To historia o upartej kobiecie, która miała marzenie. Marzenie porzucone na trzy dekady, które odżyło, bo czuła, że życie jej ucieka. Marzenie szalone i takie, które do dziś budzi kontrowersje. Czy faktycznie podołała? Czy zrobiła to tak, jak twierdzi, że zrobiła? Wątpliwości nie zniknęły, ale Diana Nyad powtarza, że nigdy w życiu nie oszukiwała. I tak było też w 2013 roku, gdy o własnych siłach przepłynęła z Kuby na Florydę. To była jej piąta próba. Przy okazji poprzednich została poparzona przez meduzy. Wymiotowała słoną wodą, wtaczaną do jej żołądka przez fale. Krwawiła z powodu otarć. Wreszcie jednak się udało. Marzenie, zasiane w jej głowie niemal 60 lat wcześniej przez matkę, a potem zmienione w cel, stało się faktem.
***
Diana Nyad wynurza się z wody po 53 godzinach bezustannego pływania. Nie może płynąć dalej, woda jest zbyt płytka. Otacza ją tłum ludzi, ale dotknąć nie może jej nikt. Jeszcze nie teraz. Na razie zostało jej kilka, może kilkanaście metrów. Trzeba wstać, zrobić krok. Potem kolejny. I jeszcze jeden.
Nyad chwieje się na nogach. Przez ponad dwie doby używała ich jako napędu, nie środka transportu samego w sobie. Machała nimi w wodzie, unosząc się na niej. Teraz z kolei musi zmierzyć się z jej oporem, gdy stanęła na nogach. Woda sięga jej do ud. Robi krok. Teraz już do kolan. Kolejny krok. Łydek. I jeszcze jeden. Kostek. Wciąż nikt nie może jej dotknąć.
Ale jeszcze krok, może dwa. Byle je zrobić, byle wyjść na plażę, byle woda nie dotykała nawet pięt. Uda się. Teraz musi się udać.
Wokół panuje ogromny hałas. Rozemocjonowany tłum dopinguje Dianę. Od Nyad oddzielają go członkowie jej ekipy. Bonnie, jej najlepsza przyjaciółka i trenerka nie patrzy na to co dookoła. Wzrok kieruje tylko na Dianę. Woła do niej, zachęca. Jeszcze krok, Diana. Już tylko krok. Zrób go, spełnisz marzenia. To tylko krok, dalej, Diana.
Diana podnosi nogę. Przesuwa ją, opuszcza. I nagle nie czuje wody. Pod stopą ma tylko piasek, nic jej nie obmywa. Ani tej, ani drugiej, którą stawia obok. Rozumie, co to znaczy, a nawet gdyby nie rozumiała, uświadamia jej to tłum. Wszyscy eksplodują radością. Rozbrzmiewają okrzyki, następuje wielka celebracja wyczynu, na który złożyły się niemal cztery dekady marzeń.
Diana pada w ręce Bonnie. To najważniejszy uścisk, jaki kiedykolwiek ze sobą wymieniły. Pieczętuje ich wspólne zwycięstwo.
Po chwili Nyad ucisza tłum gestem. Skupia na sobie uwagę. Zawsze to potrafiła, a teraz wykorzystuje ten dar. I mówi. – Mam trzy wiadomości. Po pierwsze, nigdy przenigdy się nie poddawajcie. Po drugie, nigdy nie jest się za starym, by podążać za marzeniami. Po trzecie, może się wydawać, że to samotny sport, ale to wszystko była praca zespołowa – mówi.
Mogłoby się też wydawać, że to film.
I to jest film, „Nyad”, nakręcony w zeszłym roku, nominowany do dwóch Oscarów dla pierwszo- i drugoplanowej aktorki: Annette Bening oraz Jodie Foster. Ale to też rzeczywistość, sprzed nieco ponad dekady. Diana Nyad faktycznie płynęła 53 godziny. Z Kuby na Florydę, wbrew meduzom, rekinom czy pogodzie, które uniemożliwiały jej osiągnięcie tego celu przy poprzednich próbach.
Gdy wynurzyła się z wody w Key Biscayne, miała 64 lata.
***
Niemal sześć dekad wcześniej, gdy była pięciolatką jej ojciec pokazał jej w słowniku wyraz, który wyglądał dokładnie tak, jak ich nazwisko. I zaczął tłumaczyć, że „nyad” to nimfa wodna, dlatego przeznaczeniem Diany jest zostać wielką pływaczką. Powtarzał jej to regularnie, wbrew żonie, która się z nim nie zgadzała.
Matka Diany wolała, by ta została kimś, kto inspiruje innych. Uważała, że córka ma do tego dar, w końcu już jako jedenastolatka zachwyciła w szkole, wygłaszając motywującą koleżanki i kolegów przemowę. Dianie ostatecznie udało się spełnić przepowiedni obojga rodziców.
W obu przypadkach zrobiła to jednak po swojemu.
No, prawie. Bo Kubę w jej głowie zasiała matka. Pewnego dnia zabrała ją na plażę i zaczęła mówić o wyspie za horyzontem, niewidocznej, ale tak niedalekiej, że można by tam wręcz dopłynąć wpław. W dodatku Kuba w tamtych latach była niedostępna, komunistyczna. Zamknięta dla Amerykanów. Wabiła czymś nieznanym, ale i zakazanym. I czaiła się gdzieś w podświadomości Diany Nyad przez lata.
Aż wreszcie, w 1978 roku, niemal trzydziestoletnia Diana uznała, że trzeba spróbować. Była już wielką, jedną z najlepszych pływaczek długodystansowych. Miała potrzebne doświadczenie. Zebrała fundusze na wyprawę, pojawiała się w talk show, zdobywała sobie fanów. Przygotowała wszystko najlepiej, jak tylko mogła. Była przekonana, że podoła, mimo że wyzwanie było ogromne.
Ponad 50 godzin w wodzie to niewyobrażalny wysiłek dla wszystkich mięśni, ale też dla psychiki. Nikt nie może cię dotknąć, nikt nie może pomóc. Jesz w wodzie, podrzucane tam przez ekipę pożywienie, a jeśli nie masz już na to siły, wrzucają ci je z łódki do ust. Wypróżniasz się tam, gdzie płyniesz. Wargi pękają od soli, oczy bolą, mózg jest wyczerpany z powodu braku snu.
Bywa wręcz, że tracisz kontakt z rzeczywistością.
– Halucynacje zaczynają się już w okolicach 18. godziny pływania. Zwłaszcza nocą. Mózg jest odcięty od wszystkiego, nic nie widzisz, nic nie słyszysz. To nie bieganie, jazda na rowerze, czy wspinaczka. Bardzo szanuję innych sportowców, nie wiem, przez co konkretnie przechodzą, ale na oceanie to właśnie jest inne – nie widzisz i nie słyszysz. Po kilku godzinach jesteś wewnątrz swojej głowy. A kiedy zaczniesz halucynować, trudno jest wrócić – opowiadała sama Diana.
Mówiła też, że ocean czasem to wszystko wynagradza. Cały ten wysiłek, oddane mu pot, krew, mocz i kał. A to podpłyną delfiny i przez jakiś czas będą ci towarzyszyć. A to zapatrzysz się w gwiazdy pośrodku niczego i zaczniesz się zastanawiać nad tym, jak piękny jest to świat. To jak medytacja w otoczeniu, w którym nic nie przeszkadza zgłębiać sekretów Ziemi. Na chwilę zapominasz o tym, że bolą cię wszystkie mięśnie.
Wszystkiego tego Diana Nyad doświadczyła i w 1978 roku, gdy 13 sierpnia o 14:00 wyruszyła na – jak podejrzewała – przygodę życia. Płynęła w klatce, chroniącej ją przed rekinami. Płynęła bez przerwy przez niemal 42 godziny. Płynęła przez 122 kilometry. I wreszcie nie była w stanie płynąć dalej. O wyjściu z wody nie zdecydowała sama – gdyby mogła, pewnie nigdy by tego nie zrobiła. Zrobili to jednak lekarze, widząc, że Nyad nie ma siły walczyć z niemal trzymetrowymi falami, które sprawiały, że uderzała w boki klatki.
A poza tym przez niesprzyjające warunki zamiast płynąć na Florydę, obrała kurs na Teksas. Dalsza walka z żywiołem nie miała sensu.
To był koniec tej wyprawy. I koniec jej pływackiej kariery.
***
Początek miał miejsce niemal dwie dekady wcześniej. To wtedy trafiła do drużyny pływackiej Fort Lauderdale, gdzie trenerem był Jack Nelson, jeden z najlepszych specjalistów w tym fachu, potem szkoleniowiec między innymi reprezentacji USA czy kobiecej ekipy wysłanej na igrzyska w 1976 roku. Innymi słowy: wychowawca i trener mistrzów oraz mistrzyń, łącznie 40 olimpijczyków, w tym złotych medalistów i rekordzistów świata.
W teorii trudno było o lepszego szkoleniowca, jeśli chciało się zostać wielką pływaczką. A Nyad chciała. Nelson zresztą widział jej talent i zapewniał ją, że może zostać najlepszą zawodniczką na świecie. Ona sama też w to wierzyła.
– Fort Lauderdale to była Mekka pływackich mistrzów. Jako dziecko widziałam, jak trenują najlepsi na świecie. Dla mnie chęć zostania jedną z takich osób miała mniej wspólnego z samym pływaniem, a więcej z nastawieniem się na osiągnięcie celów. Jako dziecko miałam w pokoju duży plakat, na którym było napisane: „Diament to kawałek węgla, który się uparł”. Zawsze ceniłam upór, w wodzie i poza nią – opowiadała sama pływaczka.
Ponoć jej matka niespecjalnie ceniła sobie to pływanie, wolała, żeby córka uprawiała inny, bardziej kobiecy sport – choćby tenisa, jak wiele jej rówieśniczek z towarzystwa. Ale Diana się uparła i postawiła na swoim. I słusznie, bo miała talent. Trzy razy wygrywała mistrzostwa stanowe w stylu grzbietowym, chciała się dostać na igrzyska olimpijskie w Meksyku, ale szans pozbawiło ją zapalenie wsierdzia, po którym nigdy nie wróciła do najwyższej formy.
Stąd postawiła na edukację, dostała się na medycynę w Emory University w Atlancie. Z uczelni wyleciała, bo… wyskoczyła z czwartego piętra. Ze spadochronem – nie otworzył się – ale i tak potraktowano to jako próbę samobójczą. Ostatecznie na innej uczelni zrobiła licencjaty z francuskiego i angielskiego (dziś włada kilkoma językami, w tym też hiszpańskim) i w tamtym okresie wróciła do pływania.
Tym razem już do maratonów, świata, który miał stać się jej królestwem.
Do startów w tego typu zawodach namówił ją Buck Dawson, dyrektor Międzynarodowej Galerii Sław Pływania. I trafił w dziesiątkę. Nyad całkowicie wsiąknęła w ten świat. – W tamtym okresie przyciągał mnie przede wszystkim jeden aspekt tego sportu – że była to kombinacja geografii i zapisywania historii. Zostałam pierwszą kobietą, która okrążyła Manhattan Island, płynęłam rzeką Hudson, czułam setki lat historii w takich miejscach – opowiadała.
ZWROT 50% DO 500 zł – BEZ OBROTU W FUKSIARZ.PL!
Ludzie, którzy pływali z nią w tamtych latach, byli zgodni, że Diana należała do ścisłej światowej czołówki. Owszem, trudno określić w tego typu sporcie, gdzie liczą się bardziej wyzwania, niż dokładne wyniki, godziny czy minuty, kto jest najlepszy, ale ona była blisko szczytu, a może i na nim zasiadała. Na pewno była najbardziej znana, bo to zawsze potrafiła – wyjść przed kamery czy mikrofony i przedstawić się w wielkim świetle. Przyciągała wzrok, łatwo zbierała środki na kolejne wyczyny, dziennikarze ją uwielbiali.
– Są lepsi pływacy na tym świecie, ale ja jestem osobą z charyzmą, potrafię się świetnie wypowiadać. Gdy wychodzę z wody, jestem w stanie zainteresować ludzi moją historią – mówiła w tamtym okresie. Już wtedy twierdziła, że mogłaby zostać świetną komentatorką czy dziennikarką sportową i potem… faktycznie tak się stało. Ale nie wyprzedzajmy faktów, wróćmy do lat 70., gdy wyczyny Nyad śledziły całe Stany Zjednoczone, a momentami i ludzie poza ich granicami.
A te wyczyny były spore.
Przepłynęła jezioro Ontario z północy na południe. Okrążyła przywoływany Manhattan, gdzie zrobiono jej słynne zdjęcie z World Trade Center w tle. Przez kolejne 20 lat nikt nie przebił jej wyniku z tamtego pływu (zeszła poniżej ośmiu godzin). Zaliczyła pływanie w Kanale Sueskim, Nilu, zahaczyła też o Wielką Rafę Koralową. Nigdy za to nie udało jej się przepłynąć kanału La Manche, co tłumaczyła temperaturą.
– To najgorsze warunki. W oceanie zdarzało mi się wymiotować, być osłabioną czy chorą, ale najgorzej jest w zimnej wodzie. Cliff Lumsdon, mój trener, płynął w zawodach w 1955 roku, gdy jezioro Ontario miało siedem stopni Celsjusza. Dla normalnej osoby przewidywany czas życia w takiej wodzie to 40 minut. Po godzinie wyszli wszyscy, on został, przepłynął cały dystans, 20 kilometrów. Zajęło mu to 19 godzin.
– Mój najzimniejszy pływ też był w Ontario, gdy przygotowywałam się do zawodów w Neapolu. Miałam polecieć tamtego dnia, ale było jeszcze trochę czasu, pomyślałam, że mogłabym popływać godzinkę. W pewnym momencie zorientowałam się, że nie czuję nóg, nie jestem w stanie podnieść ich na powierzchnię wody. Moja skóra była czerwona jak homar, oddech utykał mi w gardle, ręce były tak zimne, że nie byłam w stanie zamknąć dłoni w pięść. Na szczęście ludzie na brzegu zorientowali się, że mam kłopoty. Byłam na przybrzeżnych skałach, pomogli mi wyjść. Ich ręce – w typowej temperaturze, 36.6 stopnia – poparzyły mi skórę. Zabrali mnie potem do szpitala, dali folię ogrzewającą – wspominała.
Z zimnem nigdy więc sobie nie radziła, ale z falami, kilometrami czy czasem – już tak. Pływała na naprawdę wyniszczających dystansach i w wyniszczających warunkach pogodowych. Nie przeszkadzała jej wielogodzinna izolacja od ludzi, w głowie podśpiewywała piosenki, w pewnym momencie miała już „playlistę” i doskonale wiedziała, ile razy musi zaśpiewać któryś utwór, by minęła godzina, dwie czy dziesięć.
– 80 procent sukcesu w pływaniu maratońskim kryje się w umyśle. Próbowałam też maratonów biegowych, ale izolacja w pływaniu jest dużo większa. Okulary parują, nie ma nikogo dookoła, ledwo co widzę. I płynę tak przez kilkanaście godzin – opowiadała. Ze wszystkim tym dawała sobie radę, a kolejni znani sportowcy, twardzi i wytrzymali (choćby wielu z hokeistów z NHL), mówili, że podziwiają, co robi. Bo oni by nawet nie spróbowali.
Dlatego (i przez to, że świetnie radziła sobie przed kamerą) to Diana została wielką gwiazdą, choć uprawiała niszową dyscyplinę sportu. I gwiazdą była przez lata – aż do Kuby, nieudanej próby dopłynięcia na Florydę i rezygnacji z pływania.
***
Miała już ponad 60 lat na karku, gdy poczuła potrzebę udowodnić coś samej sobie. Po latach twierdziła, że zaczął ją opadać lęk, że niewiele ze swoim życiem zrobiła, że za dużo czasu zmarnowała. Gdy zmarła jej matka – w wieku 82 lat – Diana zaczęła myśleć, że jej samej zostały nieco ponad dwie dekady życia. Nie chciała ich po prostu spędzić na codziennym egzystowaniu. Zamiast tego zapragnęła spełnić marzenie.
To samo, które wcześniej zakończyło jej związki z pływaniem.
Bo nie chodziło tylko o karierę. Nyad po tym, jak zrezygnowała z pływackich maratonów, przez 30 lat nie weszła do basenu. Zamknęła ten rozdział, zostawiła za sobą ten sport. Przez trzy dekady prowadziła stosunkowo normalne życie. Pracowała jako reporterka i komentatorka sportowa, była nawet na igrzyskach olimpijskich, do tego wydała książkę o ćwiczeniach i dbaniu o własne ciało (nie sprzedała się zbyt dobrze, bo w tym samym czasie zrobiła to Jane Fonda). Sama swojemu organizmowi rzucała kolejne wyzwania – a to przejechała na rowerze spory dystans, a to urządziła sobie dni postu.
Życie prywatne układało jej się różnie. Z jej winy – jak sama mówiła – rozpadł się dziesięcioletni związek z kobietą, którą uważała za miłość swojego życia. W tym samym roku zmarł jej ojciec. Kilkanaście lat później matka. – Potrzebowałam czegoś, co zajmie mnie całkowicie. Co będzie wymagać wszystkiego, co w sobie mam – opowiadała potem Diana. – Kiedy skończyłam 60 lat, zdecydowałam, że nie chodzi o rekord czy o to, jak historyczny byłby to wyczyn. Chodziło o to, jak zamierzam przeżyć własne życie. Nie chciałam niczego żałować. Pragnęłam być odważną osobą, pokonać każdą przeciwność losu. To wyzwanie było testem moich możliwości.
W tajemnicy przed wszystkimi zaczęła się przygotowywać. Przez dwa lata chodziła na publiczny basen i pływała. Najpierw przez sześć, potem dziesięć, a później nawet dwanaście godzin dziennie. Gdy już była gotowa, powiedziała o wszystkim przyjaciołom. Z nimi odbyła kolejne testy – w wodach Zatoki Meksykańskiej. Tam pływała od 12 do 16 godzin. Kluczowym momentem był lipiec 2010 roku, gdy spróbowała 24-godzinnego pływu w oceanie.
Udało się. Uznała, że była gotowa.
Pozostały kwestie organizacyjne. Wraz z Bonnie Stoll szukała sponsorów. Udzielała wywiadów mediom. Załatwiała pozwolenia od Kubańczyków i Amerykanów. Zbudowała małą armadę – ponad 30 ludzi na pięciu łodziach. Kapitanowie, osoby na kajakach, ciągnący elektroniczne „tarcze” przeciw rekinom (Nyad koniecznie chciała popłynąć bez klatki), działające na większość gatunków. Kajakarze do tego mieli specjalne tyczki, w razie gdyby pojawił się rekin, któremu tego typu tarcza nic nie robi. Nyad zapewniała media, że nikt nie użyje żadnej broni, w końcu ocean to miejsce tych stworzeń, to ona była tam gościem. Do tego na pokładach łodzi znaleźli się też nawigatorzy, lekarze, no i Bonnie, która w tamtym okresie została jej trenerką.
Wszystko było gotowe w sierpniu 2011 roku. Diana Nyad stanęła wtedy na brzegu oceanu w Hawanie. Żegnał ją spory tłum ludzi, zainteresowanie wokół jej próby było naprawdę duże. – Mam niemal 62 lata i stoję tutaj w primie mojego życia. Myślę, że to właśnie on. Moje ciało wciąż jest silne, ale mam lepszy umysł niż kiedyś – mówiła. Dzień wcześniej, w czasie konferencji prasowej, opowiadała, że jest nerwowa, że czuje wielki przypływ adrenaliny. Gdy już miała wskoczyć do wody, krzyknęła po francusku: „Odwaga!”.
Po czym się zaczęło.
I skończyło, po 29 godzinach w wodzie. Sama Diana nie chciała wychodzić, tę decyzję podjął za nią jej team. Jak lata wcześniej, tak i wtedy warunki pogodowe nie pozwoliły na kontynuowanie próby, prądy zepchnęły ją daleko od założonego kursu, do tego doskwierał jej ból ramienia (od trzeciej godziny w wodzie!) i odezwała się astma, przez którą co chwilę musiała odwracać się w wodzie na plecy.
Trzecia próba w jej życiu – we wrześniu 2011 roku – też się nie udała. Była lepsza, Diana płynęła dobrych 41 godzin, aż poparzenia – według jednej z relacji kubomeduzy, według innej: żeglarza portugalskiego – zmusiły jej zespół do wyciągnięcia jej z wody. Choć nie od razu.
– Nigdy nie czułam takiego bólu. Nie byłam w stanie płynąć dalej. Na łodzi był ratownik. Zanurzył się, żeby mi pomóc. Sam został poparzony. Wciągnęli go na łódź, wstrzyknął sobie adrenalinę i krzyczał. Miał 29 lat, był dobrze zbudowany i poparzenie go pokonało. Krzyczał do mojej trenerki: „Bonnie, chyba umrę!” – wspominała Nyad.
Nie umarł ani on, ani Diana. Ba, ona płynęła dalej jeszcze przez dziewięć godzin, a lekarze z łodzi podawali jej odpowiednie leki. Gdy jednak została poparzona po raz drugi, wciągnięto ją na pokład. Czwarta próba zakończyła się z dokładnie tego samego powodu. Choć nosiła już wtedy specjalny strój, który miał chronić ją przed poparzeniem, meduzy i tak znalazły dojście – jej usta. Nie pomogły też sztormy, po raz kolejny się nie udało.
Gdy wróciła do domu, Diana wyrzuciła swój strój pływacki do kosza na śmieci. Jednak zanim firma zajmująca się ich wywożeniem zdążyła przyjechać, wyjęła rzeczy z powrotem. Jeszcze nie była gotowa rozstać się z marzeniem. Sprzed ekranu telewizora oglądała, jak tego samego wyzwania podejmuje się 28-letnia Chloe McCardel, Australijka, która zapewniała, że jest w stanie to zrobić. Wytrzymała 11 godzin, po poparzeniu przez meduzę wyszła z wody. Zapowiedziała, że nigdy nie wróci.
Nyad wróciła. Chciała spróbować jeszcze raz.
Miała ulepszony strój, który zakładała na noc, osłaniający też jej usta (mówiła, że był klaustrofobiczny, a gdy go ubierała, czuła się jak w koszmarze). Miała doświadczoną ekipę, która płynęła z nią już czwarty raz. Miała szczęście do warunków, bo otworzyło się idealne „okno pogodowe”, ze sprzyjającymi prądami. I miała w głowie, że to będzie ostatnia szansa, że tak postanowiła.
– Gdy byłam młodsza, byłam szybsza, ale teraz jestem mocniejsza. Stałam się dużo lepszą długodystansową zawodniczką, niż byłam kiedykolwiek wcześniej. Ale też nie oszukuję się. Mam 64 lata, widzę to, gdy stoję przed lustrem. Jednak w kwestii sportów wytrzymałościowych, wiek nie robi aż takiej różnicy. Pozwala też to wszystko docenić. Kiedyś byłam dużo bardziej egocentryczna, nie doceniałam tego, co wokół mnie. Teraz jest inaczej – mówiła przed tamtą, ostatnią próbą.
Próbą, która zakończyła się na plaży w Key Biscayne.
***
Przez lata Diana Nyad zyskała wielu fanów, ale trafili się też i wrogowie. Nie bez powodu. W latach 70. – gdy stała się gwiazdą – miała tendencję do zmyślania, która nie opuściła jej przez lata. W wywiadach sama sobie przeczyła. Mówiła na przykład, że napisała scenariusz o własnym życiu i ma nadzieję zmienić go w film, by kilka lat później stwierdzić, że nigdy żadnego scenariusza nie było. Wiele z opisywanych przez nią samą wyczynów też nie miało miejsca lub wyglądało zupełnie inaczej.
Weźmy próby przedolimpijskie kadry USA w 1968 roku. Wiele razy twierdziła, że była na nich szósta. Rzeczywistość? Nawet tam nie wystartowała. W autobiografii z 2015 roku napisala, że była pierwszą kobietą, która opłynęła Manhattan, podczas gdy przed nią zrobiło to sześć innych. W pewnym momencie pojawiły się nawet osoby, które badały każdy jeden wyczyn Nyad, by stwierdzić, czy aby nie mijała się z prawdą. Choćby Daniel Slosberg, w przeszłości też uprawiający ten sport.
– Widziałem jej przemowę, w której twierdziła, że była najlepszą pływaczką maratońską w latach 70. Gdy o tym mówię, robię się emocjonalny, bo znałem tych, którzy byli lepsi. To moi przyjaciele. Penny Dean przepłynęła Kanał La Manche w 1978 roku ustanawiając rekord, którego nie pobito przez kolejnych 16 lat i nikt o niej nie słyszał. Diana wymazuje historię moich przyjaciół – mówił.
Sama Nyad uważała Slosberga za hejtera i o ile odpowiadała na wiele zarzutów innych osób, to gdy wspominano o nim, twierdziła, że „nie chce o tej osobie rozmawiać”. To zresztą w pełni nie może dziwić, bo Slosberg tak poświęcił się zadaniu udowodnienia, że Nyad wielokrotnie mijała się z prawdą, że założył nawet w tym celu specjalną stronę internetową. Diana odpowiadała więc co najwyżej na jego słowa o wymazywaniu historii twierdząc, że tego nie robi. Po prostu – jak mówiła wielokrotnie wcześniej – jej, w przeciwieństwie do wielu innych osób, udało się przebić do mediów.
A zmyślenia?
– Jest przesadne chwalenie się, gdy chodzi bardziej o postawę, ale są też przeinaczenia. Gdy patrzę w przeszłość, chciałabym cofnąć niektóre słowa, bo widzę, że ewoluowałam na wiele sposobów. Jestem zakłopotana, gdy przypominam sobie, że „nadmuchiwałam” własne rekordy, podczas gdy te są przecież wystarczająco dobre same w sobie. Żałuję tego – mówiła. Skoro jednak przez lata zmyślała, nie może dziwić, że bardzo szybko – właściwie już w dniu, gdy dopłynęła na Florydę – zaczęto kwestionować również ten jej wyczyn.
Przede wszystkim zwrócono uwagę na dwie kwestie – że nie cały pływ został nagrany oraz na to, że trackery GPS pokazywały, jak momentami prędkość Diany wzrastała niemal dwukrotnie i to w dobrej połowie wyzwania. Pierwszą kwestię Nyad zbywała, twierdząc, że świadków ma aż nadto. Druga? Tę wyjaśnił jej nawigator, wskazując na sprzyjające Dianie prądy, które pchały ją do brzegu. Naukowcy, których poproszono o wygłoszenie opinii, przyznali mu ostatecznie rację.
Została jeszcze inna rzecz – kombinezon. Ponad dekadę temu wytycznych w przypadku wyczynów takich jak ten Diany, gdy chodziło o przepłynięcie dystansu bez „asysty” czy pomocy, właściwie nie było. Chodzi więc o sam fakt, że płynęła w specjalnym stroju, ale też o to, że w teorii nikt nie mógł jej dotknąć, w praktyce ona sama przyznawała, że przy zakładaniu kombinezonu się to zdarzyło, ale po prostu nie mieli innego wyjścia, meduzy były zbyt groźne. Natomiast, co podkreślała, nie był to dotyk, który pomógłby jej w samym płynięciu, nikt nie pchał czy ciągnął jej do brzegu. Dotykała ją też – aplikując maść ochronną na otarcia – Bonnie, ale to również była wyższa konieczność. Chodziło o to, by Diana nie krwawiła, bo to ściągnęłoby rekiny.
Początkowo wyczyn Nyad został zaakceptowany i oficjalnie uznany. Ale w 2023 roku WOWSA – ciało odpowiedzialne za długodystansowe pływanie na świecie – postanowiła go nie ratyfikować, stąd wyleciał też na przykład z „Księgi Rekordów Guinessa”. Diana, już znacznie mniej uparta niż kiedyś, stwierdziła, że jest gotowa zgodzić się na ratyfikowanie go jako „asystowanego” pływania. Zresztą w wielu wywiadach mówiła, że może jej największym błędem było to, jak bardzo nieskora do współpracy była tych kilkanaście lat temu.
– Jedna rzecz, którą chciałabym zrobić wcześniej i żałuję, że tak nie postąpiłam, to wejście w świat pływania maratońskiego. Nie pisałam blogów, nie udzielałam się, nie wchodziłam na strony różnych organizacji. Robiłam swoje, złożyłam team i płynęłam. Wróciłam jednak do pływania tylko po spełnienie marzenia, nie po to, by dać się wciągnąć w cały ten świat – mówiła. Do dziś jednak myśli, że gdyby to zrobiła, może miałaby łatwiej, może wynik byłby ratyfikowany i oficjalny. Choć to, że nie jest, uznaje za absurd – bo skoro w 2013 roku nie było odpowiednich wytycznych, to jak można taki wynik anulować dekadę później?
Tu jednak znów dochodzimy do kwestii narracji. Przez lata Diana mówiła, że chce zostać pierwszą osobą, która przepłynie z Kuby na Florydę. Tyle że nie miała na to szans, bo w 1978 roku dokonał tego Walter Poenisch, a w 1997 Susie Maroney, czyli pierwsza kobieta. Możliwe, że tu akurat Nyad nie miała złych intencji, bo w wywiadach z czasem zaczęła mówić, że chce być „pierwszą osobą, która zrobi to bez ochronnej klatki przeciw rekinom”. Z Poenischem w dodatku spotkała się w sądzie, gdy ten uznał, że jej komentarze o tym, że jego wyczyn był „nielegalny” były przesadą. Skończyło się na ugodzie i przeprosinach.
Sama Diana o swoim wyczynie mówiła wprost: nigdy w życiu nie oszukiwała. W wywiadach wszystkie jego szczegóły opisała wprost, podobnie jak przed odpowiednimi organami. I dlatego uważa, że powinien on być oficjalnie zaliczony i wpisany do historycznych ksiąg. Część jej fanów twierdzi, że problemem nie jest sam wyczyn, a to że Nyad jest silną kobietą, w dodatku lesbijką. Nie zgadza się z tym jednak sama społeczność pływaków, a i Diana raczej nigdy nie próbowała nawet używać takich argumentów.
Zresztą ostatecznie – co przyznawała między wierszami – najważniejsze jest dla niej to, że spełniła marzenie. Bo ona sama wie, czego dokonała. A zmyślenia z przeszłości? Pozostało przeprosić. I może spróbować wytłumaczyć.
***
– Kiedy patrzę na to dziś, wydaje mi się, że to wszystko mówił ktoś, kto przeżył traumę w wieku nastoletnim – tak w jednym z wywiadów mówiła Diana Nyad o przeinaczeniach w opisach swoich wyczynów. Trauma, o której wspomina, dotyczyła molestowania seksualnego. – W latach 70. każdy mój trening czy start pływacki był przepełniony gniewem. A gniew potrafi być bardzo napędzający.
Molestującym był Jack Nelson. Ten sam trener, który potem jeszcze przez dekady pracował i święcił laury w świecie amerykańskiego pływania. Ofiarą Diana, ale i jej koleżanki. Było ich więcej, o czym jednak dowiedziała się po latach. W przypadku Nyad zaczęło się w maju 1964 roku. Diana była w domu trenera, odpoczywała po jednym z treningów. Nelson powiedział jej, że obok jest pokój gościnny, jeśli jest zmęczona, może się tam zdrzemnąć.
Tak też zrobiła. Jakiś czas później przyszedł tam sam trener.
– Bez ostrzeżenia zerwał ze mnie kostium kąpielowy. Próbował włożyć we mnie penisa, ale zacisnęłam mięśnie. Nie mógł we mnie wejść – to opis z raportu policyjnego, złożonego po latach. Nelson ostatecznie wytrysnął na jej brzuch, po czym wyszedł, a Diana zwymiotowała. Jeszcze tego samego dnia – po raz pierwszy od dwóch lat – przegrała stanowe zawody.
Prób gwałtu było więcej, łącznie co najmniej sześć, w różnych miejscach – aucie, motelu, szkolnej łazience, nawet biurze trenera, gdy tuż za drzwiami były inne zawodniczki. Nelson zapewniał Dianę, że tego potrzebuje, że takie potrzeby mają dorośli mężczyźni, że ją kocha. Nyad długo nikomu nic o tym nie mówiła, a gdy wreszcie wygadała się matce, ta stwierdziła tylko, że „gwałt” to słowo, którego nie powinno się używać. I że trener Nelson to ważna postać.
Diana czuła się osaczona. Bezpieczna była tylko w wodzie, tak to odbierała. Tam nikt nie mógł jej skrzywdzić, tam się wyłączała, skupiała tylko na ruchach rękami i nogami. Przez całe liceum żyła jak w transie, stale obawiając się kolejnego ataku. Wyobcowała się od znajomych, walczyła o przetrwanie. Miała 22 lata, gdy wreszcie o wszystkim opowiedziała koleżance z drużyny. Wtedy dowiedziała się, że nie tylko ona była ofiarą, że było ich więcej.
Poszły z tym do władz szkoły i uczelni, trenera zwolniono, ale szybko znalazł zatrudnienie gdzie indziej, nadal pracował z młodzieżą. Sprawa karna nie miała miejsca, bo przestępstwa zdążyły się przedawnić (nad zmianą prawa w kwestiach takich przestępstw zaczęto w USA pracę po sprawie Billa Cosby’ego) i choć Diana wielokrotnie opowiadała o tym, czego doznała od trenera (między innymi w telewizji, ale też przy okazji włączenia do Międzynarodowej Galerii Sław Pływania), ten do końca życia był poważaną postacią.
A ona sama – i wiele innych dziewcząt – cierpiała.
– Emocjonalne koszty bycia molestowaną to wyrok na całe życie. Poczucie wstydu i niskiej samooceny nigdy nie znika – mówiła. – Obwiniasz się o to, co się stało, jako dziecko nie wszystko pojmujesz, wmawiasz sobie, że kochasz taką osobę. Do dziś nie jestem wolna od skutków tych wydarzeń. Przez lata miewałam napady szału, wściekłości. Niedawno zapomniałam o misce, którą wsadziłam do mikrofali, przez co wybuchła. Wpadłam w amok. Krzyczałam, używałam wszystkich słów, którymi opisywał mnie Jack Nelson. Kawałki miski rzuciłam w ścianę. A potem zauważyłam mojego psa, który zwinął się, przestraszony, w kulkę na kanapie. I poczułam wstyd.
Mówiła, że ludzie tacy jak Nelson myślą często, że nie robią nic złego. W końcu nikogo nie zabijają. Ale nie rozumieją skutków, jakie za sobą zostawiają. To jak tsunami czy tajfun. Zniszczenia są ogromne. Zwłaszcza gdy kogoś traktuje się niemal jak ojca, a taką relację zbudowała Nyad z Nelsonem, jeszcze zanim się to wszystko zaczęło. I to zaufanie trener wykorzystał.
– To że byłam uciszona, było dla mnie karą równą z molestowaniem – mówiła po latach. Strach sprawiał, że jej wściekłość tylko rosła, często ukierunkowana na nią samą, na to, że nie odważyła się o wszystkim powiedzieć wcześniej. Czuła, że jej życie jest właściwie kłamstwem, że ta maska odważnej, pewnej siebie osoby, którą przybiera w kontaktach z mediami czy w oceanie, to jedynie fasada.
Bo w środku wciąż jest czternastoletnią dziewczynką, którą zawiódł i skrzywdził ktoś, kogo podziwiała. Komu ufała. Kogo kochała.
***
Wątek molestowania przewija się i w filmie. Stanowi swego rodzaju wyjaśnienie napędu, motywacji Diany. Elizabeth Chai Vasarhelyi i Jimmy Chin – małżeństwo i twórcy „Nyad” – przyznawali wielokrotnie, że chcieli pokazać prawdziwą Dianę Nyad. A to, co przeżyła jako dziecko, też stanowi ważną część prawdy. Dwójka reżyserów wywodzi się zresztą z filmów dokumentalnych, w 2019 roku otrzymali Oscara za „Free Solo”, film dokumentujący wspinaczkę Alexa Honnolda bez żadnych zabezpieczeń.
„Nyad” była ich fabularnym debiutem, ale ma w sobie wiele z dokumentu. Owszem, momentami na potrzeby filmu wykreowano dodatkowe sytuacje – choćby konflikt Diany i Bonnie, który miał popchnąć fabułę do przodu – czy zmieniono delikatnie rzeczywistość. Nyad na ekranie towarzyszy tylko jedna łódź z kilkoma osobami na pokładzie. W pewnym momencie niemal dopada ją rekin, bo zepsuła się elektroniczna tarcza. W rzeczywistości nie miało to miejsca, ale film rządzi się swoimi prawami. Natomiast to co na ekranie, wciąż jest w większości zupełnie szczerym obrazem.
– Uwielbiam w tym filmie to, że zrobiliśmy obraz o kobiecie, której osobowość jest niezwykle szeroka. Nie boi się być głodną sukcesu, ambitną. To nie film o rekordzie, a o kobiecie, która ma 60 lat i czuje, że świat z nią skończył, ale ona nie skończyła ze światem – mówiła Vasarhelyi. W filmie Nyad przedstawiona jest jako osoba, która podporządkowuje sobie innych, zawsze chce postawić na swoim, nikogo nie słucha – czyli tak, jak było w rzeczywistości, jak mówiła Bonnie Stoll. Zmienia się to dopiero po nieudanych próbach przepłynięcia na Florydę. To doświadczenie, które ją odmienia. Ale tylko trochę, nie w pełni.
To w końcu Diana Nyad.
Ją na ekranie odegrała Annette Bening, a towarzyszyła jej – w roli Bonnie – Jodie Foster. Obie zarobiły za to nominacje do Oscara, zresztą całkowicie zasłużenie. Prawdziwa Bonnie opowiadała, że czuła się, jakby widziała na ekranie samą siebie. Z kolei Bening na planie spędzała po kilka godzin dziennie w wodzie i pływała doskonale, bo miesiące poprzedzające rozpoczęcie zdjęć spędziła na treningach. Zakładała też dokładnie taki sam strój, jaki miała na sobie Diana, ten chroniący przed meduzami. Odtworzono go bowiem z największą dokładnością.
Wszystko po to, by pokazać, jak wyglądała ta przygoda. Bo – zdaniem reżyserów – tym to ostatecznie było. Wielką przygodą i pokazem ambicji oraz samozaparcia na drodze do spełnienia życiowego marzenia.
***
Dwa lata przed tym, jak Dianie Nyad udało się przepłynąć z Kuby na Florydę, reporterka zapytała ją i Bonnie o to, co to zmieni w życiu samej Diany. Stoll odpowiedziała: – Myslę, że Diana uważa, że to zmieni jej życie. Myślę też, że będzie rozczarowana, że tak się nie stanie.
Czy miała rację?
Po części tak. Diana pozostała tą samą osoba, już i tak była w końcu znana jako pływaczka długodystansowa. O jej wyczynach przypomniało sobie jednak kolejne pokolenie. Na powrót stała się bohaterką dla wielu ludzi. W Białym Domu ugościł ją nawet prezydent Obama, który potem zabrał ją tez na Kubę, gdy zjawił się tam w 2014. I Obama, i Raul Castro podawali ją wówczas za przykład – że skoro ona może przepłynąć z jednego kraju do drugiego i je w ten sposób połączyć, to i na najwyższych szczeblach władzy oraz dyplomacji takie połączenie z pewnością da się wytworzyć.
Po Kubie Diana zaczęła wygłaszać więcej przemów. Napisała kilka książek. Ba, stworzyła nawet monodram, wystawiany w teatrze i miała nadzieję trafić z nim na Broadway. Zajęła się również działalnością charytatywną, organizacją różnych eventów, w tym w basenie, bo tym razem nie skończyła z pływaniem, jak po pierwszym przejściu na emeryturę. Gościła w największych talk show, jej twarz w pewnym momencie znała większość Amerykanów. A w prywatnym życiu – w 2019 roku wzięła ślub.
No i w końcu powstał też film. Po części o jej wyczynie, po części o życiu. I choć to z tej wyprawy z Kuby na Florydę pozostanie zdecydowanie najbardziej znana, to na tym nie poprzestała. Dziś ma 74 lata i nadal pozostaje aktywna. Bo, jak mówiła sama:
– Nie chcę, by skończyło się to scenariuszem jak z „Bulwaru Zachodzącego Słońca”, gdy będę siedzieć, jeść słodycze i oglądać nagrania z Kuby do końca swojego życia.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix