Reklama

Eliminacje były wstydem, ale nie deprecjonuje to naszej obecności na EURO

Przemysław Michalak

Autor:Przemysław Michalak

27 marca 2024, 14:50 • 3 min czytania 23 komentarzy

Skompromitowaliśmy się brakiem awansu na Euro 2024 z banalnej grupy, z której mieliśmy obowiązek wyjść. Prawda. Na turniej dostaliśmy się psim swędem po finale barażu, w którym nie oddaliśmy celnego strzału. Prawda.

Eliminacje były wstydem, ale nie deprecjonuje to naszej obecności na EURO

Nie zmienia to faktu, że sama obecność w finałach o prymat na Starym Kontynencie to nadal nie jest oczywista oczywistość dla każdej reprezentacji, która nie ma statusu lekko pół śmiesznej. Mimo wszystko więc cieszmy się, że tam jesteśmy, bo wciąż wielu chciałoby być na naszym miejscu.

Mówi się, że prestiż mistrzostw Europy maleje po ciągłym zwiększaniu liczby uczestników. Jeszcze w 1992 roku było to raptem osiem drużyn, potem stawkę finalistów zwiększono dwukrotnie, a od Euro 2016 główny turniej liczy aż 24 zespoły. Pamiętajmy jednak, że na przestrzeni lat poziom w piłce się podniósł i bardzo wyrównał, dlatego takie korekty wydawały się konieczne, pomijając rzecz jasna wątek finansowy, którym UEFA zapewne kierowała się w pierwszej kolejności, dodając do tego inne argumenty.

Pomimo takich rozszerzeń, ciągle naprawdę sporo niezłych reprezentacji musi się obejść smakiem.

Na Euro 2024 nie pojadą będące od nas wyżej w rankingu FIFA Szwecja (26. miejsce) i wczoraj wyeliminowana Walia (29. miejsce). Zabraknie tam także Norwegii, Grecji, Irlandii, Izraela, Bośni i Hercegowiny, Islandii czy uczestnika finałowej imprezy sprzed trzech lat Macedonii Północnej, potrafiącej teraz w grupie eliminacyjnej zremisować z Włochami i Anglią. O żadnej z tych ekip nie można powiedzieć, że jest ogórkowa, a wygrywanie z nią zawsze i wszędzie byłoby formalnością dla „Biało-Czerwonych”.

Reklama

Przenosząc to na personalia. Euro 2024 w telewizji zobaczą tacy kozacy jak Erling Haaland, Martin Odegaard, Jorgen Strand Larsen, Brennan Johnson, Alexander Isak, Viktor Gyokeres, Dejan Kulusevski, Evan Ferguson, Vangelis Pavlidis, Amar Dedić, Sead Kolasinac, Ermedin Demirović, Edin Dzeko, Albert Gudmundsson i jeszcze długo moglibyśmy wymieniać zawodników prezentujących poziom co najmniej europejski.

Jest tu pewna niesprawiedliwość, skoro w barażach o EURO powalczyć mogła jeszcze taka Estonia, a trzecia w swojej grupie eliminacyjnej Norwegia nie miała już żadnej deski ratunku. Jeżeli futbol ma iść w stronę szeroko pojętego wyrównywania szans, to raczej nie w taki sposób. To jednak temat na osobny tekst.

Pamiętając o wszystkich okolicznościach, nie deprecjonujmy naszej obecności na Euro 2024 hasłami „nie ma się z czego cieszyć”, „po co my tam jedziemy?”, „poza turniejem zostały same dziady” i tym podobne. Takich głosów nie brakowało, zwłaszcza przed meczem z Walią, bo po nim siłą rzeczy trudniej o narzekanie. Zawsze lepiej być na dużym turnieju niż nie być, nawet przy awansie w takim stylu. I wcale nie chodzi o to, żeby zamieść pod dywan problemy polskiej piłki, które dostrzegaliśmy jeszcze przed obronionym rzutem karnym Wojciecha Szczęsnego, a teraz nie chcemy ich już widzieć. Nie, to są dwie osobne, zupełnie niepowiązane kwestie. Chodzi o samo nastawienie i unikanie patrzenia zawsze na tę niepełną część szklanki.

Co by nie mówić, w marcowych meczach jakość i organizacja naszej gry poszły trochę do przodu, mimo że w Cardiff nie przełożyło się to na choćby jedno celne uderzenie przed serią jedenastek. Czy to oznacza, że w grupie możemy zdobyć punkty z Austrią oraz przynajmniej powalczyć z Francją i Holandią? Można pewne rzeczy podejrzewać, ale do czerwca mamy się nad czym zastanawiać.

Finały wielkiego turnieju bez Polski rajcowałyby o wiele, o wiele mniej, a to doświadczenie, od którego zdążyliśmy odwyknąć, bo po raz ostatni zabrakło nas na mundialu w Brazylii sprzed dekady. I nawet jeśli na kolejnych eliminacyjnych drogach będą momenty żenujące, mam nadzieję, że jeszcze bardzo długo nie będziemy musieli sobie przypominać, jak smakuje taka nieposolona zupa.

CZYTAJ WIĘCEJ:

Reklama

Fot. FotoPyK

Jeżeli uznać, że prowadzenie stronki o Realu Valladolid też się liczy, o piłce w świecie internetu pisze już od dwudziestu lat. Kiedyś bardziej interesował się ligami zagranicznymi, dziś futbol bez polskich akcentów ekscytuje go rzadko. Miał szczęście współpracować z Romanem Hurkowskim pod koniec jego życia, to był dla niego dziennikarski uniwersytet. W 2010 roku - po przygodach na kilku stronach - założył portal 2x45. Stamtąd pod koniec 2017 roku do Weszło wyciągnął go Krzysztof Stanowski. I oto jest. Najczęściej możecie czytać jego teksty dotyczące Ekstraklasy – od pomeczówek po duże wywiady czy reportaże - a od 2021 roku raz na kilka tygodni oglądać w Lidze Minus i Weszłopolskich. Kibicowsko nigdy nie był mocno zaangażowany, ale ostatnio chodzenie z synem na stadion sprawiło, że trochę odżyła jego sympatia do GKS-u Tychy. Dodając kontekst zawodowy, tym chętniej przyjąłby długo wyczekiwany awans tego klubu do Ekstraklasy.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

Komentarze

23 komentarzy

Loading...