Przyjście Mourinho do Romy miało być znakiem, że „Wilki” wracają na szczyt łańcucha pokarmowego we Włoszech. Legendarny szkoleniowiec nie był jednak w stanie rozwiązać swoich własnych problemów, nie mówiąc już o uleczeniu swojej nowej drużyny. Widać to zwłaszcza w tym sezonie, a spotkanie z Milanem ilustruje wszystkie problemy rzymian.
Czy tytuł jest trochę na wyrost? Nie.
Roma potrafi grać w piłkę tylko i wyłącznie na skrajach meczów, zaraz po pierwszym gwizdku i niedługo przed ostatnim. Zupełnie, ale to zupełnie nie jest w stanie już od dłuższego czasu wyglądać przekonująco w środkowej fazie spotkania. Wtedy podopieczni „The Special One” zupełnie tracą wigor, zamieniając się w blade tło dla swoich przeciwników.
W Rzymie muszą wyregulować zegarki
I dziś widzieliśmy dokładnie to samo. Zawodnicy Romy na początku spotkania stanowili naprawdę solidną przeciwwagę dla Milanu. Lorenzo Pellegrini robił po lewej stronie co mu się żywnie podobało, ustanawiając w tym spotkaniu poziom gry, do którego żaden (nawet Theo Hernandez, mimo że finalnie strzelił bramkę) z pozostałych na boisku wahadłowych nie mógł choćby aspirować.
Roma tym bardziej imponowała, im bliżej jej tyłów. Z przodu z kolei nieco w oczy kłuła indolencja Stephana El-Shaarawy’ego, bo ten kompletnie nie był w stanie uwolnić się od krycia ze strony obrońców Milanu. Było to tym boleśniejsze, że często grał jako samotny wysunięty napastnik, gdy Romelu Lukaku schodził bliżej środka boiska.
I bardzo chcemy to podkreślić, że ekipa gości dziś naprawdę wyglądała jak drużyna z potencjałem. Milan także ma w tym sezonie swoje liczne problemy, w żadnym znaczeniu tego słowa nie stanowi nienaruszalnego monolitu, co dziś było wyraźnie widoczne na placu gry. Jeżeli potrzeba przeciwnika z wyższego poziomu, którego można było swobodnie punktować cały mecz, by zbudować piłkarzy na drugą część sezonu, to naprawdę ciężko było szukać lepszej od „Rossonerrich” alternatywy.
Ale wszystkie te szanse poszły jak krew w piach. W tytule wcale nie chodzi o to, że Roma prezentuje jakiś niestrawny dla widza antyfutbol. Nawet jeśli jej się zdarzy, to nieświadomie. Chodzi o to, że „Wilki” mają problemy z zasadami tej dyscypliny. Gdyby te tylko ograniczyły czas gry, przeznaczając okres od mniej więcej 20. minuty do 70. na, nie wiem, rozgrywanie partii szachów ekstremalnych, to oglądalibyśmy przynajmniej solidny zespół.
Czas przestoju
Kiedy jednak ta nieszczęsna 20. minuta wybija, to pomarańczowa część „Wiecznego Miasta” jak Kopciuszek o północy traci całą galowość. Najgorsze jest to, że widać tu jakieś zalążki chęci, bo środek pola „Giallorossich” mozolnie w tej części spotkania wymienia piłkę, szukając tej jedynej okazji na zagranie, które może zmienić obraz meczu. Tym smutniej ogląda się koniec tych akcji, gdy któryś z zawodników (dziś najczęściej Paredes) zwyczajnie wykopuje piłkę do przodu, licząc na to, że Lukaku coś z takiego quasi-podania wyczaruje. Może ten z czasów Interu?
W tym czasie Milan mógł więc sobie przeciwników sprowadzić do narożnika i boleśnie obijać. Jak mówiliśmy, poziom drużyny Stefano Piolego wcale nie stanowi żadnej poprzeczki, do której inni próbują we Włoszech doskoczyć, dlatego tym ciężej oglądało się próby zdominowania tego spotkania przez gospodarzy. Próby chwiejne, niedoskonałe, często niechlujne, zwłaszcza gdy chodziło o wyprowadzenie piłki z linii obrony. Ale jednak nie było żadnej wątpliwości co do tego, kto jest tu numerem jeden. Drugą w tym spotkaniu bramkę zdobył w efekcie Oliver Giroud. Urodzony chyba jeszcze w czasach Pelego, a jednak wiecznie młody. Zwłaszcza, gdy nie jest mu stawiana w powietrzu żadna przeszkoda w drodze do bramki.
Wreszcie jednak trafiliśmy do królestwa Romy. Zegar zbliżał się do 70. minuty i zobaczyliśmy jej bramkę. Jasne, z karnego, ale jak się okazało był to zwiastun nadchodzącej zmiany w obrazie spotkania. Zobaczyliśmy w niej więcej życia w ofensywie, i nawet jeżeli „La Magica” nie była w stanie dziś nam dostarczyć wyraźnego uzasadnienia dla swojej ksywki, to co jakiś czas była w stanie błyskiem oka oczarować widza. Na moment dać mu powód, by zapomniał o tym, jak jego ulubienica się prezentuje zazwyczaj.
Milan też zaliczył ostatecznie zwyżkę poziomu gry pod koniec spotkania. Cholera, strzelił przecież na sam koniec bramkę, ponownie dzięki magii Olivera Giroud. Jednak nie mam wątpliwości, że gdyby rzymianie byli w stanie grać w tym sugerowanym przez regulaminy czasie gry, to przez San Siro przeszedłby dziś szloch. A tak, w Rzymie nikt się nie oburzy. Przecież nic szokującego się nie stało.
Milan 3:1 Roma
Y. Adli 11′, O. Giroud 58′, L. Paredes (K) 69′, T. Hernandez 84′
CZYTAJ WIĘCEJ:
- Wieteska wypracował zwycięskiego gola dla Cagliari [WIDEO]
- Trela: Podatek, który podzielił włoski futbol. Czy calcio znów pokocha tanią polską siłę roboczą?
- Udany powrót Żurkowskiego. Trafił do siatki! [WIDEO]
Fot. Newspix