Reklama

Wojciech Kuczok: Gdy Jojko wrzucił sobie piłkę do bramki, świat się dla mnie zawalił [WYWIAD]

Jakub Radomski

Autor:Jakub Radomski

16 marca 2024, 09:55 • 18 min czytania 36 komentarzy

W dużej rozmowie z Weszło Wojciech Kuczok, ceniony pisarz i wielki fan futbolu, mówi, dlaczego cieszy się, gdy Legia przegrywa, opowiada, co poczuł, widząc martwe ciało bliskiej osoby i tłumaczy, dlaczego rządy poprzedniej partii, które nazywa „kaczyzmem”, przypominały mu PRL. – Ta partia nie miała szczęścia do twarzy. Raczej kojarzę ją z gębami. PiSowi brakowało twórców, intelektualistów – dodaje.

Wojciech Kuczok: Gdy Jojko wrzucił sobie piłkę do bramki, świat się dla mnie zawalił [WYWIAD]

Był pan na pamiętnym barażu o utrzymanie w najwyższej lidze, kiedy Janusz Jojko, bramkarz Ruchu, wrzucił sobie piłkę do własnej bramki?

Wojciech Kuczok – poeta, pisarz, scenarzysta, kibic Ruchu Chorzów: Byłem. Odbywał się w 1987 roku, więc miałem 15 lat. Wyszedłem w przerwie, bo to była dla mnie trauma. Pamiętam tę martwą ciszę, która nastała na stadionie tuż po tym zdarzeniu. Ani kibice Ruchu, ani fani Lechii Gdańsk w pierwszej chwili nie zrozumieli, co się stało. To było zbyt kuriozalne. Jojko wrzuca sobie piłkę, po czym wyjmuje ją z siatki i zdaje się mówić sędziemu: – Nic się nie stało, gramy dalej. Kibice myśleli mniej więcej tak: „Chuj tam, to przecież się nie liczy. To nie może być bramka”. Dopiero po jakiejś dłuższej chwili, kiedy sędzia zagwizdał i wskazał na środek boiska, do wszystkich dotarło, co właśnie się stało. Chodzą legendy, że córka Jojki była na trybunach i jako jedyna cieszyła się z tego, że tata strzelił gola. W przerwie opuściłem stadion i płakałem, wracając do domu. Świat się wtedy dla mnie zawalił. Wielu rzeczy spodziewałem się przed tamtym meczem, ale nie tego, że przez taką katastrofę bramkarza Ruch pierwszy raz w historii spadnie z najwyższej ligi. Film pokazujący zagranie Jojki do dzisiaj jest hitem internetu.

Nie wiem, czy on celowo wrzucił sobie wtedy piłkę do bramki. Wiele osób tak sądziło, tym bardziej, że w lidze szalała korupcja. Ja byłem tylko widzem, nie śledziłem jego twarzy, zachowania tuż przed tym zdarzeniem. Wielu kibiców nawet nie zauważyło, jak pada gol. Ujrzeli tylko piłkę w siatce i nie wiedzieli, co się dzieje. To było drastyczne, szokujące dla wszystkich na trybunach. Jojko zapłacił za to sporą cenę, bo został wywalony z klubu. Choć z drugiej strony trafił później do GKS-u Katowice i został jego legendą. Dziś, gdy wracam do tamtych chwil, dochodzę do wniosku, że ten traumatyczny spadek w 1987 roku był na swój sposób Ruchowi potrzebny. Gdyby zespół się utrzymał, pewnie dalej plasowałby się w środku tabeli. W latach 80. Ruch czasami nazywany był przez złośliwców trupem ekstraklasy, bo z reguły o nic ważnego nie grał. Był siódmy, ósmy, dziewiąty. A tak spadł, po roku wrócił na najwyższy poziom i dokonał niesamowitej sztuki, bo w kolejnym sezonie jako beniaminek wywalczył swoje ostatnie jak dotąd mistrzostwo Polski.

Jak Ruch tego dokonał?

Reklama

Tajemnica polega na tym, że Ruch spadając został, za rzekome kupowanie meczów, ukarany zakazem transferowym w obie strony. Oznaczało to, że nie można było nikogo sprowadzić, ale też nikogo sprzedać. Czyli drużyna, która spadła, musiała grać dalej w tym samym składzie. Okazało się jednak, że trafili do ligi, w której wszyscy są od nich słabsi. Wrócili do elity i niejako z rozpędu wciągnęli nosem całą ligę. Grali z wielkim entuzjazmem, wyjątkowo trudno było ich pokonać. Trafiono też z trenerem, bo zespół objął Jerzy Wyrobek, czyli człowiek z Chorzowa, legenda Ruchu.

W ten weekend czeka nas mecz u siebie z Górnikiem. Ze wszystkich spotkań z tym rywalem najlepiej pamiętam właśnie mecz z 1989 roku, z końcówki sezonu. Wcześniej to oni cztery razy z rzędu sięgali po mistrzostwo kraju. To był największy, najbogatszy klub. Ruch wygrał jednak 2:1, stało się coś niemożliwego, co otworzyło mu autostradę do tytułu. Tamto spotkanie miało niebywałą dramaturgię, bo w końcówce Górnik dostał rzut karny, ale obronił go Ryszard Kołodziejczyk. W drużynie Wyrobka miałem dwóch ulubionych piłkarzy. Mieczysław Szewczyk imponował mi fantastycznymi strzałami z dystansu, a Józef Nowak tym, że miał niesamowity dar nawiązywania kontaktu z publicznością. Nie strzelał zbyt wielu goli, ale był skrzydłowym, który po każdej akcji machał albo pokazywał coś kibicom.

Dziś ma pan ulubionego piłkarza?

Daniel Szczepan, zdecydowanie. On jest jak tankietka, mały czołg, gra trochę jak Wayne Rooney. Mało jest napastników, którzy dostają 13 żółtych kartek w sezonie. Myślę, że obrońcy panicznie się go boją, bo wiedzą, że da się odebrać mu piłkę, ale możesz przy tym stracić ząb albo mieć połamane żebra. Szczepan to chłopak z „niebieskiego” Radlina, od dawna uwielbiający Ruch, dlatego tak gryzie trawę. Mam nadzieję, że będzie miał duży wpływ na utrzymanie Ruchu, co uważam za trudne, ale nie niemożliwe. Co prawda zespół wygrał w tym sezonie tylko dwa mecze, ale strata do bezpiecznego miejsca nie jest ogromna, a Ruch czekają jeszcze bezpośrednie mecze z Puszczą Niepołomice i Koroną.

Daniel Szczepan w akcji 

Reklama

Wiem, że po spadku w 1987 roku, gdy Ruch grał na drugim szczeblu, jeździł pan na wyjazdy, był szalikowcem. Jest jakaś historia z wyjazdowego meczu, którą do dziś ma pan w głowie?

Nigdy nie byłem prawdziwym kibolem, pierwszy i ostatni szalik dostałem na 15. urodziny i zgubiłem go gdzieś na feriach zimowych. Fanatyk by umarł ze wstydu, ale ja zawsze w dzieciństwie gubiłam czapki i szaliki. Mrożący krew w żyłach wyjazd miał miejsce później, w 1996 roku, kiedy już stroniłem od bywalców „młyna”. Pojechałem na finał Superpucharu Polski, do Wodzisława Śląskiego, w którym graliśmy z Widzewem. Dziś kibice obu zespołów się przyjaźnią, a wtedy była wielka nienawiść, kosa i jeżdżenie siebie wzajemnie po matkach.

Mecz skończył się bardzo późno i został tylko jeden pociąg powrotny do Katowic. Był wyjątkowo mały, liczył dwa wagony, a mieli nim jechać kibole Ruchu i Widzewa. Pośrodku był maleńki przedział, który zajęła policja, mająca za zadanie odpierać ataki. Ci kibole chcieli się tam zarzynać, naprawdę. Byłem jedynym bezstronnym pasażerem, który siedział z policjantami. Zastanawiałem się: „Co tu się zaraz stanie, gdy te dwie masy ludzkie zderzą się ze sobą i zobaczą mnie pośrodku? Za kogo mnie wezmą: za policjanta w cywilu? Czy dam radę uchronić się przed śmiercią?” Nigdy nie zapomnę tamtego powrotu z duszą na ramieniu.

W 2017 roku Ruch spadł z Ekstraklasy czwarty raz w historii. Czarę goryczy przelał mecz z Arką w Gdyni, w którym gola ręką strzelił mu Rafał Siemaszko. W jednym z felietonów dla „Wyborczej” nazwał go pan szczypiornistą.

Nazwałem go tak, owszem, ale cała ta sytuacja nie była wyłącznie jego winą. Winę ponosił sędzia Tomasz Musiał, który uznał tamtego gola. Nie było wtedy jeszcze VAR-u, ale miał przecież dwóch liniowych. Ja nie oczekuję od ludzi, że będą bohaterami we wszystkich okolicznościach. Pamiętajmy, że Arka też wtedy bardzo potrzebowała punktów. Siemaszko miał pójść do arbitra i powiedzieć mu: – Przepraszam, panie sędzio, ale pan nie ma racji. Strzeliłem tego gola ręką? Przecież wtedy wszyscy kibole Arki uznaliby go za frajera. Dlatego na swój sposób rozumiem ten jego niecny czyn. Poza tym ja nie ukrywam, że należę do kościoła Diego Maradony, dlatego mam dość wyrozumiały stosunek do podobnych „rękoczynów”. Wszak jedna z najważniejszych bramek w historii mundiali została zdobyta w ten sposób. Oszustwo też może być dziełem sztuki – to sztuka występku.

Ruch nie spadł wtedy przez Siemaszkę, ani nawet przez sędziego Musiała, choć gdy dziś widzę, że ma sędziować Ruchowi, zaczynam się złościć i warczeć. Ruch już od dłuższego czasu spadał na łeb, na szyję. Był nieudolnie zarządzany, miał słabą drużynę, wszystko się psuło. Waldemar Fornalik zostawił zespół, gdy ten był jeszcze ponad miejscem spadkowym. Przyszedł Krzysztof Warzycha, ale on niestety do trenerki kompletnie się nie nadaje.

Pan był skazany na Ruch od dziecka, prawda?

Mieszkaliśmy na osiedlu, tuż obok stadionu. Mój ojciec chodził regularnie na spacery z psem i wydłużał je sobie, wchodząc na mecz. To były czasy, gdy można było za darmo wejść na stadion w przerwie spotkania, bez żadnego biletu. Poza tym, wpuszczano wtedy kibiców ze zwierzętami, co już w ogóle z dzisiejszej perspektywy jest niebywałe. Tata miał dużego charta afgańskiego, którego trzymał bez kagańca. Wyobraża pan to sobie? Tak wyglądały realia 40 lat temu. Któregoś dnia byłem z tatą na spacerze i mówię: – Chodź, zobaczymy, jak idzie Ruchowi. Grali z Arką Gdynia, rywale na żółto. Podobał mi się ten kolor, dlatego kibicowałem przeciwnikom. Pamiętam, że padł remis. Później już jednak trzymałem kciuki tylko za Ruch.

Przez pewien czas mieszkał pan też w Warszawie. Chodził wtedy pan, kibic Ruchu, na Legię?

Muszę coś panu pokazać (Kuczok sięga po portfel i wyjmuje zdjęcie młodego chłopaka w stroju Legii). Od kiedy urodził się ten młody człowiek, który ma bliżej ze swojego domu na Legię, niż ja miałem na stadion Ruchu, mój stosunek do tego klubu nieco się zmienił. To mój synek, który trenuje w Legii, kibicuje jej i bardzo przeżywa mecze. Ja, gdy wcześniej chodziłem na Legię, kibicowałem przeciwnikom. Poszedłem na jej mecz z Piastem Gliwice, by zobaczyć, jak drużyna ze Śląska przybliża się do mistrzostwa Polski przy Łazienkowskiej. Kwestie rodzinne spowodowały jednak, że muszę tę swoją legijną niechęć choć nieco powściągać.

Pamiętam, jak w latach 80. Górnik grał na Stadionie Śląskim z Bayernem Monachium. Kibicowałem jego rywalom. Mój tata był zażenowany. – Synu, to nasz wróg, ale gdy gramy międzynarodowe mecze, trzeba im kibicować. Co ty wyprawiasz? – mówił. Więc gdy Legia gra teraz z zagranicznym rywalem, mam poniekąd sytuację win-win. Kiedy wygra, cieszę się, bo polski klub nabija punkty do rankingu, z których kiedyś może będzie korzystał Ruch. A gdy Legia przegrywa, cieszę się, bo jej nie lubię.

Znany aktor Bogdan Kalus, również prywatnie wielki kibic Ruchu, powiedział, gdy razem rozmawialiście z Michałem Polem, że Legia, ze względu na swoje możliwości finansowe oraz jakość piłkarzy, co roku powinna zdecydowanie wygrywać ligę. Zgadza się pan?

W skali polskiej Legia to duży klub, ale jeżeli spojrzymy na to z perspektywy najlepszych lig w Europie, to różnica między nią a Ruchem jest żadna. Jedni i drudzy są biedakami, pariasami futbolowej Europy. Wiadomo, że Legia nie kupi uznanych zawodników z najwyższych lig. Swoich graczy jakoś wyjątkowo nie rozwija, bo wychowanków w pierwszej jedenastce jest tam tyle, co kot napłakał. Różnica polega na tym, że ściąga do siebie droższy szrot, niż robią to drużyny z dołu tabeli. Nie zdziwię się, jak w tym sezonie Legia nie awansuje nawet do europejskich pucharów.

Wojciech Kuczok w 2014 roku 

Szczerze – napisał pan kiedyś coś, czego żałował?

Pewnie tak. Myślę, że były teksty, których dziś bym nie stworzył, bo uznałbym je np. za kiepskie literacko. Na pewno nie było tak z tekstem antykibolskim za który podobno kibole mieli mnie „zrobić do spodu”.

Jak to?

Marcin Pietraszewski, autor książki „Wojny niebieskie”, opowiadającej o kibolach Ruchu, niedawno mi o tym wspomniał w mailu. W 2012 roku napisałem tekst o kibolach. Wulgarny, bezkompromisowy, bo uznałem, że do tych tępych łbów można dotrzeć tylko ich własnym językiem. Wkurzyli mnie, bo na którychś Wielkich Derbach Śląska chcieli zdetonować ładunki wybuchowe pod sektorem Górnika. A może to była jakaś inna awantura, z powodu której przerwano mecz? Ująłem swoje myśli w żołnierskich słowach. Na skrzydełku książki Pietraszewskiego jest kilka słów ode mnie. Gdy zobaczył to jeden z jego rozmówców, powiedział: A, bo widzę, że tu jest ten Kuczok. Przypomniałem sobie właśnie, że jego też mieliśmy zrobić. Po 12 latach dowiedziałem się, że był na mnie wyrok. Akurat wtedy przeprowadziłem się w góry. Głupi ma zawsze szczęście. Pewnie dlatego tamten kibol powiedział jeszcze Marcinowi:

– Wszystko było gotowe, wiedzieliśmy, gdzie się pojawia, ale nagle zniknął. Zgadza się, tak było.

Nigdy nie napisałem czegoś, za co bym chciał przepraszać. Nie było tak również z moim felietonem o skoczkach, za który zebrałem swego czas olbrzymi hejt.

Skrytykował pan wtedy m.in. Dawida Kubackiego za wykonywanie znaku krzyża przed skokiem. Naprawdę nie spodziewał się pan takiej krytyki?

Nie, zresztą to była typowa gównoburza. Wszystko działo się w czasach „kur-wizji” i „Wiadomości”, które tylko czyhały na to, żeby można było wziąć jakąś aferę z „Wyborczej” albo od kogoś innego, nie będącego z prawej strony politycznej. Byłem wtedy na jakimś długim spektaklu teatralnym w Warszawie. Trwał z cztery godziny, więc pewnie Warlikowski. W przerwie spektaklu włączam telefon i widzę mnóstwo wiadomości na Messengerze, w folderze „Inne”. Do dziś pamiętam jeden: „Jakbym miał taką dupę jak twój ryj, to wstydziłbym się srać”. Muszę przyznać, że to bardzo misterna konstrukcja. Okazało się, że „Wiadomości” walnęły chwilę wcześniej kilkuminutowy materiał, w którym opisały mnie jak jakiegoś satanistę. Chciało mi się śmiać. Szczerze? Ja kocham moich hejterów, bo póki są, człowiek czuje, że żyje.

Napisał pan kiedyś felieton, w którym zestawiał losy Ruchu z sytuacją polityczną w Polsce. Gdy w 1989 roku pana ukochany klub zdobywał ostatni tytuł mistrza Polski, był czerwiec, a aktorka Joanna Szczepkowska ogłaszała w Polsce koniec komunizmu. W 2023 roku Ruch był blisko powrotu do ekstraklasy, a pan zastanawiał się w tekście, czy niebawem w Polsce skończy się „kaczyzm”.

I tak się stało.

Co panu się w tym kaczyźmie tak nie podobało?

Tromtadracja i tandeta patriotyczna jak w PRL-u. Przypominały mi się tamte apele sprzed lat, ku czci rewolucji październikowej. Fundamentalizm religijny, niekompetencja polityczna, bezprecedensowy nepotyzm, izolacjonizm, długo można by wymieniać. Gdyby chociaż politycy poprzedniej władzy potrafili uwodzić, wciągnąć jakoś zmyślnie w ich metodologię budowania nowego Polaka, ale im się to nie udało. Poza tym PiS nie miał szczęścia do twarzy, tam raczej były takie naprawdę tępe gęby. Widać było, że mają strasznie krótką ławkę. Brakowało im twórców, intelektualistów, mieli za to cwaniaczków albo prymitywów. I przez to doszło w Polsce do kibolizacji sceny politycznej.

Chciałbym w tym miejscu pochwalić autorów sektorówek z „Żylety”. Jak nie lubię Legii, tak doceniam progres estetyczny i intelektualny opraw na jej meczach. Kiedyś to były jakieś prymitywne hasła typu patriotycznego, charakterystyczne dla kaczyzmu, a teraz jest to bardziej wysublimowany przekaz. Pamięta pan, co zrobili na meczu z Molde? Najpierw: „UEFA, tym razem wygrałaś”, a chwilę później: „Surprise, motherfuckers” (śmiech).

Ale wróćmy do kaczyzmu. On mnie niczym nie uwiódł, a zraził swoją tępą propagandą, zakłamaniem, fundamentalizmem religijnym i wszystkim, co najgorsze. Poczułem się, jakbym z powrotem był w głębokim PRL-u, naprawdę. Wtedy też czułem dysonans, dyskomfort estetyczny, gdy widziałem te wszystkie partyjne ryje i czułem, że skrajnie brakuje ludzi choć trochę lotnych, tylko poza inteligentnym, ale demonicznym Jerzym Urbanem. Ale to była inna kategoria.

Mówi pan publicznie, że jest ateistą. Z kolei w rozmowie z „Vivą” 10 lat temu stwierdził pan, że w pewnym momencie życia przestał bać się śmierci. Jak to rozumieć?

Przestałem bać się jej, gdy poczułem, że wiele mi się w życiu udało. Moje wszystkie marzenia w zasadzie się spełniły. Dostałem ważne nagrody za swoje książki, spełniłem marzenia górskie, odkryłem parę pięknych jaskiń w polskich górach, za co nawet dostałem prestiżowe wyróżnienie w postaci „Kolosa”. Trzy wspaniałe kobiety urodziły mi trójkę dzieci. Nie mogę powiedzieć, że czegoś nie zdążyłem osiągnąć. Jakbym teraz zmarł, to nie boję się o to, że w zaświatach, o ile istnieją, będę miał straszny niedosyt.

Według pana istnieją?

W życie pozagrobowe można wierzyć, nie wierząc jednocześnie w Boga. Czuję, że ta energia, która jest w naszych ciałach, jest zbyt mocna, by mogła po prostu przepaść. Parę razy w życiu widziałem zwłoki. Widziałem trupa mojego ojca i czułem, że to nie jest on. To trochę jak z tą skórą, którą zostawia po sobie gad. Tam nie było człowieka. Człowiek był już gdzieś indziej. W jakiejś chmurze, innym wymiarze. W dzisiejszych czasach łatwiej sobie wyobrazić, że można istnieć bezcieleśnie. Nie boję się więc śmierci, bo nie sądzę, by śmierć organizmu była jednocześnie śmiercią tego, co wierzący nazywają duszą.

Mówił pan o spełnionych marzeniach. Ma pan jeszcze jakieś literackie?

Chciałbym wrócić do pisania. Miałem ostatnio czas, kiedy przedłożyłem życie nad twórczość. Zakochałem się w Agacie Passent, przeprowadziłem do Warszawy, zacząłem żyć miłością, a później wychowywaniem dziecka. Pisałem z rozpędu jakieś książki, ale drugorzędne. Napisałem tylko jedną poważną powieść pt. „Czarna”. Chciałbym wrócić do kontynuacji „Spisków”, czyli przygód tatrzańskich. To moja najjaśniejsza, chyba najbardziej wesoła powieść, której akcja kończy się w roku 2000, więc jest jeszcze prawie ćwierć wieku moich przygód do opisania. Chciałbym też w jakimś miejscu pisać dalej o piłce. „Wyborcza” mi właśnie podziękowała po 10 latach współpracy. W końcu się załapałem na masowe zwolnienia.

Wojciech Kuczok w 2010 roku

Obok nas leży okładka pana najbardziej znanej książki, „Gnoju”, na której pisze pan: „To powrót do mojej ulubionej psychopotalogii życia rodzinnego”. To rzeczywiście bardzo częsty wątek w pana twórczości. Co pana tak w tym interesuje?

On jest mi najbliższy, bo sam zakładałem i rozkładałem różne rodziny. Drzewa genealogicznego mojej rodziny w zasadzie nie da się wyrysować, bo to jest jeden, wielki patchwork. Ono przypominałoby jakiś rodzaj płożącego się krzaka. Perypetie rodzinne, wynikające z jakichś toksycznych relacji, nie są mi obce już od czasów dziecięcych. Żyłem nimi, one mnie naznaczyły, ale jestem też już tym wszystkim trochę zmęczony. Dlatego chcę zająć się „Spiskami” i pisać o ludziach, u których wszystko przebiega prościej.

Dwa lata temu wyprowadziłem się z Warszawy i być może stałem się trochę antymieszczański. Nie w sensie takim, że mam niechęć do ludzi z miasta, ale po prostu jestem daleko od nich, odklejony od ich problemów i ich tempa życia. Zrozumiałem, że zazdroszczę prostym ludziom, którzy mają w życiu mnóstwo problemów, ale toksyczne relacje rodzinne są u nich czymś bardzo rzadkim. Oczywiście na wsi jest pewien problem z zastygłym patriarchatem. Na Podhalu wciąż żywą tradycją jest bicie dzieci i kobiet, zapewne paru bęcwałów traktuje to co najmniej jak niematerialne dziedzictwo kulturowe. Na wsi beskidzkiej, gdzie teraz mieszkam, na szczęście tego nie widzę. Zazdroszczę moim sąsiadom ich prostych problemów, zmagania się z naturą, a nie z tym, że mąż powiedział do żony, że powinna schudnąć, co ją uraziło i ona nie wie, czy iść z tym do psychoterapeuty, czy na policję. A to są rozmowy rodem z Green Caffe na Placu Trzech Krzyży. To dla mnie kosmos, z którym nie mam już nic wspólnego.

Co pana tak kręci w odkrywaniu jaskiń?

Dobrze jest mieć możliwość niskobudżetowego znikania z powierzchni ziemi. Nie mam tyle kasy, co Elon Musk, żeby wysłać się rakietą na Księżyc. Nie umiem też pływać, więc nurkowanie mi nie grozi. A jaskinie dają taką możliwość. Gdy człowiek schodzi pod ziemię, zostawia świat i wszystkie swoje problemy na jej powierzchni. Wiem, że tam nie znajdzie mnie żaden komornik, ani żaden kibol, który ma zlecenie, żeby mnie zabić. Nie dosięgnie też mnie tam żaden z moich demonów. W jaskini czuję się bezpiecznie. Poza tym jako dziecko miałem takie trochę baśniowe marzenia, by odkrywać nowe lądy. Wiadomo, że to już nie czasy Magellana czy Kolumba, ale one się spełniły. W jaskiniach udało mi się wkroczyć na terra incognita. Byłem w niektórych miejscach jako pierwszy człowiek w historii. Tylko jaskinie dają dziś taką możliwość.

Jaskinia Niedźwiedzia Górna, którą odkryliśmy i eksplorowaliśmy z kolegami, jest dziś zamknięta i pilnowana przez naukowców, którzy ją badają i piszą na jej temat prace. To jest trochę tak, jak z dziewczyną, którą poznałem, gdy była dziewicą. Byłem jej pierwszym facetem, teraz ona ma już trzeciego męża, a mimo to wspominam ją rzewnie. Niesamowita historia wiąże się z Jaskinią Harda, którą odkryłem w Tatrach. Marcin Polar, młody operator, nakręcił o niej film i ten dokument zrobił furorę na festiwalu w Sundance. Objechał później cały świat, zgarniał mnóstwo nagród na festiwalach. I teraz, gdy wpiszę się w Google słowo „Harda”, najpierw wyskakuje film, a dopiero później nazwa jaskini.

Skoro jesteśmy przy kinie – jest coś, czego panu najbardziej brakuje w dzisiejszej literaturze i filmie w Polsce?

Kuczoka mi brakuje (śmiech). Ale zadbam o to, by to się zmieniło. Co do polskiego kina natomiast, jest z nim coraz lepiej. Niedawno oglądałem „Białą odwagę”, którą zrobili moi kumple, bo Marcin Koszałka ją wyreżyserował, a wspominany już Marcin Polar wisiał w Tatrach na sznurach z Andrzejem Marciszem (znany wspinacz – przyp. red.) i robili te niesamowite górskie ujęcia.

Byłem niedawno w kinie. Rewelacyjne są te górskie ujęcia, to prawda.

Kręcili je w połowie Kazalnicy Mięguszowieckiej. To po niej wspinał się grający główną rolę Filip Pławiak.

Musiał bardzo dużo i długo trenować.

Marcisz szkolił go półtora roku i Pławiak doszedł do imponującego poziomu wspinaczkowego: 6.2. Chodziło nie tylko o to, żeby on przeszedł te trudności, ale żeby był w stanie zrobić to parę razy, w dublach. By miał siłę to powtarzać. Zadziałał trochę kompleks Toma Cruise’a, polegający na tym, że aktor jest ambitny i chce uniknąć korzystania z dublerów. Rola Pławiaka w tym filmie jest świetna. Nie tylko ze względu na sceny wspinaczkowe, ale też fakt, że jako góral sądecki on perfekcyjnie mówi gwarą. Na ekranie widać, u kogo to jest nauczone, a kto po prostu mówi językiem, który zna od dzieciństwa.

Który polski film ostatnio pana zachwycił?

„Kobieta na dachu” Anny Jadowskiej, mocno niedocenianej polskiej reżyserki. On mną wstrząsnął, naprawdę. Być może dlatego, że też wpakowałem się w pewne kłopoty kredytowe. To genialny film. Zaczyna się od sceny, w której główna bohaterka przychodzi do banku i nieśmiało, do tego niewyraźnie mówi coś do kasjerki. – Niech pani mówi głośniej – stwierdza tamta, a Pomykała wyjmuje nóż i mówi, że to jest napad. Po chwili zostaje łatwo obezwładniona przez policję. To film o totalnie przegranej matce Polce, która ma w domu męża i dorosłego syna. Oni nie mają pojęcia, że władowała się w jakieś SKOK-i, lichwiarskie kredyty i zupełnie straciła grunt pod nogami.

Duże wrażenie zrobiła też na mnie „Zielona granica”. Oglądanie jej było niesamowitym przeżyciem, bo widziałem ten film przed wyborami, gdy nie było jeszcze wiadomo, czy wydostaniemy się z tego gówna. Chyba nawet na nim płakałem, bo miałem w głowie, że to się działo naprawdę. Często jest tak, że oglądasz jakiś koszmar, horror, po czym wychodzisz z kina i mówisz sobie: – Spokojnie, to był tylko film. A tutaj poznawałeś historie ludzi, którzy dalej umierają w lasach, pod zasiekami. Wchodziłeś w straszną rzeczywistość.

Wojciech Kuczokrocznik 1972, urodzony w Chorzowie. Poeta, pisarz, prozaik, scenarzysta. Za powieść „Gnój” otrzymał w 2003 roku Paszport „Polityki”, a rok później Nagrodę Literacką „Nike”. Napisał też m.in. powieści „Senność” i „Spiski. Przygody tatrzańskie”, zbiór opowiadań „Widmokrąg” i zbiór esejów „Opowieści przebrane”. Autor scenariusza do filmu „Pręgi”, który otrzymał nagrodę główną na Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni w 2004 roku. Napisał też scenariusz do filmu „Senność”, jest współscenarzystą filmu „Zbliżenia”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, gdzie przez 10 lat był felietonistą, a także w „Przeglądzie Sportowym”, „Rzeczpospolitej”, „Newsweeku”, „Playboyu”, „Zwierciadle”, miesięczniku „Kino” i nie tylko. Jest speleologiem. W 2013 roku z Rafałem Klimarą, Markiem Pawełczykiem i Jarosławem Surmaczem dostali prestiżową nagrodę, Kolosa, za eksplorację Jaskini Niedźwiedziej Górnej oraz Jaskini Hardej. Wielki fan piłki nożnej, od dziecka kibic Ruchu Chorzów.

Fot. Ullstein / Michał Chwieduk / Mateusz Trzpis 

WIĘCEJ TEKSTÓW W WESZŁO EXTRA:

 

 

 

Bardziej niż to, kto wygrał jakiś mecz, interesują go w sporcie ludzkie historie. Najlepiej czuje się w dużych formach: wywiadach i reportażach. Interesuje się różnymi dyscyplinami, ale najbardziej piłką nożną, siatkówką, lekkoatletyką i skokami narciarskimi. W wolnym czasie chodzi po górach, lubi czytać o historiach himalaistów oraz je opisywać. Wcześniej przez ponad 10 lat pracował w „Przeglądzie Sportowym” i Onecie, a zaczynał w serwisie naTemat.pl.

Rozwiń

Najnowsze

Boks

Olbrzym nie dogonił króliczka. Usyk ponownie pokonał Fury’ego!

Szymon Szczepanik
11
Olbrzym nie dogonił króliczka. Usyk ponownie pokonał Fury’ego!
Anglia

Fabiański: Nie spodziewałem się, że tak długo będę grał w Premier League

Bartosz Lodko
1
Fabiański: Nie spodziewałem się, że tak długo będę grał w Premier League
Hiszpania

Cierpiące Atletico wygrało w końcówce! Koszmarne pudło Lewandowskiego

Jakub Radomski
54
Cierpiące Atletico wygrało w końcówce! Koszmarne pudło Lewandowskiego

Ekstraklasa

Boks

Olbrzym nie dogonił króliczka. Usyk ponownie pokonał Fury’ego!

Szymon Szczepanik
11
Olbrzym nie dogonił króliczka. Usyk ponownie pokonał Fury’ego!
Anglia

Fabiański: Nie spodziewałem się, że tak długo będę grał w Premier League

Bartosz Lodko
1
Fabiański: Nie spodziewałem się, że tak długo będę grał w Premier League
Hiszpania

Cierpiące Atletico wygrało w końcówce! Koszmarne pudło Lewandowskiego

Jakub Radomski
54
Cierpiące Atletico wygrało w końcówce! Koszmarne pudło Lewandowskiego

Komentarze

36 komentarzy

Loading...