– Nigdy nie starałem się nikomu przypodobać. To moje życie i prowadzę je tak, jak chcę – mówi w rozmowie z Weszło Tomasz Fornal. Lider Jastrzębskiego Węgla i reprezentant Polski opowiada o swojej fascynacji snookerem, wspomina mecze we wrogo nastawionych halach i mówi, co w siatkówce dają prowokacje. Fornal tłumaczy też, dlaczego podpisał ze swoim klubem nową umowę i z jakich państw miał kuszące oferty.
JAKUB RADOMSKI: Opłaca się w dzisiejszej Polsce być popularnym?
TOMASZ FORNAL (przyjmujący reprezentacji Polski i Jastrzębskiego Węgla): Jest wiele osób, które nie wiem, jak nazwać. Moimi fanami? Średnio lubię to określenie. Powiedzmy, że to przyjaciele z internetu. Ludzie, którzy sympatyzują z moją osobą. Oni są w stosunku do mnie mili, uprzejmi. Mam wrażenie, że, nieważne, co by się działo, ci ludzie będą mnie wspierać. Jest też garstka osób, które tylko czekają na moje potknięcie. Jeżeli coś mi nie wyjdzie, od razu to wytkną.
Jednak za każdym razem, gdy ktoś prosi mnie o zdjęcie czy autograf, staram się spełnić tę prośbę, bo wiem, jak to może być dla kogoś ważne. Przecież ja też miałem swoich sportowych idoli. Gdybym poleciał do Los Angeles i spotkał na ulicy LeBrona Jamesa, na pewno zapytałbym go, czy możemy zrobić sobie wspólną fotkę (śmiech). Niesamowicie imponuje mi to, że ten gość tak długo gra na świetnym poziomie. Lata lecą, ale czy LeBron staje się dużo słabszy? Nie, on ciągle wiele potrafi.
Kiedy poczułeś największy wzrost popularności?
W 2022 roku, po zakończeniu mistrzostw świata w Polsce.
Piotr Żyła opowiadał mi kiedyś, że popularność rodzi dużo sytuacji zabawnych, ale też sporo trudnych.
Kilka razy zdarzyło się, że nie chciałem być przez nikogo zauważony i, wychodząc z mieszkania, mocno naciągałem na głowę kaptur. Ale to były sporadyczne sytuacje. Oczywiście, ludzie często mnie rozpoznają, ale to nie jest też tak, że jestem Robertem Lewandowskim, który nie może wyjść do galerii i potrzebuje mieć obok siebie trzech ochroniarzy.
Najgorzej jest, gdy przegrywam mecz i jestem zły, bo siedzi mi w głowie, że zagrałem słabo, a kibice proszą o zdjęcie czy autograf. Wiesz, jak ciężko jest się uśmiechać, gdy jesteś sfrustrowany i zdenerwowany? To sztuczne, różne myśli kłębią się wtedy w głowie. Najchętniej poszedłbym prosto do szatni, a później pojechał do mieszkania i pobył jakiś czas sam ze sobą. Mam jednak też w głowie, że kibic poświęcił swój czas, kupił bilet, albo że jakieś dziecko zostało zabrane pierwszy raz na mecz i zdjęcie ze mną może wpłynąć na to, jak fajne będzie miało wspomnienie.
Powiedziałeś w rozmowie z Przeglądem Sportowym Onet, że Polska nie jest dzisiaj jeszcze do końca gotowa na styl sportowców, znany z parkietów NBA. O co ci dokładnie chodziło?
Wydaje mi się, że gdyby jakiś sportowiec stylizowałby się np. na Dennisa Rodmana i zagrałby trochę słabych meczów, bardzo dużo osób zaczęłoby w niego uderzać i przekonywać, że to wszystko przez te farbowane włosy czy tatuaże. Że skoro robi takie rzeczy, to na pewno nie skupia się na sporcie.
Ty lubisz takie rzeczy, prawda?
Staram się czerpać jak najwięcej z życia i robić to, na co mam ochotę. Nigdy nie starałem się nikomu przypodobać. Jestem po prostu sobą: jeżeli mam ochotę zafarbować włosy na dany kolor, to po prostu to robię i tyle. Nie interesuje mnie, co pomyślą inni. To moje życie i prowadzę je tak, jak chcę.
Na konferencji prasowej przed turniejem finałowym o Puchar Polski Andrzej Wrona, kapitan Projektu Warszawa, trochę sprowokował cię do deklaracji na temat tego, co zrobisz ze swoimi włosami.
Stwierdziłem, że jak wygramy trofeum, to pomaluję je na kolor magenta. Wiedziałem, co mówię i byłem gotowy to zrobić.
Wróćmy do samej siatkówki i porozmawiajmy o przeszłości. Lubiłeś być rozgrywającym?
Był jeden sezon, gdy chodziłem do gimnazjum, że brakowało nam zawodnika na tej pozycji i występowałem raz jako rozgrywający, raz jako przyjmujący. Tak, polubiłem to. Mogę nawet stwierdzić, że przez pewien czas chciałem być rozgrywającym.
Słyszałem, że za wszelką cenę chciałeś też mieć koszulkę Czecha Lukasa Tichacka i w końcu dopiąłeś swego.
Nie śledziłem wtedy jakoś bardzo siatkówki, ale on przez długi czas rozgrywał w Resovii, która była akurat na topie, zdobywała medale i trofea. Pewnie dlatego padło na niego. Ale miałem też inne siatkarskie wzorce.
Podobno podziwiałeś Francuza Earvina N’Gapetha.
Imponowała mi jego technika, wszechstronność i pewność siebie. Pamiętam mój pierwszy sezon w Jastrzębiu, 2019/2020, kiedy dwa razy w Lidze Mistrzów mierzyliśmy się z Zenitem Kazań z N’Gapethem w składzie. Gdy jeszcze występowałem w Radomiu, oni mieli w składzie Wilfredo Leona i wygrywali wszystko. Byli europejską potęgą. Oglądałem ich w telewizji, a tu mam okazję zagrać przeciwko tym gościom. Po drugiej stronie siatki Earvin, ale też Maksym Michajłow czy Cwetan Sokołow. Gdy pojechaliśmy do nich, nikt nie spodziewał się, że cokolwiek ugramy, a wróciliśmy ze zwycięstwem, do tego odniesionym w niesamowitym stylu. W tie-breaku było już 14:9 dla nich, wszyscy nas skreślili, ale później to my zdobyliśmy siedem punktów z rzędu. Fajna historia, tym bardziej, że później jeszcze ograliśmy ich u siebie.
Michał Kubiak opowiadał mi kiedyś, że N’Gapeth to typ zawodnika, którego nie powinno się prowokować na boisku, bo wtedy zaczyna grać lepiej. Z tobą jest podobnie?
Nie wiem. Ale lubię czasami gierki na parkiecie, prowokacje. Sam czasami to robię, bo to mnie motywuje do lepszej gry. Pamiętam, jak pojawiłem się na boisku w finale ubiegłorocznej Ligi Narodów, przeciwko USA. Spojrzałem z dwa razy w określony sposób na drugą stronę siatki i to na pewno mi w jakimś stopniu pomogło.
Masz opinię zawodnika, który dobrze czuje się na wrogim terenie, gdy cała hala jest przeciwko tobie. Są jakieś mecze, które szczególnie wspominasz w ten sposób?
Finał mistrzostw świata kadetów w 2015 roku, przeciwko Argentynie, grany u nich. Minęło już prawie dziewięć lat, ale pamiętam, że hala była totalnie wypełniona, do tego bez klimatyzacji, więc było strasznie gorąco, a kibice robili dosłownie wszystko, by ich drużyna wygrała. Kilka dni temu pokonaliśmy za to u siebie Piacenzę 3:0 w rewanżowym meczu ćwierćfinału Ligi Mistrzów i to, co robili nasi kibice, było niesamowite. Chwała im, że potrafili zgotować rywalom takie piekło. Nigdy nie zapomnę też spotkania z Iranem w Lidze Narodów, rozgrywanego w Urmii, jeszcze za trenera Vitala Heynena. Na trybunach zasiadali niemal wyłącznie mężczyźni. Niesamowity tumult, pamiętam z tego meczu ogłuszający hałas i dźwięk trąbek. Byłem trochę w szoku, ale fajnie się grało.
Wspominałeś rewanż z Piacenzą. To był wasz wielki mecz, choć w trzecim secie prowadziliście już 20:12, by nagle, w zadziwiający sposób, pozwolić rywalom dojść się na 21:20. Co pojawia się w takim momencie w głowie zawodnika? Lekkie zwątpienie?
Tak naprawdę nie myślisz za bardzo o tym, że zaraz możesz przegrać w zasadzie już wygranego seta. Przynajmniej ja tak mam. Na tym polega sport, że wszystko może się w nim nagle zdarzyć. Nawet na najwyższym poziomie w siatkówce czasami ktoś prowadzi z dużą przewagą, a mimo to przegrywa. Nie jestem jakimś wielkim fanem piłki nożnej, ale pamiętam mecz rewanżowy Barcelony z PSG sprzed lat z Ligi Mistrzów. W Paryżu piłkarze Barcelony przegrali 0:4, ale w rewanżu w genialnym stylu zwyciężyli 6:1, strzelając ostatniego gola w końcówce. To było coś niesamowitego, co na długo zostaje w pamięci.
Skoro jesteśmy przy innych sportach: przydaje ci się w siatkówce hapkido, czyli koreańska sztuka walki zbliżona do karate?
Byłem w dzieciństwie na kilku zajęciach, ale niewiele już z tego pamiętam. Więc raczej nie było to jakoś bardzo pomocne.
Ale snookerem byłeś zafascynowany, prawda?
Zaczęło się od tego, że oglądałem zawody na Eurosporcie. Grał Ronnie O’Sullivan i inne wielkie gwiazdy. Imponowali mi ci ludzie, bo byli elegancko ubrani, chodzili z tymi kijami, smarowali je i pokazywali niezwykłe umiejętności. Załapałem tę zajawkę i rodzice zawozili mnie parę razy do klubu snookerowego. Za pierwszym razem byłem totalnie podekscytowany. Siedziałem na stole i uderzałem, grałem sam ze sobą. Nie miało znaczenia tempo, to, że trafiałem jedną bilę na godzinę (śmiech). Dość szybko doszedłem jednak do wniosku, że w telewizji wyglądało to o wiele prościej, niż wtedy, gdy trzeba było osobiście wykonać zagranie.
Często słyszałeś w domu od taty, byłego siatkarza, że drugi to pierwszy przegrany?
Tak. Do dziś nie potrafię się cieszyć, gdy kończą się jakieś rozgrywki, a my przegrywamy decydujący mecz. Wiem, że niejedna drużyna dałaby się pokroić za to, żeby dostać się do finału Ligi Mistrzów, jak my w ubiegłym sezonie, gdy graliśmy mecz o trofeum z ZAKS-ą. Ale nie czułem żadnej satysfakcji, kiedy przegraliśmy go w tie-breaku.
Czego wtedy zabrakło?
Nie zastanawiałem się nad tym. Wychodzę z założenia, że tamte rozgrywki się skończyły i dokładna analiza niewiele by zmieniła. Chyba po prostu przegraliśmy dwie, trzy kluczowe piłki. Decydowały szczegóły. Wydaje mi się, że to był kawał dobrej siatkówki, mecz na naprawdę bardzo wysokim poziomie.
Jastrzębski Węgiel nie ma szczęścia do Ligi Mistrzów. Opowiadasz o przegranym finale, w 2020 roku odwołano rozgrywki przez pandemię koronawirusa, a rok później wy ze względu na wirusa musieliście wycofać się z tych rozgrywek.
To była sytuacja, w której nic nie dało się zrobić. Mógłbym przebiec dookoła Wielką Brytanię, a i tak nic by to nie zmieniło. Powstały przepisy na wypadek zakażenia, trzeba było siedzieć w domu. My po prostu nie mieliśmy na to wpływu. Co mogliśmy zrobić? Nic. Cała drużyna znalazła się na kwarantannie i nie byliśmy w stanie pojechać na mecz. Bardziej bolała mnie sytuacja z finałem Pucharu Polski przeciwko ZAKS-ie, też w 2021 roku, który odbył się w hali Suche Stawy w Krakowie. Dwa czy trzy dni przed spotkaniem okazało się, że mam koronawirusa. Siedziałem w domu i ciężko oglądało mi się w telewizji kolegów, z którymi na co dzień trenuję i gram. Chcesz bardzo im pomóc, ale nie możesz.
Rozmawiamy o trudnych momentach z 2021 roku, to spytam o jeszcze jeden. Co czułeś, gdy w Japonii opuszczałeś zespół na dzień przed początkiem igrzysk w Tokio?
Wiedzieliśmy z Norbertem Huberem, jak to będzie wyglądać. Mieliśmy świadomość, że jesteśmy zawodnikami rezerwowymi, którzy znajdą się w zespole tylko na wypadek problemów, kontuzji. Żaden z nas nie trzymał kciuków, by komuś coś się stało, bo to otworzyłoby dla nas szansę. Zresztą ja sam nie wiem, jakbym odnalazł się w sytuacji, gdy teoretycznie nie ma mnie w drużynie, ale nagle się pojawiam, ze względu na nieszczęście innej osoby.
Nie zmienia to jednak faktu, że nie było to przyjemne uczucie. Widzisz wioskę olimpijską, twoi koledzy zaraz wjadą do niej busem, razem z trenerem i całym sztabem, a ty masz zamówioną taksówkę i jedziesz do hotelu. Kurde, przecież tam, za ogrodzeniem, byli najlepsi sportowcy świata, a tobie nie będzie dane wśród nich przebywać. Ale musiałem się z tym pogodzić, takie jest życie.
Byłeś w stanie oglądać mecze podczas igrzysk?
Gdybym powiedział, że niecierpliwie czekałem na każde spotkanie grupowe, skłamałbym. Mieliśmy w grupie stosunkowo łatwych rywali, dopiero później krzyżowaliśmy się z grupą śmierci. Bardzo jednak kibicowałem chłopakom. Pamiętam, że oglądałem ćwierćfinał z Francją i przeżyłem ich porażkę.
Co uważasz za główną różnicę między Heynenem a Nikolą Grbiciem?
Opanowywanie emocji. Trener Grbić jest bardzo stonowany. Wiadomo, czasami emocje go poniosą, krzyknie, po wygraniu rozgrywek potrafi się rozpłakać. Ale podczas meczu przekazuje nam informacje zwięźle, mówiąc szybko, bez większych emocji. Nawet jego twarz wyraża opanowanie. Trener Heynen był natomiast wulkanem, który mógł w każdej chwili wybuchnąć. Mogłeś być zadowolony ze swojej gry, on też sprawiał wrażenie, że podoba mu się, jak grasz, ale po jednej piłce wszystko mogło obrócić się przeciwko tobie i lądowałeś w kwadracie dla rezerwowych.
Porozmawiajmy o mistrzostwach świata w Polsce. To był turniej, na którym mocno skupiała się uwaga opinii publicznej. W mediach trwała dyskusja, dotycząca składu. Wiele osób sugerowało, że powinieneś grać w pierwszej szóstce, kosztem Aleksandra Śliwki. Pamiętam, jak po jednym ze spotkań wyszedłeś do dziennikarzy i zacząłeś ich prosić, by nie skupiali się na tym wątku, bo to dla Olka trudny temat. A jak ty to odbierałeś?
Ludzie mocno wtedy drążyli, spekulowali. Ja wiem, że to się klika. Że praca dziennikarzy polega na ocenianiu i analizowaniu. Ale w tamtej sytuacji to nie było potrzebne, nie tylko Olkowi. Pamiętam, że nie dało się wtedy od tego odciąć. Wchodziłem wtedy na swoje media społecznościowe i, choć nie szukałem ich, tego typu artykuły od razu mi wyskakiwały.
Podczas mistrzostw tym, czego potrzebowaliśmy, było skupienie się na siatkówce. Olek potrzebował dojścia do optymalnej formy i w końcu udowodnił podczas turnieju, że potrafi świetnie grać. Wiem, że ludzie często po jednym meczu najchętniej wymieniliby większość szóstki i zdecydowanym tonem mówiliby, kto powinien grać, a kto nie. Ale trener Grbić ma pomysł na tę drużynę i będzie się go trzymał. Szanuję go za to, że pomimo presji z różnych stron, wciąż trzyma się tego planu. On po prostu wie, co jest najlepsze dla tej reprezentacji.
ZWROT 50% DO 500 zł – BEZ OBROTU W FUKSIARZ.PL!
Finał tamtych mistrzostw świata, przeciwko Włochom, był do wygrania?
Wydaje mi się, że nie. Walczyliśmy, staraliśmy się, ale oni grali tamtego dnia rewelacyjną siatkówkę, a my byliśmy po prostu za słabi.
Co myślisz, gdy czytasz głosy, że Polska to główny kandydat do olimpijskiego złota w Paryżu?
Myślę, że ludzie tak mówią od kilku kolejnych igrzysk (śmiech). Ale mówiąc poważnie – my wiemy, na co nas stać i jak silną jesteśmy reprezentacją. Wygraliśmy mistrzostwa Europy, Ligę Narodów, zdobyliśmy to wicemistrzostwo świata. Mamy świadomość, że to świetne lata dla polskiej siatkówki i również bardzo oczekujemy sukcesu, a takim byłby medal, najlepiej złoty, w Paryżu.
W piątek ogłoszono, że podpisałeś umowę na kolejny sezon z Jastrzębskim Węglem. Długo się nad tym zastanawiałeś?
Trochę to trwało, bo były różne oferty na stole. Rozmawialiśmy z kilkoma klubami. Nie ukrywam, że niektóre oferty były lepsze finansowo, niż ta z Jastrzębia.
Skąd były te oferty?
Włochy, Turcja.
Spoza Europy też?
No, były jeszcze inne oferty. Gdybym patrzył tylko albo przede wszystkim na pieniądze, raczej bym nie został. Patrzyłem też na możliwość rozwoju, na potencjał zespołu, a wiem trochę więcej niż inni na temat składu na kolejny sezon.
Dziennikarze też mają swoje informacje.
Wy macie spekulacje z Twittera. Z portalu X, przepraszam (śmiech). Zostałem w Jastrzębiu, bo chcę być w drużynie, gdzie nie tylko mówi się o wygraniu rozgrywek ligowych oraz Ligi Mistrzów, ale też jest taki skład, że realnie można o to powalczyć. I to jest dla mnie najważniejsze.
Japonia jest dla ciebie ciekawym kierunkiem?
Rozmawiałem o niej z Bartkiem Kurkiem. Dużo mi opowiadał, zachwalał ten kraj, mówił o kulturze, ludziach, jedzeniu. Na pewno potencjalnie to atrakcyjny kierunek.
CZYTAJ TEŻ: TRANSFEROWA OFENSYWA Z DALEKIEGO WSCHODU. JAPONIA CHCE MIEĆ NAJLEPSZĄ LIGĘ NA ŚWIECIE
Byłeś kiedyś wcześniej blisko odejścia z PlusLigi?
Nie nazwałbym tego tak, że byłem blisko. Miałem, też w przeszłości, różne oferty, ale nie było sytuacji, że wysłano mi kontrakt na maila i wystarczy tylko złożyć podpis.
Czujesz dziś, że grasz w najlepszej lidze na świecie?
Ja gram w najlepszej lidze świata już od dwóch lat.
ROZMAWIAŁ
JAKUB RADOMSKI
Fot. Newspix
Czytaj więcej o siatkówce: