Reklama

Najsłabszy sezon Polaków w Bundeslidze od 40 lat

Szymon Piórek

Autor:Szymon Piórek

05 lutego 2024, 14:48 • 8 min czytania 18 komentarzy

Co wspólnego mają Macedonia Północna, Togo, Armenia, Luksemburg, Filipiny i Burkina Faso? Wszystkie te państwa mogły pochwalić się przynajmniej jednym reprezentantem w składzie jakiegoś klubu Bundesligi z minionej kolejki. Jaki kraj nie może powiedzieć o sobie tego samego? Polska. Od bardzo dawna nasi piłkarze nie znaczyli na niemieckich boiskach tak niewiele, co zapowiada ich drugi najgorszy pod tym względem sezon w historii najwyższej ligi naszych sąsiadów zza Odry.

Najsłabszy sezon Polaków w Bundeslidze od 40 lat

Robert Gumny w meczu z Bochum? Ława.

Jakub Kamiński w meczu z Hoffenheim? Ława.

Dawid Kownacki w meczu z Mainz? Ława.

Marcel Lotka w meczu z Heidenheim? Ława.

Reklama

Marcel Łubik w meczu z Bochum? Poza kadrą.

W miniony weekend Polacy nie powąchali murawy na niemieckich boiskach. To już druga taka kolejka z rzędu. A przecież jeszcze trzy lata temu wykręcali tam swój najlepszy w historii wynik pod względem strzeleckim i stanowili czwartą najczęściej zdobywającą bramki nację. Co więc się zepsuło?

Najmniej od 40 lat

Nie liczymy na to, że Łubik i Lotka nagle wskoczą do składów Augsburga czy Borussii Dortmund, a co dopiero strzelą po golu, skoro są bramkarzami, dlatego skupimy się wyłącznie na graczach z pola – Gumny, Kamiński i Kownacki to nasi jedyni przedstawiciele w Bundeslidze. Tak złej sytuacji Polacy nie mieli od czterdziestu lat. Po raz ostatni tak niewielu naszych reprezentantów grało w lidze niemieckiej w sezonie 1984/85, gdy występowali w niej tylko Rudolf Wójtowicz (Bayer Leverkusen), Stefan Majewski (Kaiserslautern) i Cezary Tobolik (Eintracht Frankfurt). Trzeba jednak oddać, że zdobyli łącznie 10 bramek. Na to się teraz nie zanosi.

Żaden z Polaków – w przeciwieństwie do sytuacji sprzed czterdziestu lat – nie występuje regularnie w podstawowym składzie. Tobolik był pierwszym napastnikiem Eintrachtu, a Majewski po grudniowym transferze z Legii Warszawa zagrał we wszystkich spotkaniach. Żaden z obecnych polskich piłkarzy na niemieckich boiskach nie może poszczycić się taką pozycją.

Gumny rozegrał tylko dwa mecze w pełnym wymiarze. Przegrał rywalizację z Kevinem Mbabu i w tym roku spędził na boisku tylko dwie minuty, a łącznie 461., co daje średnio 23 minuty na spotkanie. Najgorsze, że pod tym względem pozostaje… najlepszym Polakiem. Co prawda Kamiński w przerwie zimowej wywalczył sobie miejsce w podstawowym składzie Wolfsburga, ale trener Niko Kovac posadził go na ławce po zaledwie dwóch szansach. Łączny bilans skrzydłowego w Bundeslidze to 13 meczów, czyli o jeden występ więcej niż Gumny, ale na boisku spędził blisko 200 minut mniej. Jeszcze słabiej prezentuje się Dawid Kownacki, który tylko trzy razy pojawił się w wyjściowym składzie Werderu, a od połowy października, o ile gra, to tylko ogony.

Drugi raz w historii

Pewne jest, że sytuacja się nie poprawi, bo okno transferowe w Niemczech zamknięto i nikt już do Bundesligi nie trafi. Zanosi się zatem, że po raz drugi w historii żaden Polak nie zdobędzie bramki w całym sezonie. Dotychczas zdarzyło się to tylko raz. W sezonie 1985/86 nikt z czwórki Zbigniew Kruszyński, Stefan Majewski, Rudolf Wójtowicz, Tadeusz Krafft nie strzelił gola. Trzeba jednak podkreślić, że pierwsza trójka to środkowi obrońcy, a ostatnich z nich spędził na boisku tylko 74 minuty.

Reklama

Obecnie mówimy przecież o skrzydłowym, napastniku i prawym obrońcy, który występował również jako wahadłowy. Ciężko jednak zdobywać bramki, gdy nie oddaje się strzałów. Łącznie trójka Polaków oddała w tym sezonie 19 uderzeń w 20 kolejkach. Ich łączne expected goals wynosi 1,04. Trudno zatem oczekiwać cudów, szczególnie gdy marnuje się tak dogodne okazje jak Kamiński w meczu z Mainz.

Sam fakt, że o strzelecki honor musi walczyć tylko trzech Polaków skłania do wniosku, że w Niemczech nikt już nie interesuje się naszymi reprezentantami, co pokazuje, jak fatalnie wykorzystaliśmy okres sukcesów Roberta Lewandowskiego. W kulminacyjnym momencie jego gry za Odrą występowało jedenastu polskich graczy z pola. Do tego w sezonie 2020/21 Polacy zdobyli 51 bramek, co pozostaje najlepszym wynikiem w historii. A mimo to dwa lata po jego odejściu do Barcelony, nie ma w Niemczech naszego piłkarza, który byłby pewny miejsca w podstawowym składzie.

Przebiegunowanie Bundesligi

Od rozgrywek 2014/15 notujemy stały odpływ Polaków z Bundesligi. Wtedy polonia liczyła jedenastu grających w polu reprezentantów, którzy zdobyli 26 bramek. Sezon wcześniej było ich o trzech mniej, natomiast wszyscy wpisali się chociaż raz na listę strzelców, co w całej historii zdarzyło się jeszcze trzy razy (gdy rodaków było co najmniej dwóch). Odległe wydają się już czasy, gdy na przełomie wieków Polacy byli trzecią najliczniejszą nacją w Bundeslidze po Niemcach i Chorwatach. Wszystko dlatego, że za Odrą nastąpiło przebiegunowanie w podejściu do budowania składów.

W sezonie 2000/01 Polacy mieli w Bundeslidze 19 reprezentantów, z czego 17 z pola. W tym samym czasie Francuzów, Austriaków i Duńczyków było po sześciu, Szwajcarów pięciu, a Belgów dwóch. Dwie dekady później proporcje zostały odwrócone. Wszystkie wymienione nacje są teraz najliczniejsze w Niemczech. W przypadków Austriaków można mówić nawet o czterokrotnym wzroście liczebności, Francuzów – ponad czterokrotnym, a Belgów – sześciokrotnym.

Wygląda to tak, jakby Niemcy z wszystkimi sąsiadami utrzymywali lepsze lub takie same relacje, natomiast z Polakami zupełnie je zaniedbali. Liczba Holendrów na przestrzeni ostatnich 20 lat utrzymała się na takim samym poziomie, a Czechów spadła tylko o cztery, a nie zmniejszyła się czterokrotnie, jak w naszym przypadku. Do Bundesligi przybył nawet Luksemburczyk. Wpływ mają na to dwa czynniki: geopolityczne i sportowe.

Celtic i Elche zamiast Hannoveru i Duisburga

Do 2004 roku Niemcy były dla Polski najbardziej dogodnym miejscem emigracyjnym. Od 1950 do przystąpienia przez nas do Unii Europejskiej oficjalnie za Odrę przeniosło się półtora miliona mieszkańców, z czego ponad połowa w latach 80. i 90. XX wieku. Nasi rodacy, wyjeżdżając za granicę, kierowali się najpierw do Niemiec i zazwyczaj osiadali tam na stałe. Po otwarciu granic w 2004 roku liczba kierunków emigracyjnych się zwiększyła, co sprawiło, że sąsiedzi za Odrą nie byli już dla nas tak atrakcyjni, co również zdeterminowało liczbę Polaków w Bundeslidze. Dlatego, gdy w 2005 roku Maciej Żurawski, Artur Boruc, Tomasz Frankowski, Kamil Kosowski i Marek Saganowski opuszczali Ekstraklasę, wybrali odpowiednio Celtic, Celtic, Elche, Southampton i Vitorię Guimaraes, a nie Norymbergę, Hannover, Duisburg czy Stuttgart, które występowały wtedy w Bundeslidze.

Dodatkowo polscy piłkarze przestali spełniać warunki ligi niemieckiej. Obecnie poszukuje się dwóch typów zawodników: solidnych, nastawionych na intensywność i odpowiedzialność taktyczną oraz nieszablonowych, szybkich i chętnie wchodzących w pojedynki. Tę pierwszą grupę można scharakteryzować jako piłkarzy wychodzących spod linijki niemieckiego sznytu szkoleniowego. Do niej można zaliczyć graczy z bliskiego kręgu kulturowego, czyli Austriaków, Szwajcarów i Duńczyków. Po transferze do Bundesligi nie mają zwykle problemów z dostosowaniem się w aspektach motorycznych do wyśrubowanych standardów tych rozgrywek.

W drugiej grupie znajdują się natomiast zawodnicy, których Niemcom nie udało się wyszkolić. Mowa o piłkarzach technicznych, bezczelnych, wychowanych, mówiąc potocznie, na ulicy. To gracze, którzy nie zostali dorastali w szkółkach i akademiach, a czujący futbol instynktownie. Do nich można zaliczyć Francuzów, Holendrów i Belgów, w szczególności wywodzących się z emigracyjnych domów, gdzie się nie przelewało.

Niedopasowani Polacy

A Polacy? Nie mieszczą się w żadnej z grup.

Za każdym razem powtarza się schemat, w którym po transferze za Odrę piłkarze z naszego kraju nie potrafią dostosować się do poziomu. Nie są w stanie sprostać intensywności gry. – Jak się mówi przy porównywaniu zawodników, że jeden jest na innej półce, tak w przypadku piłkarzy z Bundesligi a Ekstraklasy to nie tylko inna półka, ale też inna szafa – mówił mi Gumny po sezonie gry w Bundeslidze.

Tu mowa jedynie o intensywności, czyli czymś, co można wypracować. Natomiast w przypadku rozmowy o piłkarzach, którzy nie boją się wchodzić w dryblingi oraz pojedynki i są szybcy, ciężko uwzględniać rolę akademii. Tacy zawodnicy zwykle się tam nie wychowują, a rodzą na ulicach. Ten, z którym wiązaliśmy największe nadzieje, czyli Jakub Kamiński, w drugim sezonie w Bundeslidze ma coraz poważniejsze problemy z regularną grą.

4 z 5 TOP lig nam odjechały

Wygląda to jednak na ogólny problem polskich piłkarzy, a nie jedynie wyjątek związany z Bundesligą. Oprócz Serie A, gdzie występuje aż 15 Polaków, co należy tłumaczyć również względami finansowymi, ligi TOP 5 odjechały naszym zawodnikom. LaLiga? Jeszcze na początku stycznia występował w niej sam Lewandowski. Ligue 1? Grają wyłącznie Marcin Bułka i Przemysław Frankowski. Premier League? Mamy czterech Polaków, ale tylko Matty’ego Casha możemy oglądać co tydzień na angielskich boiskach. Stąd też wzięły się transfery naszych reprezentantów do USA czy Turcji, czyli lig dużo mniej wymagających.

Jeśli w najbliższym czasie nie pojawi się taki fenomen, jak Lewandowski albo ultra-solidny wyrobnik pokroju Łukasza Piszczka lub młody zawodnik z polskimi korzeniami z niemieckich akademii z potencjałem dużo większym niż Stanilewicz, Wojtkowski czy Kopacz, liczba polskich piłkarzy z pola w Bundeslidze będzie stale maleć, co może doprowadzić do jej zaniknięcia. Przecież już zimą Kownacki mógł opuścić Werder, a wypożyczenie Kamińskiego sondowało kilka klubów.

Nadal można liczyć, że swoje będą grać bramkarze, w końcu już latem do Wolfsburga trafi Kamil Grabara, a na swoje szanse liczą Łubik i Lotka, który ma za sobą nawet swoje pierwsze mecze w barwach Herthy. Ale na dziś smutna prawda jest taka, że Bundesligę w Polsce oglądają kibice niemieckiego futbolu, a nie fani polskich piłkarzy. Na ich występy po prostu nie ma co liczyć.

WIĘCEJ O NIEMIECKIM FUTBOLU:

Fot. Newspix

Urodzony z piłką, a przynajmniej tak mówią wszyscy w rodzinie. Wspomnienia pierwszej koszulki są dość mgliste, ale raz po raz powtarzano, że był to trykot Micheala Owena z Liverpoolu przywieziony z saksów przez stryjka. Wychowany na opowieściach taty o Leszku Piszu i drużynie Legii Warszawa z lat 80. i 90. Były trzecioligowy zawodnik Startu Działdowo, który na rzecz dziennikarstwa zrezygnował z kopania się po czole. Od 19. roku życia związany z pisaniem. Najpierw w "Przeglądzie Sportowym", a teraz w"Weszło". Fan polskiej kopanej na różnych poziomach od Ekstraklasy do B-klasy, niemieckiego futbolu, piłkarskich opowieści historycznych i ciekawostek różnej maści.

Rozwiń

Najnowsze

Anglia

Publiczne przeprosiny „cudotwórcy” ze Sportingu. Ruben Amorim tym razem przeszarżował

Michał Kołkowski
0
Publiczne przeprosiny „cudotwórcy” ze Sportingu. Ruben Amorim tym razem przeszarżował

Niemcy

Anglia

Publiczne przeprosiny „cudotwórcy” ze Sportingu. Ruben Amorim tym razem przeszarżował

Michał Kołkowski
0
Publiczne przeprosiny „cudotwórcy” ze Sportingu. Ruben Amorim tym razem przeszarżował

Komentarze

18 komentarzy

Loading...