Skoro już wszystkie sportowe media w Polsce zalały miliony informacji o walijskiej piłce, walijskich piłkarzach, walijskich klubach i walijskich trenerach, to uczciwie należy przyznać, że ta historia traktuje o czymś tylko odrobinę innym. Będzie tu piłka, będą też kluby, chyba znajdzie się nawet miejsce dla jakiegoś trenera, a w centrum wydarzeń umieszczony zostanie piłkarz. To też jednak opowieść o tym, jak niejaki Mark Aizlewood zrobił wszystko, by wielu ludzi wyrobiło sobie o nim jak najgorsze zdanie. Ostatecznie został nawet walijskim przestępcą.
Złamał prawo, trafił za kratki. Były pościgi? Nie, gdzie tam! Wybuchy? To nie ten typ opowieści. Wszystko działo się pod płaszczykiem dokumentów, sprawozdań i koszul ozdobionych windsorskimi węzłami krawatów. A w tym całym galimatiasie kolejny w swoim życiu wielki błąd popełnił 39-krotny reprezentant Walii, który wraz z kilkoma kolegami chciał zbić fortunę, wyłudzając pieniądze na edukację pochodzącej z mniej zamożnych rodzin młodzieży.
Mózgiem operacji był właśnie wyglądający jak stały bywalec brytyjskich pubów i będący zresztą stałym bywalcem brytyjskich pubów Mark Aizlewood.
Walijski piłkarz kopie piłkę
Jako aktywny piłkarz nigdy nie trafił na czołówki najbardziej poczytnych gazet. Był obrońcą jakich wielu w wyspiarskiej piłce – całkiem wysokim, silnym, o szczęce twardszej niż noga niejednego z jego rywali i ostrzejszej niż niejeden wykonany przez niego wślizg. Grał dla ekip z drugiego szeregu, a w najwyższej lidze w Anglii zameldował się tylko na chwilę z ekipą Charlton Athletic. Przez resztę kariery kopał w niższych dywizjach i jeszcze mniej prestiżowej lidze walijskiej. Wstawał rano, szedł na trening, uprawiał piłkę nożną. Nie był wielką gwiazdą, ale w Walii znali i znają go bardzo dobrze.
Dla wspomnianego Charltonu Aizlewood grał najwięcej i najdłużej. Kibice wychowani w kulcie angielskiego futbolu uwielbiają takich zawodników i nic dziwnego, że uwielbiali również tego jednego urodzonego w Newport. Ich kapitan, ich wojownik, duch ich drużyny. Dwukrotny laureat nagrody dla najlepszego piłkarza Charltonu przyznawanej właśnie przez fanów The Addicks. W latach osiemdziesiątych moglibyśmy nawet powiedzieć, że to towar eksportowy walijskiej myśli szkoleniowej. Ale wtedy nikt nie używał takich śmiesznych pojęć.
Czasy były proste, a Aizlewood wyznawał podczas swojej kariery proste zasady. Jeśli jest akcja rywali, to musi ją przerwać. Jeśli ktoś biegnie szybko, to on ma sprawić, że będzie biegł wolniej. Jeśli ktoś jest pieprzonym hipokrytą, to on nie będzie tego tolerował. Gdy przenosił się z Charltonu do drugoligowego Leeds, nie wiedział jeszcze, że to na Elland Road zostanie autorem jednego z bardziej efektownych pożegnań w historii Pawi. A może i w historii angielskiej piłki?
Początkowo wiele układało się po jego myśli. Choć opuszczał najwyższą klasę rozgrywkową i przenosił się do ekipy grającej tylko na zapleczu, to Leeds nadal było uznawane za wielką firmę. Będącą na ostrym zakręcie, ale wielką. Obrońcę miał przekonać prowadzący wówczas drużynę Billy Bremmer, prawdziwa boiskowa legenda Pawi. Maleńki Szkot nie musiał się nawet za bardzo wysilać, bo Aizlewood sam po prostu chciał spróbować sił w Leeds. Robiąc krok w tył, szykował się do możliwych dwóch kroków w przód.
I w jakiś sposób przeszedł do historii. Prawie dwa lata później władze klubu pożegnały się z Bremmerem, a Aizlewood poczuł ukłucie w sercu, jakby “stracił wtedy cząstkę siebie.” Nie mógł się odnaleźć – tak na boisku, jak i w szatni. Po zwolnieniu trenera stracił ochotę do gry, po prostu. Na jego kolegów też nie bardzo działał efekt nowej miotły, a kibice nadal wymagali wiele. Halo, przecież jesteśmy Leeds United, to nie jest napis na dropsach! Wymagania prowadziły do rozczarowań, rozczarowania do frustracji, a frustracja do buczenia na własnych piłkarzy. To przelało i tak już pełną po brzegi czarę goryczy Aizlewooda. W starciu z Walsall obrońca mierzył się z niezadowoleniem fanów przy niemal każdym kontakcie z piłką.
– To było jedno z tych ponurych spotkań pod koniec sezonu, które po prostu muszą zakończyć się bezbramkowym remisem. Kibice buczeli za każdym razem, gdy dotykałem piłki – wspominał po latach piłkarz w wywiadzie dla Sheridan Dictates.
Mecz był podobno naprawdę beznadziejny, ale na dziesięć minut przed końcem Aizlewood przełamał impas i dał Leeds prowadzenie.
– Ci sami goście, którzy buczeli na mnie od tygodni i prześladowali mnie przez całe popołudnie, teraz nagle oszaleli z radości i uśmiechali się od ucha do ucha. Banda hipokrytów. Stanąłem tylko przed nimi i pokazałem im…
Pokazał im popularne V, czyli po prostu wyspiarskiego fucka. Kilkadziesiąt sekund później opuścił boisko, bo szkoleniowiec Leeds wiedział, że Aizlewood nie powinien występować przed publicznością z Elland Road ani chwili dłużej.
– Gdy zszedłem z murawy, trener kazał mi tylko usiąść na ławce. Powiedziałem mu, żeby się pieprzył i po prostu wróciłem do szatni. Żałuję tego, co się wydarzyło, ale prawda jest taka, że wszystko, co pamiętam z Leeds, to właśnie ten jeden incydent.
W taki sposób Mark Aizlewood zakończył swoją karierę w Leeds.
Walijski alkoholik ma problemy z alkoholem i agresją
Powodów do żalu było w życiu Aizlewooda całkiem sporo. Ze swojej piłkarskiej kariery nie mógł pewnie wyciągnąć o wiele więcej, ale lata po jej zakończeniu okazały o wiele gorsze niż bieganie w deszczowe wieczory po boiskach Division Two. W tamtych czasach nie było raczej piłkarzy przesadnie dbających o swój organizm, ale Walijczyka śmiało możemy zaliczyć do grupy tych wręcz autodestrukcyjnych. Gdy alkoholowi towarzyszyła piłka, Aizlewood jeszcze jakoś się trzymał. Przeżył kilka wspaniałych chwil z reprezentacją, zapisał w swojej głowie kilka godnych zapamiętania wspomnień, a ligowy kalendarz trzymał go w ryzach. Piłki nagle zabrakło, a alkohol pozostał.
A wraz z nim rodziły się coraz większe problemy z agresją. Do tego depresja, myśli samobójcze i wreszcie opisywana w jego autobiografii niemal romantyczna próba zakończenia życia.
– Niemal świtało. Stałem na moście w stolicy Włoch i spoglądałem na jadące kilkanaście metrów niżej samochody. Wiało jak cholera, a ja miałem w głowie myśl, że powinienem po prostu skoczyć – wspominał na stronach Amddiffyn fy Hun. – Miałem spędzić z żoną miły weekend w Rzymie, umówiliśmy się z przyjaciółmi, ale ja znowu wszystko spieprzyłem. Stałem na tym moście, wiedząc, że po raz kolejny zraniłem kogoś bardzo bliskiego mojemu sercu.
Wiecie już, że nie skoczył. Trzy lata po zakończeniu profesjonalnej kariery dał sobie szansę na odwrócenie karty. Wiedział, że jego życie nie wygląda tak, jak powinno i że on sam zachowuje się zdecydowanie odwrotnie do tego, jak powinien. Zdecydował się jednak powalczyć o zmianę. Pracował jako telewizyjny ekspert dla walijskiego oddziału BBC, rozpoczął karierę trenerską jako asystent w niewielkim walijskim Camarthen. A potem znów dała o sobie znać jego agresywna natura – zaatakował dziennikarkę, która miała z nim zrobić wywiad.
– Kompletnie stracił nad sobą panowanie, a ja byłam przerażona. Staliśmy u szczytu schodów, a on złapał mnie za szyję i kazał się wynosić – opisywała wydarzenie poszkodowana Jane Harvey cytowana przez Bristol Live.
Aizlewood oczywiście zepchnął ją ze schodów i w BBC nie miał już czego szukać. Wydawało się, że w piłce także powinien już być skończony. On sam przekonywał w swojej autobiografii, że marzył już tylko o ciężkiej pracy w fabryce i świętym spokoju. Mimo to nie umiał odmówić legendarnemu Ianowi Rushowi, który mimo opisanego wyżej incydentu chciał prowadzić zespół wraz z byłym kolegą z kadry. Nazywał go nawet przyjacielem i jednym z najlepszych trenerów, z którymi przyszło mu pracować. A w Chester City ostatecznie popracowali razem przez całe… osiem miesięcy.
Mark Aizlewood deklaruje, że skończył z alkoholem jakoś w 2005 roku.
Walijski niedoszły samobójca opłakuje samobójczą śmierć żony
Wiele z jego najbardziej przykrych doświadczeń jest pośrednio, albo i czasem bezpośrednio, efektem jego niezbyt trafnych decyzji. Wybuchowy charakter i bezkompromisowość Aizlewooda silnie oddziaływały na jego najbliższych: dzieci, żonę. Walijczyk był pewnie jednym z gorszych materiałów na męża i ojca, a pod wpływem alkoholu mógł śmiało ubiegać się o tytuł najgorszego w obu kategoriach.
Był rok 2016. Z ukochaną Penny rozstał się trzy lata wcześniej, ale nadal trwała ich sprawa rozwodowa. Mark układał sobie życie z nową partnerką, a jego żona… od lat cierpiała na depresję, która zżerała ją od środka. Życie pełne zdecydowanie niechcianych przygód nie rozpieszczało jej ani odrobinę. Awantura w Rzymie, która zepsuła im jeden wieczór uroczego weekendu, była tylko jedną z setek, o ile nie tysięcy. Tworzyli bardzo trudne małżeństwo, ale wobec problemów męża (i problemów z mężem), Penny długo ukrywała swój kiepski stan psychiczny. Najpierw niezbyt destrukcyjnymi sposobami, potem alkoholem i narkotykami.
Córka pary, Holly, utrzymuje, że stan jej mamy drastycznie się pogorszył ledwie na kilka miesięcy przed śmiercią. Wówczas Penny dowiedziała się, że jednak nie zostanie babcią – Holly poroniła. Rodzinny dramat to było zbyt wiele na i tak ledwie radzącą sobie z codziennym wstawaniem panią Aizlewood.
Pogrążała się w cieniu, a finałem tej przykrej historii była samobójcza śmierć. Kończącą życie mieszankę stworzyły leki popijane alkoholem. Córka znalazła martwą mamę w jej domu i od razu zadzwoniła do taty:
– Hej tato, mama nie żyje.
Mark Aizlewood to człowiek, którego trudno nazwać dobrym. Nie jest jednak pozbawiony serca, a to w nim mieszkała przez lata jego Penny. Nawet jeśli się rozeszli, nawet jeśli wiele razy ją krzywdził i stworzyli razem wyjątkowo dysfunkcyjną rodzinę.
– Nie da się przygotować na takie słowa. Po prostu, nie da się – mówił w jednym z wywiadów – To cholernie trudna sytuacja, w której nie możesz już nic zrobić, ale ciągle nie wiesz, co mogłeś zrobić wcześniej. Albo wiesz i masz do siebie żal. Szczerze? Chciałbym, żeby nikt nie musiał nigdy przechodzić przez coś takiego.
Śmierć Penny zbiegła się z oskarżeniami o defraudację pieniędzy, które Aizlewood i jego pięciu wspólników mieli przeznaczyć na kursy doszkalające dla młodzieży. Mieli, bo jak się ostatecznie okazało, nie przeznaczyli. A już na pewno nie w całości.
Walijski oszust próbuje się dorobić na oszustwie
Plan wydawał się wyjątkowo sprytny. Mark Aizlewood działał we współpracy z innymi pięcioma cwaniaczkami i wszyscy byli przekonani, że nikt się w tym wszystkim nie połapie. Ich firma, Luis Michael Training Limited, miała zorganizować szkolenia dla młodych ludzi liczących na znalezienie pracy. Studentów, uczniów, byłych uczniów – praktyczne warsztaty miały sprawić, że ich uczestnicy z fachem w ręku wejdą na rynek pracy. Brzmi bardzo szlachetnie, co nie?
Szkoda tylko, że całość została zaplanowana po to, żeby pieniążki trafiły do kieszeni Aizlewooda i spółki. Panowie chodzili od koledżu do koledżu i przekonywali władze kolejnych placówek, że organizują coś bardzo potrzebnego i przyda im się finansowanie tej operacji. Chcieli uczyć przede wszystkim fachu piłkarskiego trenera – nie dość że na rzeczy znał się Aizlewood, to w skład przekrętowej ekipy wchodził jeszcze jeden były piłkarz, dwa lata młodszy od dawnego obrońcy reprezentacji Walii – Paul Sugrue. W Anglii instytucje uczące w ramach tak zwanej further education to coś, co można nazwać odpowiednikiem naszych szkół zawodowych, więc deklarowana działalność grupy dżentelmenów wydawała się dobrze dopasowana do koncepcji.
Mark Aizlewood i Paul Sugrue liczyli, że uda się uniknąć odsiadki.
Panowie nawijali kolejnym dyrektorom makaron na uszy, utrzymując, że liczba nastolatków, którym są gotowi pomóc, oscyluje w okolicach czterech tysięcy. Aizlewood z kolegami wyliczyli, że na opłacenie edukacji każdego z nich potrzeba w założonym modelu biznesowym dokładnie 95 funtów tygodniowo. Przekręt był na tyle bezczelny, że oszuści za każdym razem pokazywali potencjalnym sponsorom długą listę osób, które miały być beneficjentami projektu. Prawie cztery tysiące nazwisk, z których wiele zostało po prostu wymyślonych, a niektóre wpisywały dzieci z angielskich podstawówek, zdecydowanie zbyt małe, żeby zrozumieć, co robią, kreśląc na jakiejś kartce swoje imię i nazwisko. No i jeszcze uczestnicy letniego obozu piłkarskiego organizowanego przez jednego ze wspólników Aizlewooda, choć oni akurat nie mieli pojęcia, że Jack Harper wykorzystał ich dane do przekrętu. Na listach działań spod szyldu Luis Michael Training Limited pojawiał się każdy, kogo panowie akurat mieli pod ręką. Zatrudniano praktykantów do spraw wszelakich, którzy pracowali dla spółki krótko, ale za to służyli firmie swoim imieniem i nazwiskiem.
Cel został osiągnięty. Przy wstawiennictwie odwiedzonych placówek edukacyjnych udało się pozyskać pieniądze z rządowej Skills Funding Agency. W końcu jednak odkryto, że niektóre szkolenia zaplanowane przez Aizlewooda i jego kompanów nie odbyły się w ogóle, a niektórymi objęta została tylko część zadeklarowanych uczestników. Jak ocenił sąd, w ramach wyłudzenia firma Luis Michael Training Limited uzyskała około pięciu milionów funtów, które nie zostały przeznaczone na realizację zadeklarowanego projektu. Nie jest to przekręt na miarę Ocean’s Eleven, ale członkowie Aizlewood’s Six liczyli, że nikt nie wykryje tych malwersacji i przez kolejne lata będą cieszyli się stałym i całkiem wysokim miesięcznym przychodem. No nie do końca się to udało.
W sądzie obrońca Aizlewooda przyjął strategię, która miała uratować jego klienta poprzez wykorzystanie… wcześniejszych błędów popełnionych przez byłego reprezentanta Walii. Przekonywał, że dawny piłkarz Charltonu i Leeds po prostu nie mógł brać udziału w tak złożonym i wymyślnym procederze. Szerokim echem odbiła się w angielskich mediach odpowiedź Aizlewooda na jedno z pytań prawnika:
– Zarzuca ci się udział w przekręcie prowadzącym do wyłudzenia, ale chciałbym wiedzieć, jakie było twoje nastawienie psychiczne w tamtym okresie? Co zajmowało twoją głowę?
– Rodzina i problemy rodzinne – odpowiedział Aizlewood, który od razu wytłumaczył, dlaczego nie ma z tą sprawą nic wspólnego – Po pierwsze, nie miałem ochoty brać w czymś takim udziału. Po drugie – nie miałem na to czasu.
Walijczyk zasłaniał się mającą depresję żoną i jej uzależnieniem od alkoholu i narkotyków, ale sąd nie uwierzył w jego wersję. Pewnie dlatego, że trudno uwierzyć, by dyrektor firmy wyłudzającej rządowe pieniądze, nie wiedział, że owa firma wyłudza rządowe pieniądze. W 2018 roku Mark Aizlewood i jego wspólnicy trafili ostatecznie za kratki i choć początkowo były reprezentant kraju miał spędzić w więzieniu sześć lat, to po upływie trzech znów cieszy się wolnością. I stara się być dowodem na skuteczne działanie procesu resocjalizacji, którą przeprowadził na sobie sam.
Walijski były więzień… stara się ułożyć swoje życie na nowo
Ta historia nie ma chyba typowego happyendu i w przypadku Aizlewooda tylko najbardziej odważni idealiści mogliby założyć, że 64-latek może zostawić całe swoje życie za sobą. Gdy zadziorny piłkarz opuścił zakład karny, dotarli do niego dziennikarze portalu Wales Online. Will Hayward namówił Aizlewooda na rozmowę, w której były reprezentant Walii znów przyznał się do wielu błędów i znów przekonywał w swoim stylu, że ma gdzieś co myślą o nim inni ludzie.
– Możliwe, że naprawdę wielu Walijczyków ma już wyrobioną opinię na mój temat. Nie ma w tym nic złego, ale ze zdecydowaną większością z nich nigdy nawet nie rozmawiałem, nigdy się nie widzieliśmy, a oni i tak mają w głowie mój bardzo krytyczny obraz. Z biegiem lat trochę się do tego przyzwyczajasz, stajesz się odporny na wszechobecną krytykę – przekonywał w wywiadzie Aizlewood.
Za kratami starał się zagospodarować sobie czas i robił wszystko, by znów nie stracić kontroli. Uczył innych więźniów o zdrowym trybie życia (sic!), zdrowym odżywianiu, prowadził treningi. Ukończył nawet nietypowy kurs i został samarytańskim słuchaczem, czyli osobą, do której mógł się zgłosić każdy więzień mający myśli samobójcze. Aizlewood oferował rozmowę, wsparcie psychologiczne i… on akurat oferował też osobiste doświadczenie.
– Gdy trafiasz do więzienia, możesz wybrać jedną z dwóch dróg. Możesz pogrążać się w użalaniu się nad sobą i obwiniać świat. Albo możesz pójść inną drogą i spróbować wykorzystać tę kupę wolnego czasu. A ja lubię się uczyć – brałem udział w kursach uświadamiających dotyczących alkoholu i narkotyków oraz, jak na ironię, zajmowałem się kryminologią. Utrzymywałem siebie i swój umysł w dobrej kondycji, więc wiedziałem, że kiedy stamtąd wyjdę, będę gotowy na powrót do normalnego świata. Jeśli wybierzesz drogę wegetacji, to wyjście z więzienia może być bardzo trudne – mówił Aizlewood w rozmowie z Haywardem.
Mark Aizlewood chciał już na dobre porzucić piłkę nożną, ale nie potrafi.
Walijczyk nie jest dowodem na to, że systemowa resocjalizacja działa. Więcej – w jego przypadku śmiało można uznać, że to nie zakład karny odpowiada za względnie udany powrót do społeczeństwa. Aizlewood zagrał w więzieniu na swoich zasadach i wygrał. Dostał potrzebne narzędzia, ale to on sam chciał pozostać człowiekiem, który nie upadł, choć kilka razy był bardzo blisko wielkiej katastrofy. Teraz pracuje jako spec od BHP. Dodatkowo trenuje Carmarthen, które porzucił na trzy lata odsiadki. Przyznaje wprost, że gdyby go nie przymknęli, to drużyna nie spadłaby do drugiej ligi.
Został dziadkiem, a wnuk stał się jego oczkiem w głowie. Dzieci natomiast służyły i służą mu wielkim wsparciem. Regularnie odwiedzały go w więzieniu i nie pozwoliły mu zapomnieć, kim dla nich jest.
– Jedną rzeczą, o której marzy każdy ojciec, jest sprawienie, aby jego dzieci były z niego dumne. Udało mi się to osiągnąć dzięki piłce, ale niemal wszystko zaprzepaściłem. Wszystkie moje dzieci starają się podkreślić, że między nami nic się nie zmieniło. Nadal jestem tatą.
I człowiekiem. Upadłym, powstałym, zagubionym, odnalezionym, złym, dobrym. Prawdziwym.
WIĘCEJ WALIJSKICH WĄTKÓW PRZED FINAŁEM BARAŻY:
- Zestawiają go z Leninem, nazywają księciem. Paul Mullin – od anonima do idola Walii
- Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?
- Wygrał walkę z chłoniakiem, teraz czas na Polskę. Nowe życie Davida Brooksa
Fot. Richard Swingler / Victoria Jones / Newspix