Gdyby nie zespół Ich Troje, Korona… nie zdobyłaby dziś punktu z Legią. Ekipa w składzie: Dominik Hładun, Artur Jędrzejczyk (lider formacji, taki Michał Wiśniewski dla ubogich) i Steve Kapuadi wydatnie pomogła gospodarzom w osiągnięciu remisu 3:3. Między innymi dzięki nim spotkanie w Kielcach było dużo ciekawsze niż wczorajsze wyroby meczopodobne w Poznaniu i Mielcu.
Do 45. minuty nic nie zapowiadało emocji. Legia prowadziła wtedy 2:0, a piłkarzom Korony wydawało się chyba wówczas, że są… szczypiornistami. Atakując warszawian, rozgrywali bowiem piłkę w szerokość boiska, tylko że robili to jakieś pięć razy gorzej, niż ich koledzy z handballowej Industrii. Tak straszne, jednostajne klepanie mogło co najwyżej uśpić gości, ale na pewno nie zaskoczyć ich obronę – nawet jeśli ta legijna bywa ostatnio fatalna – i bramkarza. Kielczanie wyglądali wtedy na drużynę pogodzoną ze swoim losem.
Oba gole dla przyjezdnych zdobył wcześniej Blaz Kramer. Za każdym razem przy bramkach fatalnie zachowywał się Yoav Hofmeister. Najpierw zupełnie odpuścił pogoń za Bartoszem Kapustką, który czmychnął mu środkiem pola i spokojnie zagrał do Słoweńca. Potem nie udało mu się przeciąć wślizgiem podania, do którego doskoczył Marc Gual. Hiszpan też podał Kramerowi, który tym samym… podwoił swój strzelecki dorobek w ekstraklasie w tym sezonie.
No ale wróćmy do legijnego Wiśniewskiego. W końcówce pierwszej połowy dwóch zawodników Legii miało urojenia: Jędrzejczyk, że umie wyprowadzać piłkę i Dominik Hładun, że jest jakimś Krzysztofem Ignaczakiem. W efekcie ten pierwszy ją stracił, a ten drugi wpuścił strzał, którego autorem był Martin Remacle. Gdyby zmiennik Kacpra Tobiasza spróbował wypiąstkować to uderzenie, pewnie by mu się to udało. Nie wiedzieć czemu wybrał jednak inną opcję – jego dziwaczna interwencja przypominała próbę podbicia futbolówki godną siatkarskiego libero.
Cóż, okazało się, że Hładun to nie Ignaczak, a Korona to nie frajerzy. Gdy kielczanie wyczuli słabość rywali, ruszyli na nich po przerwie ze zdwojoną siłą. W pięć minut stworzyli więcej groźnych okazji niż przez całą pierwszą połowę, niestety dla gospodarzy marnowali je kolejno: Mariusz Fornalczyk, Piotr Malarczyk i Jewgienij Szykawka.
Miejscowi się wyszaleli, a legioniści… znowu strzelili. Tym razem do siatki trafił Gual, podobnie jak Kramer rozgrywający jeden z lepszych (najlepszy?) meczów tego sezonu. Nie dziwimy się więc, że gdy schodził w 66. minucie wymsknęła mu się swojska “kurwa”. Mógł czuć się zawiedziony – tego wieczora żarło jak nigdy, a tymczasem Kosta Runjaić dziękuje Hiszpanowi przy stanie 3:1.
Może Niemiec myślał, że jest już pozamiatane i oszczędzi siły Guala na kolejne spotkania? Jeśli tak, to jest niesamowitym naiwniakiem, który zapomniał, że w obronie ma chłopaków uwielbiających radosną twórczość. Jednym z nich jest Steve Kapuadi, który w przerwie zastąpił “Jędzę”. I może nie popełnił aż takiej pomyłki, jak bardziej doświadczony kolega, ale i tak dał ciała. Kiedy Danny Trejo dośrodkowywał z prawej strony pola karnego piłkę po ziemi, wydawało się, że obrońca Legii bez problemu przetnie podanie. Cóż, Kapuadi… nie trafił w piłkę, ta padła łupem Szykawki i cyk, mamy 2:3.
Meksykanin znów pokazał zresztą, że jest dla rywali boiskowym zabójcą, niczym noszący to samo imię i nazwisko słynny amerykański aktor dla swoich przeciwników w filmach. To jego udana akcja okraszona drugą asystą pozwoliła Adrianowi Dalmau wyrównać już w doliczonym czasie gry.
Najbardziej lubimy te utwory, które znamy, prawda? A coś podobnego już w Kielcach widzieliśmy: w Pucharze Polski. 6 grudnia bramki dla gospodarzy strzelali… Remacle i Dalmau, a Korona ostatecznie pokonała Legię po dogrywce 2:1. Teraz co prawda zremisowała, ale zważywszy na okoliczności podopieczni Kamila Kuzery mogą traktować ten punkt niemalże jak trzy.
Fot. Newspix.pl