Michał Probierz powiedział przed meczem, że baraży się nie gra, baraże się wygrywa. W domyśle miał to, że w takich meczach nie są istotne fajerwerki, liczy się wyłącznie wynik. I wiecie co? MAMY GO!!!
Pieprzyć nudę przez 120 minut. Chrzanić, że pierwszy celny strzał oddaliśmy w 103 minucie. To wszystko nie ma dziś najmniejszego znaczenia. NAJ-MNIEJ-SZE-GO. Jedziemy na Euro – to jest po dzisiejszym wieczorze najważniejsze. Czy zasłużyliśmy? Oceniając wyłącznie przez pryzmat tego meczu – tak, zasłużyliśmy, nie narobiliśmy w majtki, zagraliśmy na swoim poziomie. Patrząc przez pryzmat ostatnich miesięcy w naszej polskiej piłce – absolutnie nie. Za nami kompromitujące eliminacje. Obrywaliśmy w meczach o wszystko. PZPN zaliczał wpadkę za wpadką. Piłkarze kompletnie nam zobojętnieli.
Ale to wszystko jest naprawdę nieważne.
Zapominamy o wszystkim, co złe w polskiej piłce.
Jedziemy na Euro.
Jak już wspomnieliśmy – wszystko w tym meczu wskazywało, że skończy się właśnie w ten sposób, czyli karnymi. Po pierwszym kwadransie myśleliśmy sobie: nie jest źle. Po kolejnym: cholera, Walijczycy się rozkręcają. Po jeszcze następnym: no nie, jeśli dalej będziemy tak grać, to za chwilę nas dojadą. Zresztą, wcale nie tak wiele brakowało, byśmy schodzili do szatni z bagażem jednej bramki. W samej końcówce pierwszej odsłony Walijczykom w końcu wyszła akcja niemalże od A do Z – począwszy od świetnej wrzutki, przez zgranie w tempo Moore’a, po wykończenie Daviesa, który zapakował głową do naszej bramki. „Niemalże”, bo tym „Z” było „nie spalić”, ale na nasze szczęście piłkarz Tottenhamu spalił (cała stopa na ofsajdzie).
Na początku obie ekipy nie chciały się odsłonić, ale raczej nie dlatego, że przygniatała je stawka tego spotkania. To raczej świadomy wybór obu trenerów – schować się, czekać na błąd, nie wystawić się krwiożerczemu rywalowi, który tylko czeka na potknięcie. W efekcie oglądaliśmy spotkanie, które wyglądało bardziej jak jakaś Liga Narodów, a nie mecz o być albo nie być na Euro.
Walia, jak się można było spodziewać po jej pierwszym barażu z Finlandią, nie była zainteresowana atakiem pozycyjnym. Raczej oddawała nam piłkę, abyśmy to my się martwili. No i nasze zmartwienia były aż nadto widoczne. Czym próbowaliśmy zaskoczyć do przerwy? Ciekawe dośrodkowanie Slisza do Świderskiego – w tempo, takie akurat pomiędzy obrońców a bramkarza, naszemu napastnikowi trochę zabrakło. Mieliśmy dwie próby z dystansu Piotrowskiego, który chciał iść na fali, ale obie fatalne – po pierwszej piłka dotarła gdzieś do Londynu, druga zakończyła się na stojącym w polu karnym koledze. Co dalej? Nic. Nie zagrażaliśmy.
Najbardziej podobał nam się Zalewski. Brał na siebie odpowiedzialność, bez kompleksów jechał z piłką przy nodze w stronę bramki rywali, dał świetną piłkę do Zielińskiego. Ale to wszystko było znacznie za mało, Ward nawet się nie spocił. Walia – jak już wspomnieliśmy – z minuty na minutę się rozkręcała. Szczęsny też nie miał rąk pełnych roboty, to nie był dla niego taki mecz jak w Lidze Narodów w Cardiff, gdy musiał zwijać się jak w ukropie. Do przerwy – poza tą akcją, po której piłka zatrzepotała w naszej siatce – zamieszanie było głównie po stałych fragmentach. Wielbłądów w obronie nie popełnialiśmy, choć czasem można było złapać się za głowę – jak chociażby wtedy, gdy Wilson wszedł sobie w nasze pole karne jak do swojego pokoju, lecz z jakiegoś powodu robiąc tak kapitalną akcję, podał do nikogo (a w zasadzie do nas).
Druga połowa wyglądała całkiem podobnie. Ani Polacy, ani Walijczycy nieszczególnie chcieli się otworzyć. Najgoręcej było po główce Moore’a, która leciała mniej więcej na poprzeczkę – ZAJEBISTĄ interwencję zanotował Szczęsny, wyciągnął się jak pani z Radomia po cytrynowy napój na wigilijnym stole. Serio, w zachowaniu naszego bramkarza zagrało wszystko – i stało to na wysokim poziomie trudności, i doszły do tego tzw. efekty specjalne. Mający swoje ostatnie miesiące w kadrze Szczęsny uratował nam tyłek także, gdy przedziwny sposób na zażegnanie niebezpieczeństwa wymyślił sobie – ech – Bednarek. Wyglądało to trochę jak sequel do kuriozalnej interwencji z meczu z Senegalem – tym razem Bednarek wymyślił, że zastawi piłkę i poczeka, aż Szczęsny ją wybije, ale akurat w sytuacji, gdy absolutnie nie można było tego zrobić, bo nasz bramkarz ledwo zdążył z interwencją (finalnie mu się to udało, lecz totalnie na styku). Nie ma przypadku w tym, że Probierz ściągnął w końcówce Bednarka, który z każdą kolejną minutą wyglądał coraz bardziej, jak potencjalny sprawca babola, który przesądza o awansie na Euro.
Oczywiście przyklasnęliśmy tej zmianie – Salamon wyglądał dużo pewniej. W tym samym momencie na placu zameldował się Piątek – on akurat zagrał dość niemrawo. Na początku drugiej odsłony swój moment mieli Walijczycy (siedli na nas całkiem mocno), potem to my zaczęliśmy dochodzić do głosu (najgroźniej było po dwóch rogach – najpierw Lewandowski, a potem Kiwior, wygrywali walkę o pozycję, ale przerosło ich oddawanie czystych strzałów). Im bliżej dziewięćdziesiątej minuty, tym coraz bardziej obie drużyny zaczęły na nowo się zamykać.
Podstawowy czas gry skończył się wynikiem 0:0.
Z perspektywy postronnego widza – kompletna nuda.
Z perspektywy wszystkich widzów znad Wisły – napięcie przez cały mecz i pewien rodzaj satysfakcji, że nasi przynajmniej się nie obsrali. Bo tego nie można o nich powiedzieć – nie ugięli się przed rywalem w Cardiff, zagrali na swoim poziomie, a że ten poziom jest, jaki jest, to już historia na inną opowieść. Dość stwierdzić, że dopiero w 103. minucie obejrzeliśmy pierwszy celny strzał biało-czerwonych, chociaż tak po prawdzie – czy to w ogóle był strzał? Do statystyk niby to zaliczyli, ale nie damy głowy, że Frankowski nie chciał wrzucać. Golem zapachniało w innym momencie. Najpierw oglądaliśmy zagrożenie pod naszą bramką, gdy Szczęsny odbił wrzutkę przed siebie. Potem z wyszliśmy z konterką i Piotrowski…
Chyba nie było w Polsce domostwa, w którym nikt nie złapał się za głowę, myśląc, że piłka wpadła przy słupeczku do siatki.
Nie wpadła.
Ale sam strzał – rewelacyjna próba.
To chyba jedyny moment, w którym po naszej stronie tak w realny sposób zapachniało golem. Potem przyszły karne. No i w nich – jak i przez cały mecz – zachowaliśmy nerwy na wodzy. Można mówić, że dzisiaj nie zgadzała się jakość i nie będzie się dało z tym polemizować. Ale mentalnie dojechaliśmy. I to właśnie ten aspekt zadecydował, że jedziemy na Euro.
Lewandowski? Z charakterystycznym dla siebie naskokiem, jakby w zwolnionym tempie. 1:0.
Davies? W sam środek. 1:1.
Szymański? Dynamicznie, na siłę, w środek. 2:1.
Moore? Petarda w poprzeczkę. Piłka od ziemi, znowu od poprzeczki. 2:2.
Frankowski? Kolejny siłowo. 3:2.
Wilson? Znowu w środek. 3:3.
Zalewski? Przy słupeczku. 4:3.
Williams? Na pełnym luzie. 4:4.
Piątek? Bomba. 5:4.
I wreszcie James. Szczęsny go wyczuł. Odbił piłkę przed siebie.
Cała reszta jest już historią.
Z tych dziesiątek kompromitacji wyszliśmy obronną ręką. Uratowaliśmy twarz.
Nie zabraknie nas na turnieju, na który jedzie pół Europy.
Walia – Polska 0:0 (4:5 karne)
CZYTAJ WIECEJ O REPREZENTACJI POLSKI:
- Niedoszły żużlowiec, kibic Chelsea, ministrant. „Dla Piotrowskiego nie ma szczytu nie do zdobycia”
- Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Fot. newspix.pl