poza zuchwałymi ryzykantami w stylu “pa tera” – nie postawi złotówki na to, że za dwa lata Feio wciąż będzie prowadził Legię.

To nie złośliwość, to fakty. Przecież nad Goncalo wciąż wisi gilotyna PZPN w postaci kary w zawieszeniu!

Zresztą nawet z piłkarskiego punktu widzenia jest to wybór naznaczony brakiem rozsądnego podejścia do tematu. Owszem, Feio w Motorze odmienił klub, wzniósł go na wyższy poziom. Tyle że warunki w jednym i drugim miejscu są skrajnie różne. W Legii Goncalo nie będzie musiał zabiegać o poprawę infrastruktury i możliwości finansowej, nie będzie też pompował piłkarzy, którzy potrzebują nadzwyczajnego fachowca, żeby wycisnąć dwieście procent ze swoich możliwości. Facet, który ani razu nie poprowadził jeszcze drużyny w Ekstraklasie nagle dostanie do rąk grupę piłkarzy z mistrzowskim CV i największy budżet w lidze, z którym ma odnieść sukces tu i teraz, zaraz.

Coś takiego wymyślić mogła tylko Legia Warszawa.

WIĘCEJ O LEGII WARSZAWA:

SZYMON JANCZYK

fot. FotoPyK

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Jakub Radomski
7
„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Ekstraklasa

Piłka nożna

„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Jakub Radomski
7
„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Komentarze

64 komentarzy

Loading...