Ostatnie, czego potrzebował Śląsk Wrocław po sensacyjnie udanej jesieni, to buńczuczne wypowiedzi i jeszcze większe rozbudzanie oczekiwań. Jego trener to wiedział, bo już kiedyś w życiu był tak podrzucany, że zapomniano go złapać. Dyrektor sportowy wykorzystał jednak dobry moment, by przypomnieć światu, że on też tam jest. Nie musi Jackowi Magierze pomagać, ale niech chociaż nie przeszkadza.
W mojej grupie na studiach była dziewczyna, której praktycznie nikt nigdy nie widywał. Dopiero po czasie okazało się, że mieszka w Londynie i na co dzień pracuje na Heathrow, a do Krakowa wpada tylko co pół roku w trakcie sesji. Pytała wykładowców, w jaki sposób może zaliczyć semestr z koleżankami, które były na Erasmusie. Żaden nigdy nie zorientował się, że na Erasmusie były tylko koleżanki. Zachowałem ją w pamięci jako uosobienie powiedzenia „ciszej jedziesz, dalej zajedziesz”.
David Balda mógłby brać u niej korepetycje z tego, jak podczepiać się pod czyjś sukces i przekuwać go we własny. 32-letni dyrektor sportowy Śląska Wrocław, gdyby tylko nie przeszkadzał specjalnie Jackowi Magierze i pozwolił mu spokojnie pracować, już na starcie zawodowej kariery miałby szansę zapewnić sobie w życiorysie wpis, który pozwoliłby mu funkcjonować na rynku jeszcze długo.
Wciąż niewykluczone, że jeszcze to zrobi. Musiałby jednak zreflektować się i trochę okiełznać działalność medialną. Bo inaczej zaszkodzi nie tylko Śląskowi, ale też sobie. Słowa trenera, który podczas programu na kanale meczyki.pl zasugerował dyrektorowi, czyli teoretycznie swojemu szefowi, żeby definiowanie celów drużyny zostawił jemu, odczytuję jako sygnał, że Magierze radosna twórczość Czecha już trochę obrzydła.
Dyrektor jako reprezentant klubu
Być może, że tym tekstem haniebnie krzywdzę dyrektora, minimalizując wpływ jego doskonałej pracy, którą na co dzień wykonuje. To nawet całkiem prawdopodobne, że na co dzień dyrektor sportowy jest zupełnie innym człowiekiem niż wtedy, gdy na kamerze zapala się czerwona lampka. Musi jednak mieć świadomość, że w tej branży, szczególnie współcześnie, jak go widzą, tak go piszą. Siłą rzeczy to, co i kiedy mówi, też będzie więc miało znaczenie dla oceny jego pracy. Jednym z zadań dyrektora sportowego jest bycie reprezentantem klubu na zewnątrz, czym różni się od zwyczajnego skauta. Jeśli trener mówi publicznie, by dyrektor nie definiował celów drużyny, to znaczy, że ze środka nie jest odbierany jako najlepszy reprezentant.
Dyrektor Balda został zatrudniony we Wrocławiu w czerwcu. W jego dotychczasowej zawodowej ścieżce zwracano uwagę, że nigdzie nie wytrwał długo. Dyrektorem sportowym Banika był niespełna rok. Rakowa rok i cztery miesiące, a Senicy także rok. Sygnały ostrzegawcze płynęły z tamtych miejsc już w momencie jego zatrudnienia, ale nie brakowało też opinii pozytywnych. A zresztą, po owocach poznamy, Śląsk Wrocław był mistrzem jesieni, jest wiceliderem, wciąż bezsprzecznie jedną z rewelacji sezonu. Nie ma więc żadnego powodu, by tę nominację krytykować.
Za bardzo jednak dyrektor wrocławian zaczął być po tych dobrych wynikach „hej, do przodu”. Zazgrzytała mi już jego pełna przekonania wypowiedź przed kamerami CANAL+, że absolutnie żaden polski klub nie przelicytuje Śląska w kwestii nowego kontraktu dla Erika Exposito. Nie jestem wrocławianinem, więc nic mi do tego, ale takie publiczne szastanie pieniędzmi podatników nigdy nie wypada najzręczniej.
Jeśli Michał Świerczewski, Dariusz Mioduski i rodzina Rutkowskich, fechtujący prywatnymi pieniędzmi, które sami zarobili, a potem zdecydowali się przeznaczyć na piłkę, nie będą w stanie przelicytować klubu będącego na utrzymaniu miasta, to trzeba się zastanowić nad racjonalnością wydawania pieniędzy wrocławian. Wiedząc, na jakim gruncie się porusza, lepszy pijarowo dyrektor raczej podkreślałby, że choć zrobią wszystko, by przekonać Exposito do pozostania, zdają sobie sprawę, że jako klub miejski muszą rozsądnie gospodarować pieniędzmi. Ale niech tam, tak, jak mówi Balda, jest ciekawiej, barwniej. Jeśli wrocławianom nie przeszkadza, to dlaczego nie? Niech to będzie element lokalnego folkloru. Można machnąć ręką.
Niedźwiedzia przysługa
Tak samo jako nieszkodliwe, choć nie najmądrzejsze, mogły się wydawać jego zimowe medialne wycieczki w kierunku innych klubów, czy wojowanie z regulaminem, który w trakcie sezonu każe ustalać kolejność w tabeli pod kątem bilansu bramkowego, podczas gdy na końcu będzie się liczył bilans bezpośrednich spotkań. Rozprawiali się z tym już zresztą inni redaktorzy Weszło. Przynajmniej coś się dzieje. Lepsze to niż chodzące generatory komunałów.
Ale wypowiedź Magiery dla meczyki.pl jest już dla mnie sygnałem, że sprawy jednak zabrnęły zbyt daleko. „David Balda świetnie zajmuje się skautingiem, ale niech sprawy wypowiadania się o drużynie zostawi mnie. Wiem, że David Balda swoimi wywiadami skomplikował nam trochę sytuację. Ale spokojnie. Chciałbym tonować nastroje. Jeżeli będzie okazja, by zdobyć coś wielkiego, będziemy o to walczyć. Ale chciałbym być rozliczany po dłuższym okresie niż tylko dziesięciu miesiącach”.
Nie ma wątpliwości, o jakim skomplikowaniu sytuacji mówi trener Śląska. Największą szansą tego klubu na zdobycie trzeciego mistrzostwa Polski jest atakowanie z drugiego szeregu. Tak, jak Piast Gliwice, który przez cały mistrzowski sezon trzymał się gdzieś w cieniu, by wyskoczyć na ostatniej prostej zza pleców Lechii i Legii, które miesiącami toczyły wyścig o tytuł. Jak sam Śląsk, który w 2012 roku unikał mówienia o mistrzostwie, dopóki go nie zdobył. Czy jak Zagłębie Lubin, które kilka lat wcześniej zostało mistrzem po tym, jak wskoczyło na pierwszą pozycję dopiero po ostatniej kolejce. Może to komuś się nie podobać, ale nie tylko w Polsce i nie tylko w sporcie mówi się o tym, że łatwiej gonić niż uciekać. I że bycie tym kandydatem do mistrzostwa, na którego wszyscy się nastawiają i którego wszyscy chcą ukąsić, wymaga dodatkowych umiejętności, odporności psychicznej i doświadczenia, czego zawodnicy Śląska, którzy w większości nigdy nie grali o mistrzostwo, mają pełne prawo nie mieć.
Magiera, który mistrzem był zarówno jako piłkarz, jak i jako trener, o tym wie. I znalazłszy się w niespodziewanej sytuacji po jesieni, starał się tę drużynę chronić przed wrzuceniem jej na barki zbyt wielkich oczekiwań. Z jednej strony ładnie mówił o tym, że w sporcie nie można przepraszać, że się żyje i jeśli ma się szansę po coś sięgnąć, trzeba pazernie po to iść. Z drugiej podkreślał znaczenie myślenia od meczu do meczu, bez wybiegania zbyt daleko. Dwa równe skoki, czy jak mawiał trener Bjoerna Borga, jeden punkt naraz. Balda jednak jednocześnie mówił o posiadaniu najlepszej kadry, o tym, że nie wróciłby do Rakowa ani nie przyjął ofert z Legii czy Lecha, bo nie potrzebuje iść do gorszego klubu od Śląska, o chęci znalezieniu się w muzeum Śląska, co zapewni mu tylko mistrzostwo. Mówił więc o wszystkim, co Magiera chciał odsuwać od drużyny tak długo, jak to tylko możliwe.
Przypominanie o punkcie wyjścia
Trener Śląska ma już wystarczająco dużo doświadczenia, by wiedzieć, że absolutną plagą świata kibicowsko-medialnego w każdym kraju jest błyskawiczne zapominanie o punkcie wyjścia. W wypowiedzi dla Ligi+Extra już po meczu z Pogonią sugerował, że chce zdobyć mistrzostwo, ale wie też, że bardzo dobrym wynikiem będzie wicemistrzostwo, finisz na podium, czy awans do pucharów z czwartego miejsca. Na tym trener się zatrzymał, lecz tak naprawdę mógł kontynuować wyliczankę: bardzo dobrym wynikiem byłoby też piąte i szóste miejsce. Siódme, ósme i dziewiąte pewnie trochę rozczarowujące, po tak świetnej jesieni, ale i tak bardzo dobre po dwóch latach dramatycznej walki o utrzymanie oraz sprzedaży najlepszego zawodnika poprzedniego sezonu.
W rozmowach przed rozgrywkami nie było absolutnie nikogo, kto typowałby Śląsk wyżej niż Zagłębie Lubin po jego letnich zbrojeniach, czy Piasta Gliwice, po fantastycznej rundzie wiosennej. Nie mówiąc o rozbijaniu czołowej czwórki. Kibice zawsze mogą to nazwać warszawocentryzmem albo kompleksem wielkiego Śląska. Ale nie, nawet w podcaście portalu Śląsk.net, prowadzonym przez kibiców tego klubu i wrocławskich dziennikarzy, przed sezonem również przewidywano walkę o utrzymanie. Taki po prostu był stan faktyczny na lipiec 2023, gdy startował sezon.
Racjonalizowanie oczekiwań
Nie ma oczywiście możliwości, by w miarę trwania rozgrywek nie nastąpiła pewna aktualizacja oczekiwań. Drużyna z Dolnego Śląska do tego stopnia rozbudziła je fantastyczną jesienią, że powinna robić wszystko, by wykorzystać dziejową szansę. I jeśli jej się nie uda, a Śląsk zostanie wicemistrzem, kibice będą mieli pełne prawo czuć rozczarowanie. Taka jest natura fana: zawsze chce dla swojego klubu maksimum. Zawsze będzie niezadowolony, gdy nie uda się go osiągnąć. Do ludzi w klubie, a przede wszystkim do dyrektora sportowego i trenera, jako tych, którzy teoretycznie najlepiej znają się na piłce i mają najszerszy ogląd, powinno należeć także zarządzanie nastrojami całego środowiska wokół klubu.
Tłumaczenie. Wyjaśnianie. Przekonywanie. Przypominanie. Uspokajanie. Pokazywanie kontekstu. Po to, by fani z czasem potrafili sobie zracjonalizować odczuwane emocje i by wokół klubu nie powstawała toksyczna atmosfera powszechnego niezadowolenia, w której trudno coś osiągnąć. Znają to dobrze w klubach, w których oczekiwania wiecznie rozjeżdżają się z rzeczywistością. Bo wszyscy żyją jakimś wyobrażeniem, które nie ma nic wspólnego z aktualnym stanem, ale wszyscy boją się to otwarcie powiedzieć, żeby nie zostać oskarżonym o minimalizm. A wściekłość fanów ciągle trzeba łagodzić rzucaniem jakiejś głowy na pożarcie. To nie jest strona, w którą warto iść.
Jeśli drużyna nie zdobędzie mistrzostwa, ale dyrektor sportowy będzie przez pół roku tonował nastroje, pokazywał kibicom, co jeszcze jest do zrobienia, łatwiej będzie im, gdy minie pierwsze rozczarowanie, uznać, że w sumie dokonało się coś dobrego, klub osiągnął sukces, a srebrny medal to też powód do dumy. Jeśli dyrektor będzie jednak ich przekonywał, że mają najlepszą kadrę w Polsce, najlepszego trenera (to akurat może być prawda), są lepsi od Lecha, Legii i Rakowa i celują w mistrzostwo, a klub zajmie czwarte miejsce, kibic będzie się czuł rozczarowany, a może nawet skonsternowany. No, bo skoro wszystko było najlepsze, to czemu dali się wyprzedzić aż trzem słabszym drużynom i klubom, z gorszymi piłkarzami i trenerami?
Magiera podczas poprzedniego pobytu w Śląsku zupełnie niespodziewanie wprowadził ten klub do europejskich pucharów, przeszedł w nich dwie rundy, wypromował młodego zawodnika do Serie A, pozwalając klubowi zarobić miliony, stworzył najdłużej niepokonany zespół w lidze i kilka miesięcy później stracił pracę. Magiera kilka miesięcy po mistrzostwie Polski z Legią Warszawa był na bezrobociu. Nie trzeba mu tłumaczyć, że nastroje w piłce potrafią odbijać się od ściany do ściany i że kiedy go podrzucają, mogą zapomnieć złapać.
Wie, że za każdym rogiem czai się porażka. Wie, że przed chwilą pechowo przegrał z Pogonią, potem Mateusz Kochalski zbił piłkę na poprzeczkę po bombie Exposito i za moment może mieć na koncie trzy kolejne porażki. Więc zwyczajnie, jak Mr. Wolf z „Pulp Fiction”, przypomina, że nie czas na lizanie się po f… i jest robota do wykonania. To jedyne właściwe podejście. To, że dyrektor sportowy jego klubu tego nie rozumie, niestety długofalowo źle mu wróży.
Zasługi Magiery
Tak szybkie obrośnięcie w piórka dyrektora Baldy dziwi tym bardziej że naprawdę na kilometr widać, że to nie on jest spiritus movens sukcesu Śląska. W przypadku dobrych wyników Jagiellonii zasługi rozkładają się znacznie bardziej równomiernie. Owszem, w jej niespodziewanej pozycji lidera jest wiele wkładu Adriana Siemieńca, ale nie byłoby go tam, gdyby dyrektor sportowy Łukasz Masłowski nie zdecydował się w zagrożonym degradacją klubie postawić na 31-latka, który nie prowadził nigdy samodzielnie żadnego klubu. Poza tym połowę obecnej jedenastki Jagiellonii stanowią zawodnicy, którymi Masłowski w lecie wzmocnił drużynę.
Z Dominikiem Marczukiem, Adrianem Dieguezem, Afimico Pululu, Kristofferem Hansenem, a także Jarosławem Kubickim czy Jose Naranjo ta drużyna ma jednak pełne prawo wyglądać inaczej, nawet abstrahując od tego, że Siemieniec rozwinął kilku piłkarzy, których już w klubie zastał, jak Bartłomiej Wdowik, Nene, Michal Sacek czy Mateusz Skrzypczak. Gdyby Masłowski wypierał pierś po ordery, dałoby się to zrozumieć. Ale Masłowski nie wypina piersi po ordery. Robi swoje. Efekty jego pracy każdy widzi.
Balda tymczasem nie zatrudniał Magiery ani za pierwszym razem, ani za drugim, gdy wiosną zeszłego roku przywracano go do pracy. Nie pozyskał do klubu Erika Exposito, który zmierza po tytuł króla strzelców. Nie zatrudnił też Rafała Leszczyńskiego, Martina Konczkowskiego, Łukasza Bejgera, Patryka Janasika, Petra Schwarza, Patrika Olsena, Piotra Samca-Talara i Mathiasa Nahuela. Na jedenastu członków podstawowej jedenastki pozyskał dwóch: Aleksa Petkova i Petera Pokornego. Obaj, co trzeba przyznać, okazali się solidnymi wzmocnieniami i z miejsca potwierdzili dobry poziom.
Nikt nie negował, że sprowadzenie ich było sukcesem Baldy. Ale nie mówmy też, że ściągnięcie ich czyni dyrektora sportowego głównym autorem spektakularnej przemiany Śląska. Do spektakularnej przemiany doszło, bo trener Magiera zdecydowaną większość zawodników, którzy we Wrocławiu grali już rok temu, wzniósł na poziom, na jakim jeszcze nigdy w życiu nie byli. Jeśli bawić się w rozpisywanie zasług temu, kto podpisał się pod ich transferem, więcej ważnych zawodników pozyskał do drużyny Magiery Dariusz Sztylka, przed rokiem pogoniony z klubu, bo słabe wyniki wymagały ofiar, a nie mówiący za dużo Balda.
Nieudane ruchy
Sprawiedliwość wymagałaby zresztą podkreślenia, że Petkow i Pokorny nie byli jedynymi transferami, pod którymi podpisał się dyrektor Balda. Byli też, już pogoniony, Cameron Borthwick-Jackson, Kenneth Zohore, który przegrał rywalizację z Patrykiem Szwedzikiem (chociaż wiadomo, świetnie stał przy strzale Samca-Talara z ŁKS-em), Burak Ince, którego, mimo pojedynczych przebłysków trudno zapisać po stronie sukcesów, czy Mateusza Żukowskiego, którego na razie nie odmieniły nawet spacery z Magierą. Na razie nie wiemy, jak spiszą się zawodnicy ściągnięci zimą, ale na razie dostali od trenera w dwóch meczach łącznie osiemnaście minut, więc chyba jakoś szczególnie nie rzucili go na kolana.
A w międzyczasie jeszcze odszedł z klubu jego ponoć najzdolniejszy wychowanek, nie widząc dla siebie perspektyw. Ocenę działań Śląska Wrocław w sprawie Karola Borysa przyniesie czas. W zależności od tego, jak potoczy się jego kariera, dwa miliony uzyskane za niego będzie można przedstawić jako majstersztyk Baldy albo jego kompletną porażkę. Nie jest jednak tak, że przez ostatnie pół roku czego Czech się nie chwycił, zamieniał w złoto.
Można go zrozumieć, że znalazł się w sytuacji, której kompletnie się nie spodziewał. Podpisywał kontrakt z klubem, który omal nie spadł z ligi, który wprowadził do uniwersum polskiej piłki kapibarę i który zaczynał sezon od afery z próbą zatrudnienia lokalnego dziennikarza za horrendalną pensję. Nagle w zupełnie magiczny sposób znalazł się w klubie, na którego mecze chodzi 40 tysięcy osób, który wrzuca Legii cztery gole, który nie przegrywa przez pół roku i ma w składzie najlepszego piłkarza ligi. A przecież nawet nie ruszał się z miejsca. Każdy miałby problem, żeby zrozumieć, co się stało.
Właściwą strategią w takim momencie byłoby uważanie, by niczego nie zepsuć i pozwolenie Magierze, by dalej działał tak, jak uważa za słuszne, a jeśli już ktoś zapyta dyrektora o zdanie, publiczne wchodzenie w zaproponowaną przez trenera narrację. Niewykluczone, że przy dużej dozie szczęścia w ten sposób za pół roku miałby w profilu na Transfermarkcie pierwsze trofeum. Podczepiać się pod koleżanki z Erasmusa trzeba umieć.
WIęCEJ O ŚLĄSKU WROCŁAW:
- Sztylka: Moje zwolnienie ze Śląska? Zero klasy i profesjonalizmu [WYWIAD]
- David Balda uroczo tłumaczy, że Kenneth Zohore to jednak jest fachowiec
- David Balda to nałogowy gaduła
Fot. Newspix