Zbigniew Bartnik to człowiek z innej epoki. Najtwardszy beton PZPN. Prezes Lubelskiego Związku Piłki Nożnej przyznaje, że zdarza mu się sięgać po autokratyczne metody. Chwali się, że nic go nie rusza, bo przeżył wiele burz. Kiedy rozmawiamy jednak o licznych aferach i skandalach z jego udziałem, złości się, klnie, obrusza, wytacza działa i stawia zarzuty. W środowisku plotkuje się, że lepiej z nim nie zadzierać. Bywa mściwy.
W Hotelu Regent kończy się zarząd PZPN. Prezes Cezary Kulesza sięga po telefon. Sekretarz generalny Łukasz Wachowski rozmawia z wiceprezesem ds. szkoleniowych Maciejem Mateńką. W holu stoją też członkowie zarządu Karol Klimczak z Lecha Poznań i Paweł Wojtala z Wielkopolskiego Związku Piłki Nożnej. Zbigniew Bartnik jest już spakowany, targa walizki, pogania mnie, spieszy się do domu. Pyta, czy szukam sensacji. Nie szukam, ale sporo spraw jest niewyjaśnionych. Baron poucza, że muszę być uczciwy. Wierzyć w ludzi. Nie uprzedzać się do niego. Kiwam głową. Mija kwadrans.
– Wyciąganie tych wszystkich rzeczy…
– Jest normalne.
– Chce pan to odkurzyć, żeby ktoś sobie pomyślał, że przed wyborami można jeszcze spróbować Bartnika zahaczyć?
Wybory na prezesa Lubelskiego Związku Piłki Nożnej odbędą się w 2025 roku. Zbigniew Bartnik będzie miał siedemdziesiąt lat. I jeśli wystartuje, pewnie kolejny raz z rzędu wygra w cuglach. Wątpliwe, żeby ktokolwiek w ogóle stanął z nim w szranki. Mówią, że to beton nie do skruszenia.
Poprzednik z SB
Długoletnie kadencje prezesów są wpisane w tradycje LZPN. Zbigniew Bartnik rządzi związkiem już dwanaście lat. Tyle samo, ile jego poprzednik, niezatapialny Marian Rapa, który w czarnej historii PRL-u zapisał się jako oficer Służby Bezpieczeństwa. Informacje o jego działalności pobrać można z Biuletynu Informacji Publicznej Instytutu Pamięci Narodowej.
Po transformacji ustrojowej Rapa nie afiszował się z przeszłością w SB. Jako były sędzia I i II ligi został obserwatorem szczebla centralnego, wygrał wybory na prezesa LZPN, trafił do zarządu PZPN. W 2006 roku były major Służb Bezpieczeństwa musiał zeznawać jednak przed Sądem Lustracyjnym w sprawie potencjalnego kłamstwa lustracyjnego Zyty Gilowskiej, minister finansów oraz wicepremier w rządach Kazimierza Marcinkiewicza oraz Jarosława Kaczyńskiego.
Rapa wykazywał się znawstwem tematu. Mówił, że nigdy nie spotkał się z agentem o kryptonimie „Beata”. Zastrzegał, że choć nie był bezpośrednim przełożonym oficera Witolda Wieczorka, który wcześniej oświadczył, że fikcyjnie zarejestrował Gilowską jako tajnego współpracownika za zgodą swojego szefa, to nie zna przypadków wykrycia osób fałszywie zaprotokołowanych jako agentów w lubelskim SB. Zaznaczył też z całą stanowczością, że w jego wydziale nie werbowano agentów na podstawie kompromitujących materiałów. – Szanujący się oficer kontrwywiadu nie powinien zlecać zadań swojemu źródłu podczas rozmów towarzyskich – padło z ust starego SB-eka. „Szanujący się oficer kontrwywiadu”, tego typu to mentalność.
Jako prezes LZPN również kierował się myśleniem ze słuszniej minionej epoki. Dariusz Łuszczyna pisał w „Dzienniku Polska-Europa-Świat” nie bez złośliwości: „Szef Lubelskiego ZPN tak się rozsmakował w działalności na rzecz piłki, że entuzjazm ojca szybko udzielił się też jego córce. Początkowo sędziowała mecze kobiet, by szybko zostać prezesem lubelskiego futbolu kobiecego. Kiedy w Górniku Łęczna wybuchła zaś afera korupcyjna, ambitny Rapa nabrał wody w usta. Bagatelizował sprawę, więc nie uczynił nic, by zająć się problemem korupcji. Mało tego – przez lata hołubił sędziego Marka Kowalczyka (też z Lublina), który wsławił się skandalicznym gwizdaniem meczu finału Pucharu Polski między Aluminium Konin a Amicą Wronki (3:4) w 1998 roku”.
W 2008 roku przyklepał ostatnią kadencję na czele LZPN. Zdobył dziewięćdziesiąt trzy głosy na dziewięćdziesiąt sześć możliwych. Trzy osoby się wstrzymały. Jedyny kontrkandydat wycofał się jeszcze w trakcie kampanii. – Nie chcę być konkurentem dla Rapy – powiedział.
To był Zbigniew Bartnik.
Jego wierny stronnik.
Rapa oczywiście zmarnował kolejne czterolecie. Wygrał z obietnicą przeniesienia siedziby związku do nowego budynku. Przyznać trzeba, bardzo to postępowe i jeszcze bardziej piłkarskie. Chwalił się też, że powołał grupę inicjatywną, która miała zająć się budową przyszkolnego ośrodka dla młodzieży. Grupę inicjatywną, serio, język Polskiej Partii Robotniczej. Najważniejsze jednak, że wcześniej kadencję, w trakcie której zdegradowano Górnika Łęczna i w sprawach korupcyjnych zatrzymywano ludzi z Lubelszczyzny, podsumował słowami o poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.
W 2012 roku następcy wskazywać nie chciał. Zauważył jednak, że „Zbysio” Bartnik kandydować będzie na pewno, a realnie zagrozić może mu chyba tylko Adam Olkowicz, niegdyś wierny działacz PZPR-u, który chwilę wcześniej krzyczał „wypierdalaj” do Michała Listkiewicza na trybunie VIP podczas półfinału Euro 2012…
Siedzibę znalazł Bartnik
Zbigniew Bartnik u schyłku PRL-u trenował Motor Lublin. Przejmował zespół na ostatnim miejscu w Ekstraklasie od wcześniej współpracującego z nim w duecie Jana Złomańczuka. Zaczął od pokonania 2:0 Lecha Poznań. Do końca sezonu przegrał tylko jeden mecz – 2:5 z ŁKS-em. Utrzymania jednak nie uratował, w drugiej lidze wytrzymał na stanowisku zaledwie siedem kolejek, poza Motorem prowadził jeszcze Podlasie Biała-Podlaska, Hetmana Zamość, Czuwaj Przemyśl i żeńską drużynę Cisów Nałęczów. W Lubelskim Związku Piłki Nożnej aktywnie działa od 2000 roku, w latach 2008-2012 pełnił rolę wiceprezesa ds. szkolenia, później poszedł w ślady Rapy i stał się mistrzem w wygrywaniu wyborów.
2012: Bartnik – sto głosów, Andrzej Burek – siedemnaście głosów.
2016: Bartnik wygrywa jako jedyny kandydat.
2021: Bartnik – dziewięćdziesiąt pięć głosów, Andrzej Głowacki – dwadzieścia dwa głosy, Arkadiusz Kozłowski – siedem głosów.
W 2022 roku odbyło się stulecie LZPN-u. Stosownie wyróżniony został Marian Rapa. Jego następca Zbigniew Bartnik nie schodził ze sceny.
– Po okresie wieloletniej stagnacji, jaką Lubelski Związek Piłki Nożnej przeżywał pod wodzą Mariana Rapy na początku wieku, za pana kadencji LZPN wreszcie mógł się rozwinąć? – pytam.
Zbigniew Bartnik: – Wie pan co, nie powiedziałbym, że okres Rapy to była stagnacja. Funkcjonowałem wtedy jako młody działacz i trener-koordynator. I wiem, co robiliśmy, dlatego teraz staram się gromadzić wokół siebie także młodych ludzi.
– Ostatnia kadencja Rapy zaczęła się od kuriozalnej wypowiedzi, że najważniejszym celem będzie przeniesienie siedziby, co można było uznawać za dość olewczy stosunek do rozwoju samej piłki.
– Nie, nie, nie chcę się wypowiadać, bo akurat zmiana siedziby to za mojej kadencji. Ja ją znalazłem!
Brud za pazurami
W 2017 roku rząd PiS nałożył na członków zarządu polskich związków sportowych obowiązek składania oświadczeń lustracyjnych. Sensem tych działań miało być wyeliminowania z kierowniczych stanowisk w sporcie byłych funkcjonariuszy organów bezpieczeństwa PRL. Z jakiegoś powodu walec dezubekizacji przejechał się po Zbigniewie Bartniku, który na samym początku 2018 roku złożył dymisję z członkostwa w zarządzie Polskiego Związku Piłki Nożnej.
Szef Lubelskiego Związku Piłki Nożnej nie złożył w terminie oświadczenia lustracyjnego. Twierdził, że zapomniał. Dziwne, bo przed nowelizacją przepisów komentował, że rozwój wypadków śledzi uważnie, choć trzyma się z dala od polityki. Na chybił trafił sugerowano, że to przypadek podobny jak ten Rapy, ale Bartnik dość szybko oczyścił się z zarzutów. Przekazał do publicznej wiadomości stosowne dokumenty z Instytutu Pamięci Narodowej i po dziesięciu miesiącach wrócił do zarządu PZPN. W głosowaniu na walnym zgromadzeniu sprawozdawczym delegatów PZPN poparło go dziewięćdziesięciu ośmiu ze stu ośmiu głosujących.
W „Nowym Tygodniu” mówił, że w tym czasie nie zawiódł się na przyjaciołach, choć „odczuł falę hejtu i ze zdziwieniem czytał wymyślone opisy”. Nade wszystko jednak „zażarcie walczył o swoją godność, rozsądnie i bez rozgłosu, nie zwalniając przy tym z pracy zawodowej i społecznej”. – Nie mam brudu za pazurami – dodawał w „Kurierze Lubelskim”. Bartnik dowiódł prawdy, IPN to potwierdził, tyle. Inna sprawa, że chaotyczność podejmowanych przez prezesa LZPN w tej sprawie działań jest bardzo dla jego rządów typowa.
Jowialny misio
Andrzej Głowacki z Legią zdobył mistrzostwo Polski. Rywalizował z Wojciechem Kowalczykiem, zmieniał Dariusza Dziekanowskiego, trenował u Janusza Wójcika. W Boże Narodzenie 1994 roku został napadnięty, uderzony w głowę, trafił do szpitala, przeszedł dwie trepanacje czaszki, przez dziesięć dni nie mógł odzyskać przytomności, stracił mowę, groziła mu niepełnosprawność. Z piłką musiał skończyć, ale już w XXI wieku biegał po ekstraklasowych boiskach jako sędzia liniowy przy Tomaszu Mikulskim.
Po 2013 roku zajął się szkoleniem młodych arbitrów. Został członkiem zarządu kolegium sędziów LZPN. W związku pomagał też przy obsługiwaniu Ekstranetu, którego „leśne dziadki” zwyczajnie nie ogarniały. Był też obserwatorem PZPN, pracował przy I i II lidze. W 2021 roku rzucił wyzwanie Zbigniewowi Bartnikowi w wyborach na prezesa LZPN.
Andrzej Głowacki: – Chciałem zmienić wizerunek i zasady funkcjonowania LZPN. Wprowadzić w nim większą transparentność. Być bardziej otwartym dla klubów i ludzi z terenu. Przede wszystkim odpowiadać na ich pisma.
– Prezes Bartnik nie odpowiada na pisma?
– Tak, od lat szwankowała komunikacja na linii związek-kluby. Prezes Bartnik w wywiadzie dla „Kuriera Lubelskiego” przekonywał, że komunikacja stoi na bardzo dobrym poziomie, a jeżeli ktoś ma wątpliwości, to proszę do niego przyjść, wszystko wyjaśnimy. Myli się to z pojęciem i sensem. Dziwiła mnie również taka archaiczność, osadzenie w poprzedniej epoce. Banalne, ale przez lata nie istniał kanał LZPN na Youtube, choć Łączy nas Piłka święciła sukcesy. Aktualnie konto LZPN ma kilkuset subskrybentów przy możliwości publikowania skrótów, robienia transmisji, dzieciaki to uwielbiają. Kilkuset w czasach, gdy założenie Youtube to kilka kliknięć w telefonie!
– W rozmowie z „Kurierem Lubelskim” przekonywał pan, że w LZPN nie ma jawności finansów, pełne sprawozdanie nie są zamieszczone na stronie związku, a statut trzeba napisać od nowa pod okiem niezależnych prawników, bo nie brakuje w nim punktów, które można interpretować i naciągać na najróżniejsze sposoby.
– Większości klubów i pewnie wszystkim sędziom zależało, żeby LZPN odszedł od rozliczania się gotówką. PZPN daje takie możliwości w postaci Ekstranetu, wszystko jest transparentne, przelewy nie tworzą podejrzeń. Bartnik woli jednak trwać przy prehistorycznym rozwiązaniu.
Miałem zresztą przeświadczenie, że regulamin wyborczy LZPN jest co najmniej niedemokratyczny. W paragrafie dwudziestym trzecim czytamy, że w walnym zgromadzeniu delegatów z głosem stanowiącym biorą udział ustępujący członkowie zarządu i komisji rewizyjnej niebędący delegatami. Różnie to można interpretować, prawnicy mogliby się spierać, ale po co w takim razie ekipa Bartnika przed samą elekcją wydała dodatkową uchwałę o treści: „Zgodnie ze Statutem LZPN oraz postanowieniami niniejszej uchwały, mandaty delegatów na Walne Zebranie Sprawozdawczo-Wyborcze Delegatów LZPN uzyskują także członkowie ustępującego Zarządu LZPN i Komisji Rewizyjnej LZPN”. Powstaje prosta matematyka, dwadzieścia dwa głosy na starcie zapewnione ma prezes Bartnik.
– Ustępujący członkowie zarządu i komisji rewizyjnej naturalnie zagłosują na prezesa, żeby utrzymać władzę.
– Tak, to ludzie prezesa, opozycja zaczyna od 0:22.
– Kiedy poznałeś Bartnika?
– W 1994 roku. Był drugim trenerem Motoru. Przyszedłem w trakcie rundy wiosennej. Po kilku miesiącach drogi się rozeszły, spotkaliśmy się po latach w związku, gdzie on był trenerem koordynatorem pod prezesem Marianem Rapą, skrzętnie to ukrywającym byłym SB-kiem, który go zresztą zatrudnił.
– Jakie wrażenie sprawia Bartnik?
– Jowialny, misio, do rany przyłóż. Jak się go jednak lepiej pozna, to zaczyna się rozumieć, że jest zawistny i mściwy. Trzeba uważać. Jestem przykładem. Tylko dlatego że w demokratycznym kraju wystartowałem w wyborach na prezesa związku, zemścił się na mnie. I to na drugi dzień.
– Wcześniej mieliście przyzwoity kontakt?
– Bartnik był z mojej pracy zadowolony, nie ingerował w moją robotę, nigdy nie wytknięto mi żadnego błędu, wszystko hulało.
– Powiedziałeś mu, że startujesz w wyborach?
– Nie, dowiedział się z mediów.
– Czemu?
– Wolałem utrzymywać sprawę w tajemnicy. W grudniu zrezygnowałem z członkostwa w kolegium sędziów, jeszcze w lutym pomagałem w związku. Bartnik prosił mnie nawet, żebym dociągnął jeszcze do czerwca. Odmówiłem, bo wiedziałem, że będę startował w wyborach. Powstałby konflikt interesów: że jestem w związku, że mam dostęp do wewnętrznych informacji, a kandyduję. Zachowałem się uczciwie. Wciąż byłem obserwatorem szczebla centralnego, jeździłem też niżej, od IV ligi do B-klasy. Kiedy tylko w „Dzienniku Wschodnim” ukazał się artykuł o mojej kandydaturze, wystosowałem pismo do kolegium sędziów z prośbą o niedelegowanie mnie na mecze w LZPN. Odsunąłem się.
– Mogli odebrać to jako dezercję?
– Nie mogli, to jest usługa, obserwatorem może być tylko były sędzia, nikt poza tym. Na szczeblu centralnym pojechałem jeszcze na mecz Sandecji, po czym powiedziałem Tomaszowi Mikulskiemu, który był szefem obserwatorów w PZPN, że niestety, ale lepiej, żeby nigdzie mnie nie delegował, po co ma dochodzić do jakichś zgrzytów.
– Wierzyłeś, że wyborcza gra z Bartnikiem będzie uczciwa?
– Wiedziałem, że nie będzie. Kandydaturę ogłosił też Arkadiusz Kozłowski. Nikt nie wiedział, kto to jest, skąd się wziął, wcześniej chciał być członkiem zarządu, ale nagle i magicznie jego ambicje się zwiększyły.
– W kampanii chwalił się, że w Jagiellonii Białystok i Lechu Poznań odbył… kilka stażów.
– Zadzwonił do mnie, żeby powiedzieć, że będzie grać fair. Potem przestał odbierać telefony. Później okazało się, jak działa ten system. Przy trzech kandydatach głosy naturalnie układają się zupełnie inaczej niż przy dwóch. Kozłowski robił wszystko, żeby podbierać poparcie delegatów przekonywanych przeze mnie, a nie tych, którzy stali za prezesem. Już po ogłoszeniu wyników Bartnik podał listę siedemnastu kandydatów do członkostwa w zarządzie. I na tej liście był Kozłowski. Nie na siedemnastym miejscu, tylko znacznie wyżej. Delegaci musieli wiedzieć, na kogo głosować…
Ostatnio wyszło, że Arkadiusz Kozłowski przez te wszystkie lata ani razu nie stawił się na zarządzie LZPN. Co to za człowiek kandydował? Ja chciałem coś zmienić, a on? Niby dostał się do zarządu, ale ktoś go do tego zarządu wybrał, więc jest coś im winien. A gość się wypiął, nikt go nie widział, kometa.
– Prawda jest taka, że Bartnik zmiótł was z planszy. Otrzymał dziewięćdziesiąt pięć głosów. Pan uzyskał poparcie dwudziestu dwóch uprawnionych, a na Kozłowskiego wskazało zaledwie siedmiu delegatów.
– Twardo rozegrał kampanię. Ma całą plejadę swoich betonowych popleczników, ale też potrafił reagować: wszystkie osoby, którym proponowałem miejsce w zarządzie lub komisji rewizyjnej, później trafiały na listę Bartnika.
– Wspominałeś, że Bartnik błyskawicznie się zemścił.
– Dzień po przegranych wyborach dowiedziałem się, że zostałem skreślony z listy obserwatorów szczebla centralnego, którą kolegium sędziów LZPN przedstawiało do opinii zarządu LZPN. Tuż po elekcji, nie wiem nawet, kto wtedy rządził, ale podejrzewam, że ani były zarząd, ani obecny, bo ten nie był jeszcze w pełni ukonstytuowany, więc była to jednoosobowa decyzja prezesa Bartnika. To on skreślił mnie z tej listy. Na jakiej podstawie prawnej? Nie wiem. Napisałem pismo do związku z prośbą o wyjaśnienie. Przez trzy lata nie otrzymałem żadnej odpowiedzi.
Zemsta
Warunki zasad selekcji i nadawania uprawnień obserwatora szczebla centralnego PZPN w LZPN reguluje punkt dziewiąty z pierwszego rozdziału Uchwały nr XVII/2 z dnia 4 sierpnia 2015 roku. Kandydat musi:
- posiadać minimum średnie wykształcenie,
- odznaczać się nienaganną postawą etyczno-moralną,
- kierować się w swoim postępowaniu obiektywizmem, rzetelnością oraz posiadać autorytet w organizacji sędziowskiej,
- prezentować wysoki poziom znajomości przepisów gry w piłkę nożną, prawidło je interpretować, umiejętnie przekazywać wiedzę i doświadczenia,
- mieć odpowiednie doświadczenie w prowadzeniu zawodów jako sędzia główny lub sędzia asystent szczebla centralnego, ponieważ byli sędziowie mogą być obserwatorami maksymalnie tej klasy rozgrywkowej, którą osiągnęli jako sędziowie i prowadzili ją co najmniej jeden sezon,
- uczestniczyć aktywnie w działalności macierzystego kolegium sędziów,
- wykazywać predyspozycje pedagogiczne,
- brać udział przynajmniej w połowie wszystkich form szkoleń organizowanych przez kolegium sędziów LZPN,
- pozostawać należycie dyspozycyjnym przy obsadzie zawodów.
Nigdzie nie ma mowy o zakazie startowania w wyborach na prezesa wojewódzkiego związku piłki nożnej. Andrzej Głowacki na drodze oficjalnego pisma wykazał, że wszystkie z powyższych punktów spełnia. W grudniu 2023 roku na walnym zebraniu sprawozdawczym delegatów LZPN opowiedział o swoim problemie i zwrócił się do innych delegatów z prośbą o przywrócenie go do roli obserwatora szczebla centralnego.
Obecny na spotkaniu Zbigniew Bartnik milczał. Prowadzący obrady Robert Gromysz, związkowy wiceprezes ds. współpracy z klubami młodzieżowymi i samorządami, a także inny wierny zausznik prezesa LZPN, zarządził dwugodzinną przerwę. Po niej komisja uchwał i wniosków stwierdziła kolegialnie, że zebranie nie zostało zwołane w celu przegłosowywania wniosku Głowackiego. I na tym się skończyło.
– Zwracał się pan podczas tych obrad bezpośrednio do prezesa Bartnika?
Andrzej Głowacki: – Przede wszystkim do delegatów, bo do prezesa zwróciłem się pismem, lata wcześniej i nie odpowiedział.
– Nie próbował pan do niego podejść i wprost spytać o argumentację w sprawie skreślenia z listy obserwatorów szczebla centralnego?
– Szczerze, nawet nie było sensu. Przyjął mnie zresztą jeszcze przed wysłaniem tego pisma. „Dlaczego zostałem usunięty?”, pytam. „Postawiliśmy na inne nazwisko”, odpowiada prezes. I tyle. Nie drążyłem. Za rok już tego nazwiska na szczeblu centralnym nie było. Rok później nie zdał egzaminu. Nie wiem, co się z nim dzieje. De facto Bartnik zadziałał na swoją niekorzyść, bo stracił obserwatora I ligi. Uwalenie mojej sprawy na walnym zebraniu sprawozdawczym delegatów LZPN pokazało za to wszystkim, jak prezes postępuje z kontrkandydatami. Niszczy ich. Bez mrugnięcia okiem.
Przeżył wiele burz i ma luz
Zbigniewowi Bartnikowi, który w czasie kampanii unikał wypowiedzi o kontrkandydatach, publicznie ulało się po wygranych wyborach. Baron LZPN mówił o „wybijaniu go ze spokoju”, „oszczerstwach”, „ciosach”, „fałszerstwach”, „fake newsach”. Przekonywał w „Kurierze Lubelskim”, że jego „wystąpienie porwało zebranych na sali”, a przemówienia rywali „odpowiednio ocenili delegaci”. Świadkowie tamtego dnia mówią mi, że więcej w tym przesady i melodramatyzmu niż prawdy. Tymczasem nerwowo robi się również w Regencie.
– Zemścił się pan na Andrzeju Głowackim po przegranych przez niego wyborach w LZPN?
Zbigniew Bartnik: – Czemu miałbym się zemścić?
– Bo ktoś ośmielił się rzucić panu rękawicę.
– Zdobyłem dziewięćdziesiąt pięć głosów, a kontrkandydaci dostali ich ponad trzy razy mniej.
– Dlaczego więc główny kontrkandydat został nagle skreślony z listy obserwatorów szczebla centralnego?
– Nie został skreślony, po prostu nie został na liście ujęty. Trafili tam inni, a w kolejnych latach kolegium sędziów go nie zgłaszało. Ja w tym nie widzę zemsty. Jego postawa była taka: albo storpeduję zarząd i prezesa, albo zostanę z niczym. To on działał przeciwko nam, a nie my przeciwko niemu.
– Nie widział pan możliwości współpracy?
– Proszę pana, jeżeli kogoś przyjmuję się do pracy w związku, dużo mu się pomaga, a ten ktoś gryzie karmiącą go rękę, to jak można dalej współpracować?
– Nie zakładać od razu, że każdy przeciwnik w wyborach gryzie karmiącą go rękę.
– Mówię panu, pracował kilka ładnych lat w LZPN, a myśmy mu pomagali…
– Aż nadepnął panu na odcisk?
– Nadepnął na odcisk? Proszę pana, tu chodzi o postawę w stosunku do mnie, do zarządu, do ludzi.
– Wydaje mi się, że prowadził dość nieinwazyjną kampanię wyborczą.
– Proszę dopytać w terenie, bo tak się panu tylko wydaje.
– Widziałem jego wywiady w „Kurierze Lubelskim” i „Dzienniku Wschodnim”. Nic specjalnego.
– Proszę pana, pan jest dziennikarzem, jakby przeczytał pan ten list, co niby nikt nie podpisał, a anonim wpłynął…
– Nie czytałem, jakoś nie sposób tego znaleźć, może dlatego że to anonim.
– No, to nie zna pan sprawy.
– Proszę mnie wprowadzić.
– Dla mnie to są sprawy, które były, przeszły…
– I będą wracać!
– Gdzie będą wracać? Zależnie, czy pan umiejętnie napisze w tę albo w tamtą stronę. Nie chcę się dalej wypowiadać. Pan gdzieś poczytał, ktoś pana podpuścił, pan ma prawo się dowiedzieć, a ja panu informacji udzielam.
– Czyli nie była to forma zemsty?
– Dlaczego w pana pytaniu jest sugestia, że to forma zemsty? Jaka forma zemsty?
– Fakty wyglądają tak, że człowiek startuje w wyborach jako opozycyjny kandydat, a dzień po wyborach zostaje skreślony z listy obserwatorów, choć to jeden z najlepszych lubelskich obserwatorów, ceniony na szczeblu centralnym.
– Nie zgadzam się z pana stanowiskiem. Niech pan popatrzy, jakie są propozycje wojewódzkich kolegium sędziów na centralne kolegium sędziów. Musi pan troszeczkę zasięgnąć informacji. Proszę pana, ani mnie pan nie rozśmieszy, ani mnie pan nie zdenerwuje. Podchodzę do tego na dużym luzie. Przeżyłem wiele burz. Ala pan działa, pan ma szukać prawdy, natomiast dla mnie uwłaczające jest, że ja się mam tłumaczyć przed gośćmi, którzy złamali elementarne zasady współpracy.
– Głowacki przekonuje też, że wybór prezesa w LZPN odbywa się w niedemokratyczny sposób.
– To niech sobie kolega Głowacki przekonuje! Na walnym zebraniu całkowicie się ośmieszył. Na wyborach się ośmieszył. Na zebraniu było dwóch prawników. I oni to tłumaczyli.
– Panu ten regulamin wyborczy LZPN automatycznie dopuszczający do delegatury ustępujących członków zarządu i komisji rewizyjnej nie wydaje się dziwny?
– Co dziwny? Tego nikt nie podważył. Mówię, na sali było dwóch prawników. Są procedury, jeżeli byłyby nieprawidłowości, nie byłoby rejestracji w KRS. Ustępujący członkowie zarządu i komisji rewizyjnej mieli prawo głosować. Odbyło się to zgodnie z regulaminem i są na to dokumenty. Proszę nie sugerować, że coś było nie tak, bo tak po latach twierdzi przegrany, a pan w to ślepo wierzy i szuka potwierdzenia. To odgrzewane danie. Chce pan odkurzyć temat, żeby ktoś pomyślał, że przed wyborami spróbujemy jeszcze Bartnika zahaczyć?
Uczciwy
Wojciech Rek przez lata był sędzią, później został obserwatorem, zawodowo jest radcą prawnym. W strukturach Lubelskiego Związku Piłki Nożnej działa już prawie ćwierć wieku. Od 2014 roku na własną rękę pomaga arbitrom w sprawach sądowych, gdy ktoś ich zniesławi, znieważy, opluje czy pobije.
Piłkarze, trenerzy, działacze i kibice wyzywają sędziów od „chujów” czy „kurew”, zarzucają drukowanie i skorumpowanie, potrafią w tym przekroczyć granicę, zdarzają się sytuacje naruszenia nietykalności cielesnej. Brudny folklor niższych lig. Przez lata lubelscy sędziowie wszelkie takie incydenty zgłaszali do Wydziału Dyscypliny LZPN. Ten działał jednak w sposób wadliwy.
Wojciech Rek: – Arbitrzy uważali, że metody Wydziału Dyscypliny i podejście prezesa Bartnika do kwestii ich bezpieczeństwa są niezadowalające. Kiedyś pojechałem na mecz w A-klasie. Trener wyzywał mnie od „pajaców” i „drukarzy”. Czyli zarzucał mi, że sędziuję nieuczciwie. Bo skoro „drukuję”, to przyjąłem korzyść majątkową, prawda? Po wszystkim ten człowiek otrzymał karę jednego meczu zawieszenia. Oznaczało to, że pojedzie sobie na kolejne spotkanie, ale zamiast na ławce, siądzie sobie na trybunach. To jest zerowa prewencja. Wręcz zachęcanie do powielania takich zachowań. Brak kary tworzy poczucie bezkarności.
Wiadomo, mecz to emocje, czasami ktoś podbiegnie po ostatnim gwizdku: „Sorry, poniosło mnie”. To jednak mniejszość. Są tacy, którzy uważają, że po prostu im wolno. Sędziowie naprawdę potrafią odróżnić niewinne przekleństwo od obrażenia ich w sposób wulgarny, intensywny i nagminny. To drugie musi być jednoznacznie tępione przez związek. LZPN za to najbardziej zadowolony był, gdy wokół tematu panowała cisza. Wydział Dyscypliny zazwyczaj przyznawał sędziom rację, ale przy zupełnie lekceważącym stosunku do taryfikatora kar.
– Jak to?
– W przypadku popełnienia niektórych wykroczeń dyscyplinarnych regulaminowa kara minimalna wynosiła dwa tysiące złotych. Związek wymierzał zaś karę… pięciuset złotych. W imieniu sędziów składałem odwołania. Wszystkie wygrane przed drugą instancją. W gronie sędziów zaczął rodzić się sprzeciw. Uważali, że te kary w ogóle są zbyt łagodne.
W 2014 roku zwrócił się do mnie arbiter z Zamościa. Spytał, czy mogę go reprezentować prawnie poza jurysdykcją związkową, przed sądem powszechnym. Sprawa zakończyła się skazaniem trenera. Potem było jeszcze postępowanie cywilne i uzyskanie zadośćuczynienia dla sędziego. Szlak został przetarty. W środowisku rozeszła się fama, że sędziowie mogą bronić swojego dobrego imienia i dochodzić sprawiedliwości poza niewydolnym Wydziałem Dyscypliny.
– Przez lata bezpieczeństwo sędziów było w polskiej piłce tematem tabu, a wejście na ścieżkę sądową to już szczególnie niepopularny krok, który w LZPN mógł być postrzegany w kategoriach rewolucji.
– Wciąż działaliśmy również w jurysdykcji związkowej. Trzeba przyznać, że przez te wszystkie lata Wydział Dyscypliny zaostrzył kary, a to jedyny skuteczny sposób, by zapobiegać boiskowym patologiom. Nie można też z każdą duperelą iść do sądu. Z sędziami analizowałem więc, czy w ogóle jest sens się sądzić. Bo może trzeba porozmawiać. Wiele razy mówiłem nawet, że należy odpuścić. I odpuszczali.
– Ile spraw sądowych z udziałem sędziów pan prowadził?
– Trzydzieści dwie.
– Wszystkie wygrane?
– Wszystkie wygrane. W żadnej sprawie nie nastąpiło uniewinnienie. Albo sąd pozwanego skazywał, albo warunkowo umarzał postępowanie. Jeśli sprawa trafiała do sądu, to ten orzekał na naszą korzyść. W pojedynczych przypadkach kończyło się ugodą.
– Pojawiłby się zgrzyt, gdyby arbiter w sądzie przegrał? W środowisku wrzałoby, że niesłusznie oskarżyliście jakiegoś piłkarza, trenera czy działacza…
– Nie obawiałem się takiego scenariusza, choć nikt nie jest nieomylny. I niestety, nie zawsze wygrywa sprawiedliwość. Wygrywają dowody. Tu najczęstsze były znieważenia i zniesławienia w mediach społecznościowych lub mediach. Zdarzały się poszarpania, oplucia, odepchnięcia. Naruszenie nietykalności cielesnej albo uszczerbek na zdrowiu. Sędziowie mają różną wrażliwość. W niższych ligach gwiżdże wielu młodych ludzi. Znam takich, którzy przejmują się na tyle, że kończą obiecujące kariery.
– Co na drodze prawnej może zyskać taki poszkodowany sędzia?
– Po pierwsze, że sprawca zostanie skazany. A to problem, bo ktoś jest na przykład nauczycielem albo trenerem. I nagle nie będzie mógł pełnić takiej funkcji. Po drugie, zadośćuczynienie lub nawiązkę, mówimy o kwotach rzędu kilku tysięcy złotych. Z punktu widzenia sędziego to dodatkowa, odstraszająca sankcja. Po trzecie, w środowisku taka sprawa się rozchodzi. Może ktoś pomyśli, zanim zaatakuje sędziego, bo akurat któryś z jego kolegów był w sądzie i został skazany.
Wszystko ma zostać w rodzinie LZPN
Czasami sędziowie zgłaszali się do Reka z prośbą o pomoc, żeby zaraz całą sprawę odwoływać. Radcę prawnego i sędziowskiego obserwatora doszły słuchy, że skutecznością w odwodzeniu ich od tego pomysłu szczyci się przede wszystkim Anatol Obuch, wiceprezes ds. organizacyjnych LZPN i prawa ręką Zbigniewa Bartnika. Siwy wąs, srebrzyste włosy, działacz zdecydowanie starej daty, trzęsący od lat Niedźwiadkiem Chełm. Gdy pytam o niego na Lubelszczyźnie, słyszę same komplementy: „perfidny”, „cyniczny”, „chytry”. Argument, który Obuch miał stosować w rozmowach z sędziami, miał brzmieć dość prosto: „wszystko powinno zostawać w piłkarskiej rodzinie LZPN”.
Trzydzieści dwie sprawy nie zostały w rodzinie LZPN.
W 2018 roku Rek przestał sędziować. W 2019 roku już jako obserwator został zaproszony na zarząd LZPN, który nie chciał zgodzić się na dopuszczenie go do pracy przy IV lidze z powodu jego zaangażowania w prowadzenie spraw sędziów poza jurysdykcją związkową.
Wojciech Rek: – Na posiedzeniu zarządu LZPN nie było zrozumienia, dlaczego te sprawy w ogóle są prowadzone na ścieżce sądowej. Starałem się wytłumaczyć, że genezą jest nieefektywny Wydział Dyscypliny. Prezes Bartnik uznał jednak, że ja ten Wydział Dyscypliny chcę reformować, a przecież Wydział Dyscypliny to jest jego ogródek!
– Nie wiem, dlaczego proponowanie zmian w działaniu Wydziału Dyscypliny miałoby być grzechem, ale jak pan się tłumaczył?
– Powiedziałem, że to nie jest moja kompetencja, tylko pokazuję problem. Sugerowałem, że być może należałoby przeanalizować wydawane przez ten organ orzeczenia, że być może są zbyt łagodne, że być może kary są nieadekwatne do popełnianych wykroczeń dyscyplinarnych.
– Jak zakończyło się spotkanie z zarządem LZPN w 2019 roku?
– Wymogli na mnie deklarację, że nie będę tych spraw prowadził. Obiecali, że zgodzą się, żebym obserwował IV ligę, ale pod warunkiem, że porzucę działalność prawną na rzecz sędziów.
– Bartnik twierdzi, że w tym miejscu powstały ustalenia, które następnie pan złamał.
– Rozmawiałem wtedy z nieżyjącym już Andrzejem Kuśmierczykiem, ówczesnym szefem kolegium sędziów LZPN. Powiedziałem mu, że choć sprawy będę przekazywał komuś innemu, to ciągle będę się angażował.
– Nie chciał pan, żeby to zostawało w piłkarskiej rodzinie LZPN?!
– Zirytowało mnie myślenie na zasadzie: zamieciemy te sprawy pod dywan. Ktoś może powiedzieć, że każdy prawnik poprowadzi taką sprawę, ale dochodzą smaczki piłkarskie, przy których mam doświadczenie. I sędziowie mi ufają. Tok sprawy jest dla nich darmowy. Nie pobieram wynagrodzenia za wszczęcie i reprezentowanie. Ewentualne rozliczenie za koszty zastępstwa następuje dopiero po wyegzekwowaniu środków. Gdybym się wycofał, wrócilibyśmy do punktu wyjścia.
– Jak Bartnik argumentował w 2019 roku, dlaczego nie może się pan dalej tymi sprawami zajmować?
– Nie było argumentów.
– Nie?
– No nie, był problem z uzyskaniem jakiejkolwiek argumentacji z drugiej strony. Przez jakiś czas pod sprawami podpisywali się moi koledzy, inni radcy prawni, ale de facto te sprawy prowadziłem.
– Działał pan w sposób niesubordynowany.
– Aż doszedłem do wniosku, że to hipokryzja.
– Dowiedzieli się?
– Tak, bo nie działałem w ukryciu, składałem pisma, byłem pełnomocnikiem.
– Był gniew?
– Nie było reakcji. Natomiast docierały do mnie sygnały, że stoję zarządowi kością w gardle, że nie pasuje im moje działanie. Lata mijały, spraw nie było za dużo, ale być może któraś z nich dotknęła kogoś w taki sposób, że miarka przebrała się w 2023 roku…
Mądrzy ludzie
Między prezesem Bartnikiem i obserwatorem Rekiem iskrzyło. LZPN przyjął regulację odnośnie ekwiwalentu dla arbitrów, w odczuciu środowiska sędziowskiego niezgodną z obowiązującymi postanowieniami PZPN – sędzia, któremu w rozgrywkach młodzieżowych przychodziło prowadzić mecz po meczu, za drugie spotkanie miał dostawać zaledwie 80% stawki bazowej.
Uznano, że najlepszym mediatorem w negocjacjach z betonowym zarządem będzie radca prawny Rek. Ten kilka razy bezskutecznie zabiegał o spotkanie z Bartnikiem. W końcu prezes LZPN przekazał przez sekretariat, że nie jest zainteresowany jakąkolwiek dyskusją. Panowie spotkali się podczas spotkania plenarnego w kolegium sędziów LZPN. Bartnik wręczał odznaczenia, Rek akurat odznaczenie z jego rąk przyjmował.
– O, dzisiaj ma prezes czas się spotkać?
– Szanuję tylko mądrych ludzi.
Innym razem Rek, człowiek narwany i niezbyt dyplomatyczny, nie wytrzymał, gdy sędzia główny poradził się go jako obserwatora podczas meczu A-klasy w prowincjonalnej Jabłonnej, co tu zrobić, gdy w klubie tylko bezradnie rozkładają ręce na pytanie o protokół weryfikacji pola gry. W Wydziale Gier LZPN ktoś wcześniej pokpił sprawę i nie stawił się na rutynowej kontroli. Przepisy PZPN stanowią zaś jasno: arbiter musi odstąpić od prowadzenia spotkania. Gospodarze wściekli, goście też, A-klasa to nie Liga Mistrzów. Pytają, czyja to wina, a Rek na to: „Jak to czyja?! Prezesa Bartnika!”.
Chwilę wcześniej skreślono go z listy obserwatorów IV ligi. Kolegium sędziów poprosiło zarząd LZPN o uargumentowanie braku przyjęcia nominacji Reka, bo prawie zawsze to formalność, przyklepanie dawno już podjętej decyzji organu pomocniczego centrali. Bartnik miał oburzyć się, że LZPN w stuletniej historii nigdy nie tłumaczył się ze swoich decyzji, więc tym razem żadnego wyjątku też nie zrobi.
Wojciech Rek: – Następnego dnia było szkolenie plenarne. Prezesowi Bartnikowi doniesiono, że oczerniłem go w Jabłonnej, więc zaprosił mnie na spotkanie. Przeprosiłem go. Faktycznie, nie powinienem tak mówić w jego nieobecności. Na kolejnym spotkaniu padło pytanie, czy zrezygnuję z reprezentowania sędziów w postępowaniach sądowych. Tym razem odpowiedziałem, że nie zrezygnuję. Byłem wtedy opiekunem sędziów A-klasy. Mówili, że nie wolno mi im podpowiadać prawnie, nawet w sytuacjach kryzysowych. Mógłby ktoś zadzwonić: „Słuchaj, Wojtek, ktoś mnie uderzył”. I ja miałem milczeć. Chore. „Mam mówić, że nie mogę pomóc, bo mi zakazano?”, spytałem. Zarząd LZPN siedzi w ciszy. „Panowie, śmiało, mieliście dobre rady, pomysły, poradźcie”, podpuszczam. To są ludzie dorośli, starsi ode mnie wszyscy, dalej milczą. Zaproponowałem, że zgodzę się na taki układ, ale przywrócą mnie do IV ligi. Powiedzieli, że decyzja będzie za trzy tygodnie.
22 października 2023 zarząd LZPN nie zatwierdził Reka jako obserwatora. Nie tylko IV ligi, ale też żadnej innej klasy rozgrywkowej. W reakcji na to mniej więcej trzy czwarte sędziów w okręgu Lublin jednocześnie wzięło urlopy. Doszło nawet do tego, że Wojciech Myć musiał awaryjnie prowadzić spotkanie Wojewódzkiej Ligi Juniorów Starszych. Nieplanowane wcześniej wakacje pięćdziesięciu jeden arbitrów niesklasyfikowanych i początkujących, dwudziestu czterech z klasy B, trzydziestu trzech z klasy A, dwudziestu z ligi okręgowej, trzech z IV ligi, jeden z III ligi można było postrzegać jako strajk, choć eufemistycznie przedstawiane było to jako urlop.
Baron Bartnik zadzwonił do Reka. Rozmawiali pół godziny, prezes niczego nie tłumaczył, po prostu jeszcze raz przekazał treść decyzji. Kolegialnej, oczywiście. Zresztą, ponoć wszystko, co wychodzi spod ręki prezesa, z jakiegoś powodu jest kolegialne. W pewnym momencie jednak Rek poinformował Bartnika, że rozmawiał z byłym sędzią Rafałem Rostkowskim, który opisze wszystko w TVP Sport. Bartnik się wściekł, podniósł głos, padły słowa: „Ja panu lepiej radzę, żeby pan tego nie robił”.
Przecież nic nie może wyjść poza piłkarską rodzinę LZPN, prawda?
Mała sprawa
Rek jest na etapie finalizacji pozwu o naruszenie dóbr osobistych. Wezwał już pisemnie LZPN do przywrócenia go do obserwacji oraz zapłaty zadośćuczynienia na rzecz stowarzyszenia sędziów w wysokości dziesięciu tysięcy złotych. Twierdzi, że skoro kolegium sędziów LZPN, którego wciąż jest członkiem, orzekło, że spełnia wszystkie kryteria i wymogi, żeby kontynuować pracę obserwatora w IV lidze, to decyzja zarządu LZPN jest niesprawiedliwa i nieregulaminowa.
Na to LZPN wreszcie przedstawił argumentację: przy działalności Reka mógł nastąpić potencjalny konflikt interesów, jakim mogłaby być jego praca podczas meczu, w którym udział bierze piłkarz, trener lub działacz, którego obserwator i radca prawny spotyka również w sądzie. Sam zainteresowany przekonuje, że to zakładanie nieuczciwości w zawodach, gdzie z urzędu trzeba być… uczciwym. Poza tym, to sprawy przeciwko konkretnym ludziom, a nie klubom, a meczów w ramach LZPN odbywa się tyle, że każdego ewentualnego konfliktu interesów dałoby się bez problemu uniknąć.
30 października 2023 roku Rafał Rostkowski na TVP Sport opisuje kulisy sprawy i publikuje krótką rozmowę ze Zbigniewem Bartnikiem, który przyznaje, że kazał Rekowi „zważać na swoje działania”, bo „nadal jest członkiem Lubelskiego Związku Piłki Nożnej”. Mówi, że niczego mu nie radził, ale to „człowiek porywczy, narwany i nieraz mu trzeba twardo powiedzieć”. Tym bardziej że chodziło o „wyskokowe działania w afekcie”.
– Zdenerwowało pana wyznanie Wojciecha Reka w TVP Sport? – pytam.
Zbigniew Bartnik: – Nie chcę się wypowiadać, to są dla mnie za małe sprawy.
– Za małe sprawy?
– Za małe sprawy. Jest człowiek, jaki jest.
– Pomaga sędziom.
– Facet stosował podwójną moralność. W poprzednim roku nie doszło do żadnego ataku fizycznego na sędziego. Ani też znieważenia. Jedyny taki przypadek był chyba dwa lata temu. Rek nie miał od zarządu legitymacji, żeby być jednocześnie obserwatorem i zajmować się sprawami arbitrów na drodze sądowej. Dwukrotnie obiecywał, że tego już robić nie będzie. Swojego czasu o taką pomoc dla sędziów poprosił go poprzedni przewodniczący kolegium sędziów śp. Andrzej Kuśmierczyk. Problem w tym, że jak kolega Rek zobaczył, co z takiej pomocy można wyciągnąć, zaczął działać na większą skalę. Raz został przez nas wezwany i poproszony o zaniechanie praktyk. Miał przemyśleć. Przyrzekał, że już na pewno nie będzie tego robił. Ale robił dalej. Dzwonił do klubów. On albo ktoś z jego kancelarii. Kluby natomiast dzwoniły ze skargą do członków zarządu.
– Na tej sprawie stracił wizerunkowo LZPN. Tłumaczył pan nieco lapidarnie, że to „wyskokowe działanie w afekcie” Reka. Dlaczego od razu nie ripostował pan konkretnie?
– Skąd pan zaczerpnął takich informacji? Wystarczy przeczytać komunikaty kolegium sędziów LZPN z poprzedniego roku, wiele można zrozumieć. Po co miałem ripostować? Żeby tak nieodpowiedzialnemu w czynach człowieku odpowiadać? Facetowi, który powyciągał wszystko przez Rostkowskiego? Takie rzeczy? Czy pan wie, jaką Rostkowski ma opinię w środowisku? Proszę się zorientować! Ja słyszałem, że nie przyjmuje do siebie prawdy! Prosiłem go o mówienie tej prawdy, ale obaj postąpili jak postąpili. I co, mam swoim głosem odpowiadać na głos kłamstw? Na każdą taką rzecz miałbym odpowiadać? Dyskutowaliśmy w gronie prezydium, czy zarząd powinien się odnosić, ale nie chcieliśmy wdawać się w pyskówkę. Facet kłamał! Jeszcze mówił, że w wolontariacie działa. Ale nikt go nie skreślał, tylko takie prawo zarządu, że w końcu nie ujęliśmy go w grupie obserwatorów.
Dochodziło do różnicy zdań Reka z zarządem kolegium sędziów LZPN. Rek wycofał się z działalności. Proszę poczytać komunikaty. Zarząd LZPN zawsze stoi na stanowisku prawidłowych działań kolegów trzeźwo patrzących na sprawę Reka w stosunku do LZPN. Tak parszywa sprawa, tylu sędziom zaszkodził…
– Rek reprezentował sędziów w kilkudziesięciu sprawach. Nie przegrał ani jednej.
– Jak kilkudziesięciu?
– Obliczył, że w trzydziestu dwóch. W 2023 roku wniósł cztery akty oskarżenia, w 2022 roku zaś siedem. Naruszenie nietykalności, znieważenia, zniesławienia.
– To pan nadal uważa, że receptę na prawdę mają tylko osoby, z którymi pan rozmawiał, a inni muszą bronić się, bo są opluwani, oskarżani i nie reagują na te szykany? Niech pan pokaże, że kilkadziesiąt. Może są tacy, co nawet powiedzą więcej, ile innych spraw Rek obraca „za plecami”… Reakcja prezesów klubów była prosta: „Panie, jak można trzymać takiego człowieka, który dzisiaj robi obserwacje, a za tydzień dzwoni, że tu, w takiej, a takiej sytuacji była obraza słowna i może się dogadamy?”.
Pana zdaniem tworzy się konflikt interesów, tak?
– Konflikt interesów, zdecydowanie. Dalej brak mu legitymacji do takich działań, dwukrotna rozmowa, przyrzekanie, że przestanie tak działać oraz ostatnie rozmowy na naszym prezydium zarządu, w obecności przewodniczącego związkowego kolegium sędziów, zachowanie w rozmowie telefonicznej, kolportowanie kłamstw…
Beton
Na początku 2024 roku Cezary Kulesza ruszył w trasę objazdową po związkach wojewódzkich. Odwiedził też Lublin. Uspokoił lokalny teren, że „w zarządzie PZPN jest silna reprezentacja województwa w osobie Zbyszka Bartnika”, co powtórzył następnie w „Kurierze Lubelskim” i „Gazecie Wyborczej”. LZPN pochwalił się zdjęciem z tego spotkania. I tak, ageizm, czyli dyskryminacja ze względu na wiek, często bywa szkodliwy i krótkowzroczny, a szacunek do siwego włosa jest elementem funkcjonowania zdrowego społeczeństwa, ale…
LZPN to naprawdę przykład osadzenia w przeszłości.
Zbigniew Bartnik niedługo będzie miał siedemdziesiąt lat. Od ponad dekady zajmuje się głównie wygrywaniem kolejnych wyborów w LZPN. W kampaniach przedwyborczych unika jakiejkolwiek rozmowy o piłce nożnej czy nawet reformach mogących usprawnić działanie związku, bo przecież nie można się ze wszystkiego wystrzelać i potencjalnie zainspirować któregoś z kontrkandydatów.
Wiceprezesi LZPN to jego wieloletni kompani, utwierdzający prezesa w słuszności obranych kierunków prowadzenia wewnętrznej polityki. Stanisław Pryciuk, który z Tomasovią Tomaszów Lubelski związał się pół wieku temu, a od początku lat dziewięćdziesiątych był dyrektorem OSiR Tomasovia, zawodowo niedawno przeszedł na emeryturę. Anatol Obuch to ten wąsaty człowiek od tekstu „wszystko powinno zostawać w piłkarskiej rodzinie LZPN”. Tadeusz Łapa sześćdziesięcioletnim nestorem trenerskiego fachu był już, kiedy lata temu przejmował Avię Świdnik w III lidze. Na czele komisji rewizyjnej stoi zaś Andrzej Swacha, wieloletni arbiter i działacz, przedstawiciel Zamojskiego Okręgowego Związku Piłki Nożnej, gdzie pod jego okiem raz po raz dzieją się cuda przy egzekwowaniu kar pieniężnych i zawieszeń za żółte kartki. Reszta się nie wychyla.
Piotr Sadczuk, były prezes Górnika Łęczna, aktualnie sternik Wisły Płock, wciąż figurujący w zarządzie LZPN, jest jednym z najzagorzalszych wrogów metod stosowanych przez barona Bartnika. W kręgach lubelskiego futbolu krąży anegdota, że do pracy we władzach Lubelskiego Związku Piłki Nożnej podchodził z entuzjazmem, żeby po czasie dojść do prostej konkluzji: „To jest taki beton, że tego nie skruszy żaden kilof”.
Ten beton Sadczuka irytował. Wściekał się na zarządach. Że przechodzą uchwały o niejawności zebrań. Że nic nie jest transparentne. Że nie funkcjonują związkowe media społecznościowe. Że luki budżetowe kwitowane są machnięciem ręki. Że prezes i jego świta wszystko po swojemu przegłosują. Że niemal każdy sensowny człowiek błyskawicznie rezygnuje z pracy w związku, gdy tylko pozna prawdę o naturze baronowego dworu.
Andrzej Głowacki: – Prezes Bartnik chyba uważnie śledził terminarz spotkań Górnika Łęczna, bo zawsze organizował zarządy w piątki lub poniedziałki, jak akurat grali mecze. Zarządy powinny odbywać się raz na dwa miesiące, więc zawsze się wstrzelił.
51-letni prezes Wisły Płock nie chce sprawy komentować. Ponoć każdy wie, jak jest.
Wymiotło rewolucjonistów
– Jak pan reaguje na zarzuty, że w Lubelskim Związku Piłki Nożnej brakuje młodych ludzi?
Zbigniew Bartnik: – Nigdy nie słyszałem takiego zarzutu. I zdecydowanie się z tym nie zgadzam. W LZPN i jego trzech oddziałach pracuje wielu młodych ludzi, ale nie brakuje też starszych i doświadczonych. Dawno temu w zarządzie obraliśmy taki kierunek działania, żeby stale pojawiały się u nas nowe twarze. Wśród pracowników, trenerów, działaczy. A że ktoś pracuje dłużej? Najwyraźniej to dobrzy pracownicy, którym wypada tylko dziękować za lata zaangażowania w działanie w tzw. terenie. Zresztą, w końcu każdy przecież przechodzi kiedyś na emeryturę.
– Słyszałem, że na przykład Piotr Sadczuk, były prezes Górnika Łęczna, podnosił na zarządach LZPN prosty temat: brakuje dynamiki, świeżej krwi, stanowiska są zabetonowane.
– Żeby znać dynamikę, trzeba być na zarządach, zbliżyć się do naszej działalności. Piotr Sadczuk zmienił pracę na inne województwo i ma się zupełnie dobrze. Kilka osób, kandydujących do zarządu albo sugerujących takie przymiarki, nie weszło w jego skład i prawie wszyscy zniknęli z firmamentu piłkarskiego czy klubowego. Wymiotło ludzi, którzy żądali rewolucji…
– A nie jest tak, że wprowadziliście wewnętrzny przepis, który zabrania publicznego informowania o tematach podejmowanych na zarządach LZPN?
– Takich uwag nie potwierdzam. Nikt niczego nie zakazuje. Nie ma takiego zastrzeżenia. Informacje nie są zatajane. Cyklicznie odbywa się walne zgromadzanie sprawozdawcze delegatów LZPN. LZPN wydaje też oficjalnie komunikaty. Problem był zupełnie inny: w przeszłości byli wśród nas ludzie, którzy wynosili wszystko na zewnątrz, zanim jeszcze wyszliśmy z zebrania zarządu. Podobnie było w PZPN, pominę nazwiska. To absurdalne. Co jest na zarządzie, powinno zostać na zarządzie. A co jest do publikowania i pokazania światu, to jest publikowane i pokazywane w kolejnych sprawozdaniach.
– Jaka jest więc prawda: powstała uchwała z tym zakazem czy nie?
– Postanowiliśmy po prostu, że do informowania o decyzjach LZPN są osoby za to odpowiedzialne, a nie zupełnie przypadkowe. Nikt tu nie kombinował, żeby nic nie wychodziło na zewnątrz.
– Nie brakuje przy tym LZPN bardziej rozwiniętych mediów społecznościowych?
– Proszę pana, nie wiem, o jakich zarzutach pan mówi i kto jest podnosi.
– Ja je podnoszę.
– To ja mówię, że tak nie jest.
– To jest dosyć neutralne pytanie.
– A czy moja odpowiedź jest niekonkretna albo konfrontacyjna?
– Nie wiem.
– Nie mówię, że pan mnie atakuje, ale zastanawiam się: po co to?
– Niedawno założyliście kanał na Youtube. W jakich innych social mediach działacie? Sukces Łączy nas Piłka pokazał, że piłkę nożną od kulis można pokazywać w atrakcyjny sposób.
– Facebook i stale pojawiające się nowe informacje na stronie LZPN.
– Dość archaiczna ta strona LZPN…
– Strona nie tak dawno została zmieniona, jest co kilka miesięcy dopracowywana, właśnie trwające prace. Nasze biuro prasowe prężnie działa, wysyła materiały do PZPN i część z nich trafia do publikacji.
– Umówmy się, że młodzi ludzie nie będą wchodzić na stronę LZPN, więc w jaki inny sposób chcecie do nich trafiać?
– LZPN jako instytucja odmładza się z roku na rok, szukamy nowych ludzi, stawiamy w tym kierunku kolejne kroki. Dzięki środkom z PZPN organizujemy różne turnieje, wspomagamy sędziów przy naborach, tych działań jest bardzo dużo. Każdy z nas mógłby powiedzieć, że można było zrobić więcej czy dużo więcej, wśród pracowników czy działaczy jedni są bardziej aktywni, drudzy mniej, ale tak to działa wszędzie, w każdym normalnie funkcjonującym związku.
Bolesne regulaminy
LZPN trapią nagminne problemy z interpretowaniem i egzekwowaniem zapisów regulaminów podlegających mu rozgrywek. Przoduje w tym sam prezes Zbigniew Bartnik, czego najlepszym przykładem pandemia, kiedy to jedną kontrowersyjną decyzją skłócił dwa historycznie zasłużone, wtedy trzecioligowe kluby – Motor Lublin i Hutnik Kraków. Przez miesiąc rozmawiała o tym cała piłkarska Polska. Tabela III ligi, gr. IV po dziewiętnastu rozegranych kolejkach ligowych w sezonie 20219/20 prezentowała się bowiem tak:
Hutnik na pierwszym miejscu. Motor na drugiej pozycji. Oba kluby z trzydziestoma sześcioma punktami na koncie. Bezpośrednie starcie? 1:0 dla Hutnika. Bilans bramkowy we wszystkich meczach? Hutnik – siedem bramek na plusie, Motor – dwadzieścia bramek na plusie. Oto zaś regulamin rozstrzygnięć.
Pandemia uniemożliwiła domknięcie cyklu rozgrywek w systemie rewanżowym, więc powstał galimatias, w którym Hutnik i Motor jednocześnie rościły sobie prawa do awansu do II ligi. W Nowej Hucie przekonywano o prymacie liczby punktów zdobytych przez obie drużyny w bezpośrednich meczach, nawet jeśli rozegrany został tylko jeden mecz. W Lublinie ripostowano, że kluczowe jest słowo „meczach” i w takim układzie decydować powinien bilans bramkowy.
Dziennikarze „Gazety Krakowskiej” wystosowali list do mecenasa Wojciecha Zielińskiego, który w PZPN pełnił funkcję przewodniczącego do Komisji ds. Prawnych. Pytanie było proste: Motor czy Hutnik? Mecenas Zieliński odpowiedział delikatnie, że to złożona i problematyczna kwestia, w której ostateczną decyzję podejmować będzie Lubelski Związek Piłki Nożnej jako organ prowadzący rozgrywki.
I tu pojawił się problem. Cała piłkarska Polska przerzucała się wątpliwościami w kwestii interpretacji regulaminu, żeby dojść do wniosku, że niekrzywdzące żadnej ze stron rozstrzygnięcie III ligi, gr. IV po prostu nie istnieje. Pewny swego był tylko Zbigniew Bartnik, który oczywiście kolegialnie zarządził, że do II ligi wchodzi… Motor Lublin. Budziło to niesmak o tyle, że prezes LZPN to postać ściśle przecież z Motorem związana. Zadzwoniliśmy do niego na antenie radia WeszłoFM.
„Nie jest to pewna ułomność systemu, że tabela na ten moment pokazuje Hutnik, a nie Motor, któremu według LZPN należy się awans do II ligi?
Tłumaczę, że to pewna ułomność jest.
Uważa pan, że jeżeli na stronie LZPN jest taka, a nie inna tabela, to nie jest to złamanie uchwały PZPN, że przyjmuje się kolejność drużyn po ostatniej rozegranej kolejce?
Mhm, mhm.
Nie jest to złamanie?
Nie jest to złamanie, bo ta tabela nie przewidywała takiej sytuacji, gdzie kolejne mecze rewanżowe nie będą rozgrywane”.
Bartnik zaprzeczał sam sobie. Kluczył wobec oczywistej niedoskonałości decyzji podjętej przez Lubelski Związek Piłki Nożnej. Przekonywał, że nie ma możliwości pogodzenia Motoru i Hutnika. Ostatecznie baron LZPN skompromitował się w firmowaniu własnym nazwiskiem tej jedynej i słusznej interpretacji regulaminu. Do akcji wkroczyła bowiem Komisja ds. Nagłych Polskiego Związku Piłki Nożnej, która zdecydowała zwiększyć liczbę zespołów awansujących z III ligi, gr. IV do dwóch – Motoru i Hutnika. Zbigniew Boniek argumentował, że choć „absolutnie nie chce włączać się w dyskusję i interpretację przepisów Lubelskiego Związku Piłki Nożnej”, to na końcu zwyciężyć musi przede wszystkim „sport i zdrowy rozsądek”.
Wiosną 2023 roku w tekście „Bojkot rozgrywek, problemy z liczeniem i ubeckie metody. Kolejna afera w LZPN” opisywaliśmy problem pogmatwanego i po całości skopanego regulaminu lubelskiej IV ligi, która w sezonie 2022/23 składała się z dwóch grup, następnie ponownie się dzielących się i łączących w dwie inne grupy. Przepisy stanowiły, że z rozgrywek zdegradowane zostaną drużyny z miejsc sześć-dziesięć. LZPN zapowiedział zaś reorganizację piątego poziomu rozgrywkowego, który od kolejnego sezonu składałby się z jednej osiemnastozespołowej stawki. Matematyka podpowiadała więc, że przy takim scenariuszu spadków do ukonstytuowania takiego tworu w kolejnej kampanii awansować muszą zwycięzcy każdej z czterech lubelskich okręgówek. Bartnik i spółka postanowili zamieszać.
Pisaliśmy: „W LZPN postanowiono, że z okręgówek awansuje pięć drużyn. Nie wiedzieć czemu, ale można się domyślać, bo dwie pochodzić będą z okręgu Lublin. Ktoś w związku wyraźnie ma zresztą problem z matematyką. W regulaminie jasno napisano: „Drużyny, które po zakończeniu rozgrywek sezonu 2022/2023 zajmą w tabeli grupy spadkowej IV ligi miejsca -6-7-8-9-10 spadają do właściwej terytorialnie klasy Okręgowej. Problem w tym, że czternaście utrzymanych drużyn i pięciu beniaminków daje dziewiętnaście klubów”.
Kluby IV ligi na absurd wskazywały już w lecie 2022 roku. Bartnik te głosy lekceważył. LZPN zareagował dopiero w trakcie trwania rozgrywek, gdy pojawiło się realne zagrożenie bojkotu. Do strajku nie doszło, związek kluby przeprosił, a baron po wszystkim mówił, że zamęt wprowadziła… „literówka” w regulaminie. W innej wersji chodziło o „błąd pisarski”. Parodia. I tak w następnym sezonie przeorganizowana już IV liga liczyła początkowo nieparzystą liczbę zespołów, ale na szczęście dla LZPN z rozgrywek wycofał się Powiślak Końskowola.
Pierdoły pracoholika
– W niektórych klubach na Lubelszczyźnie narzekają, że do LZPN trudno się dobić. Rok temu kluby z IV ligi wystosowywały pismo z pytaniami o zawirowania w regulaminie rozgrywek, a odpowiedź dostał tylko Bug Hanna.
Zbigniew Bartnik: – Mówi pan o pierdołach, proszę pana. Zawsze jesteśmy do dyspozycji. Jeździmy w teren, żyję bardzo aktywnie, pracuję po kilkanaście godzin dziennie, można mnie określić pracoholikiem.
– Nie sądzę, żebym mówił o pierdołach, rok temu w LZPN zrobiła się afera.
– Jeżeli wpływa pismo, nikt tego nie podpisuje i są na nim niewłaściwe nazwiska prezesów, to…
– Źle się prezesi podpisali?
– Nie podpisali się! Ani przynajmniej żadnego formalnego pisma.
– Przecież w końcu tym klubom odpowiedzieliście…
– Odpowiedziałem osobie, od której przyszło pismo.
– W czym problem, żeby odpowiedzieć wszystkim?
– Wpisano także osoby niezwiązane z funkcją reprezentującą-zarządzającą klubem. I w związku z tym odpowiedź dostała osoba z klubu Bug Hanna, z której adresu pismo drogą mailową trafiło do mnie. Odesłałem odpowiedź z prośbą, żeby o ustaleniach LZPN powiadomione zostały wszystkie inne kluby. Niech pan nie wraca do tych sytuacji, bo nie uwierzyłby pan, gdybym panu powiedział, jak skończył klub, który to wszystko zainicjował…
– Marnie skończył?
– Długo by opowiadać, źle skończył, prezes z tamtych czasów już dawno nie jest prezesem, klub spadł z ligi. Dla mnie to było w najlepszym razie śmieszne, jeżeli ktoś mi przedstawiał argumenty, że w lutym zrobił transfery, które mu zapewnią pozostanie w IV lidze, a LZPN zorganizował zebranie tylko po to, żeby kogoś ukłuć czy skłamać, a nie merytorycznie wytłumaczyć, że spada tyle a tyle drużyn, bo taka była nasza intencja. Niektórym klubom zależało wyłącznie na tym, żeby swój – za przeproszeniem – tyłek różnymi sposobami utrzymać w IV lidze.
Pojawiały się telefony, że nikt się z tymi ludźmi nie solidaryzuje. Słyszałem: „Prezesie, a co oni będą mówili o jakimś tam strajku? Przecież oni muszą płacić piłkarzom! Co oni powymyślali?!”. Litości, jak można mówić, że zrobiło się transfery, które zabezpieczają ligę przed meczami w rundzie? Albo przekonywać, że spotkanie z nami było po to, żeby nic nie wytłumaczyć. Z logiki wynikało, że nikt tu nie chciał nikogo oszukać czy zrobić czegokolwiek przeciwko klubom tej IV ligi, po to właśnie zorganizowani spotkanie.
– Określaliście, że „błąd pisarski” w regulaminie rozgrywek.
– Tak określili to koledzy z Wydziału Gier. Spotkanie klubów z LZPN miało wszystko wyjaśnić, a ktoś podłapał i chciał na tym zrobić sensację. Te drużyny, które chciały wszelkimi innymi sposobami niż graniem utrzymać się w IV lidze, były zresztą za tym, żeby pozostawić rozgrywki w dwóch grupach. A, proszę pana, nie było to zdrowe, bo po kilku wiosennych meczach część klubów z grupy mistrzowskiej, wiedząc już, że nie spadną, grała o pietruszkę.
Nie miało to sensu o tyle, że w trzynastu innych WZPN została tylko jedna IV liga.
– I u nas jest tak samo…
Dopiero po czasie.
– Nie, nie, jak po czasie? Wszystko było zaplanowane, szliśmy zgodnie z decyzjami zarządu. Ani żeśmy nie opóźniali, ani żeśmy nie przyspieszali.
– Macie jednak skłonność do tworzenia dziewiętnastozespołowych lig.
– Czemu skłonność?
– Bo wam się to zdarzało.
– No tak. Jak to się mówi, dla świętego spokoju. Proszę bardzo, macie wątpliwości, to grajcie w dziewiętnaście zespołów.
– Tak się nie da.
– Zwrotnie było dziesięć telefonów. Słyszałem: „Panowie, co to w ogóle za pomysł?”. To są specjalne działania, wie pan. Jakbym pana wtajemniczył, kto za tym stał, kto gdzie dzwonił, kto się z kim spotykał, to by pan był w szoku. Ci, co byli zagrożeni spadkiem, wymyślali, że to doba kryzysu, najważniejsze są krótsze wyjazdy. I tak dalej. Druga część ripostowała: „Panowie, nikt nie ma już dwóch grup!”. Wychodziło na to, że wiosną jedni już bęcki. O nic nie grają, bo mają utrzymanie. A drudzy walczą tylko do określonej kolejki. Według nas to była konieczność. Namówił nas do tego gość, który już u nas nie pracuje. A potem, broniąc swojego projektu, podpuszczał inne kluby, żeby to utrzymać.
Czarne owce
Zbigniew Bartnik jest też przewodniczącym składu komisji ds. piłkarstwa kobiecego PZPN. Ciut zabawne, bo opieszałość barona w działaniach na rzecz żeńskiego futbolu merytorycznie wypunktowywał Józef Bergier, delegat AZS PSW Biała Podlaska, po związkowych wyborach z 2016 roku. Krótko: Bartnik ma wywalone.
Dwa lata później wybuchła aferka, gdy piłkarkom i sztabowi szkoleniowemu Medyka Konin nie zostały wręczone brązowe medale za wywalczenie trzeciego miejsca w sezonie Ekstraligi, co Bartnik tłumaczył bardzo w swoim stylu, mianowicie brakiem ustaleń, choć przecież te leżały również w jego gestii.
Działający wokół rozwoju piłkarstwa kobiecego ludzie z PZPN relacjonują, że jeśli coś dobrego dzieje się w tej dyscyplinie na terenie Polski, to raczej bez udziału Bartnika, któremu coraz częściej sugeruje się konieczność przejścia na emeryturę. W Regencie przekonuje mnie, że w środowisku każdy na każdego ma haki, wrogowie grają nieczysto, choć są czarne owce.
– Słyszałem, że w kolejnych wyborach LZPN startować pan nie będzie.
– Zbigniew Bartnik: – To pan tylko słyszał, ja nic nie powiedziałem. Mam czas. Muszę mówić?
– Nie musi pan.
– No właśnie.
– Przez lata wzniecił pan wiele konfliktów.
– Nie, proszę pana, ja tyle lat byłem trenerem, pracowałem w szkole i nie miałem żadnych konfliktów.
– Przecież przed chwilą rozmawialiśmy o kilku wojenkach…
– Wojenkach? No jakich? Że się kogoś z kadry pogoniło, to jasne, że jakiś tam konflikt mógł narastać. Ale to trzeba umieć przekładać wajchę między zarządzaniem demokratycznym a autokratycznym. Czasami być asertywnym. To tak jak w szkole czy zespole, gdzie musi być człowiek bardzo otwarty dla ucznia czy piłkarza, ale czasami zarządzać bardziej autokratycznie i surowo, wprowadzać dyscyplinę, nie dać sobie wejść na głowę. No i tak samo trzeba zarządzać związkiem, tylko tu są dorośli ludzie, odpowiedzialni. Nie może być jednak tak, że tylko ja mam rację i przez to powstają jakieś konflikty. Wręcz przeciwnie. Działamy w grupie.
Czytaj więcej o Polskim Związku Piłki Nożnej:
- Podział wpływów w PZPN. Kto rządzi i kto za kim stoi? Sytuacja w związku po ostatnich aferach
- „Urodziłem się jako Henryk Kula i umrę jako Henryk Kula”
- Kampania wyborcza w PZPN właśnie ruszyła
Fot. Newspix