Czołówka punktuje średnio, Pogoń świetnie wchodzi w rundę wiosenną, kibice zaczynają mieć nadzieję, że w końcu uda się coś wsadzić do gabloty, a do Szczecina przyjeżdża Zagłębie Lubin. Przyznajcie – to idealny scenariusz dla Portowców, żeby zaliczyć historię typu „ups, ojejku” i niespodziewanie przegrać jakoś 0:1. No i tak, tak, wszystkich oszukasz, ale siebie i swoich przyzwyczajeń nie oszukasz. Pogoń nie mogła oprzeć się tej pokusie i faktycznie: przegrała, ale nawet nie 0:1, tylko 0:2.
Że przegrać z Zagłębiem to dla Pogoni wstyd, chyba nie trzeba nikogo przekonywać, ale jeśli tak, to prosimy bardzo. Miedziowi w ostatniej kolejce, żeby wybłagać wygraną z Koroną, potrzebowali arbitra, który mierzy paznokcie przy spalonym. Wcześniej nie wygrywali z nikim poważnym od października – przez ten czas udało się pokonać tylko ŁKS (żadna sztuka). Lubinianie to, klasycznie, jak co sezon, zespół nijaki, który swoje punkty zbierze, ale jeśli grasz o mistrzostwo i zabiera je akurat tobie, to należy się nad sobą zastanowić.
No i Pogoń powinna to zrobić.
Grała dziś tak, jakby przestraszyła się szansy. „Rany, jak wygramy, mamy tylko dwa punkty straty do lidera, co to będzie, co to będzie”.
Jeszcze początek jako tako wyglądał, bo gospodarze ruszyli na Zagłębie, Dioudisa raz musiał ratować Kurminowski, wybijając piłkę z linii, ale im dalej w las, tym gorzej.
Najpierw ręka Zecha, za którą arbiter podyktował rzut karny – wykorzystany przez Chodynę. Potem z kolei jedenastka dla Pogoni, ale już niewykorzystana przez Grosickiego, gdyż ten uderzył tak, że Dioudis złapał piłkę – a jeśli golkiper łapie futbolówkę po karnym, to znaczy, że strzał był fatalny.
Swoją drogą – ciekawe sędziowanie. Oba karne zostały podyktowane przy pomocy VAR-u. Coraz częściej szkoda kasy na benzynę dla arbitrów, skoro mało co widzą bez monitora – niech „gwiżdżą” wszystko z jakiegoś centrum w Warszawie.
Wracając – Pogoni nic nie wychodziło. Grosicki przyznawał w przerwie, że on i jego drużyna są zbyt wolni i schematyczni, a w ten sposób trudno zaskoczyć przeciwnika. Niestety w gruncie rzeczy stanęło na tym, że przemyślenia były dobre, ale efektów: żadnych. Po przerwie gospodarze cały czas byli nudni, oddali ledwie jeden celny strzał i absolutnie nie można stwierdzić, że Dioudis przetrwał najtrudniejszy mecz w swoim życiu (nawet nie najtrudniejszy w tym miesiącu).
Pewnie, bliski szczęścia był Gamboa po uderzeniu z dystansu, świetnie uderzenie potrafił zablokować Nalepa, ale czy to była wielka kanonada? Dajcie spokój.
Raczej: „Dajcie nam gola. Nie? Ech, no trudno”.
Co więcej, Zagłębie podwyższyło jeszcze prowadzenie, kiedy kuriozalnie po stałym fragmencie interweniował Cojocaru, a gdyby Wdowiak był bardziej zdecydowany w końcówce, mogło być i 0:3.
Natomiast tak czy tak – przegrać 0:2 u siebie z Zagłębiem, mając mistrzowskie aspiracje… Kompromitacja. To jak myśleć o wyjściu na wystawny bankiet, mając w szafie tylko dziurawe trampki i równie dziurawe spodnie. Największą nadzieją Pogoni może być to, że tegoroczny wyścig o tytuł coraz bardziej przypomina sprint kulawych żółwi. Natomiast – gdyby wyciągać wnioski tylko po tym meczu – pewnie znajdzie sposób na to, by być bardziej kulawym niż reszta.
A dla Zagłębia brawa, bo w końcu wyglądało jak drużyna z planem. Że Pogoń była nudna, to jedno, ale że Zagłębie mądrze się ustawiało, asekurowało, wyłączyło Grosickiego – to drugie. Samo się nie zrobiło i warto przy ocenie tego meczu o tym pamiętać.
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Pechowiec. Zoran Arsenić ponownie kontuzjowany
- Klimala: U mnie w głowie jest wszystko poukładane
- 450 minut bez gola. Tak Lech mistrzostwa nie wygra
Fot. Newspix