W połowie grudnia 24 kluby Bundesligi i jej zaplecza zgodziły się na oddawanie przez najbliższe dwie dekady ośmiu procent przychodów z praw telewizyjnych zewnętrznym funduszom kapitałowym. W zamian otrzymają gotówkę, która pozwoli lidze niemieckiej podjęcie walki o międzynarodowego klienta. Miejscowi fani traktują to jako zaprzedanie dusz ich klubów. A akurat w tym kraju działacze nie mogą sobie pozwolić, by machnąć ręką na ich niezadowolenie.
Kto oglądał ostatnią weekendową kolejkę Bundesligi w poprzednim roku, przez pierwsze dwanaście minut każdego z meczów miał prawo czuć się dziwnie. Na pełnych trybunach było cicho jak w czasach pandemii, gdy stadiony wypełniano tekturowymi atrapami fanów. Zewsząd powiewały jedynie pobazgrane płachty z komunikatami klarownymi nawet dla niewładających językiem niemieckim. Dwunasty zawodnik – stąd protest trwający akurat dwanaście minut — najbardziej charakterystyczny element Bundesligi, odróżniający ją od innych lig z czołowej piątki, odmówił wzięcia udziału w przedsięwzięciu przepchniętym kolanem na grudniowym posiedzeniu DFL we Frankfurcie. Oś sporu jest ta sama, co zwykle. Władze ligi chcą zwiększać przychody ze sprzedaży międzynarodowych praw telewizyjnych i marketingowych. Kibice pilnują przede wszystkim, by w pogoni za pieniędzmi szefowie ich klubów nie zaprzedali dusz diabłu. Tamte protesty to zapewne tylko wstęp do tego, co będzie można obserwować na niemieckich trybunach w najbliższych tygodniach i miesiącach.
Temat nie jest nowy. Debaty z nim związane wracają przy każdej rozmowie o zasadzie 50+1, zapewniającej klubowym stowarzyszeniom prawo rozstrzygającego głosu w wydzielonych z nich spółkach akcyjnych, które prowadzą ich sekcje piłkarskie. Kontrowersyjna reguła, ograniczająca napływ zewnętrznego kapitału do niemieckich klubów i zdaniem wielu wstrzymująca rozwój ich i całej ligi, na razie jest nienegocjowalna. Traktowana jest przez większość środowiska piłkarskiego jako cenne dobro kulturowe. Kto śmie w nią powątpiewać, naraża się na ostracyzm. Aktualnie kompletnie nie ma klimatu do rozmów o luzowaniu zasady 50+1.
TRUDNE DLA BUNDESLIGI REALIA RYNKOWE
Jednocześnie jednak niemieckie kluby czują potrzebę zwiększenia płynącego do nich strumienia gotówki. Liga znajduje się w coraz trudniejszych realiach rynkowych. Rosnąca Premier League zgarnia coraz większą część pieniędzy płynących z całego świata w kierunku piłki. Nieograniczone budżety i postępująca ekspansja saudyjskich klubów, czy rozwój MLS sprawiają, że pojawiają się nowe rynki, z którymi trzeba rywalizować o piłkarzy, a wkrótce pewnie też o kibiców. Projekty w stylu Superligi, nowego formatu Klubowych Mistrzostw Świata, czy poszerzonej Ligi Mistrzów też są obliczone na wyciągnięcie jeszcze większych pieniędzy od sponsorów i nadawców telewizyjnych.
Liga, w której od dziesięciu lat wygrywa ta sama drużyna, w której nie ma możliwości zwiększenia konkurencji sportowej w czołówce poprzez dopuszczenie zewnętrznych inwestorów do innych klubów i rozgrywana w kraju, którego językiem mówi się tylko w kilku europejskich krajach, nie ma wielkich możliwości zwiększania przychodów. Międzynarodowe prawa telewizyjne sprzedała ostatnio za 200 milionów euro. Przy blisko dwóch miliardach, jakie zyskała z tego tytułu Premier League, mowa o zupełnie innych światach.
Konkurencja również nie śpi. La Liga, z racji powszechności języka hiszpańskiego i kulturowych oraz historycznych powiązań Ameryki Łacińskiej z Hiszpanią, ma naturalną przewagę, niemal niemożliwą do zniwelowania. Serie A dorobiła się przez lata większej liczby rozpoznawalnych na całym świecie marek, do których można zaliczyć Juventus, Inter czy AC Milan. Poza tym nie ma w niej reguły 50+1, co pomogło zwiększyć rywalizację na szczycie. Tam też przez lata dominował Juventus, ale udało się go strącić z tronu najpierw Interowi, napędzanemu chińskim kapitałem, a później finansowanemu przez Amerykanów Milanowi. Powiązania zagranicznych właścicieli z rodzimym rynkiem też ułatwiają na nim ekspansję. Szeroko zakrojona współpraca pomiędzy Milanem a baseballowym New York Yankees ułatwia rossonerim stawianie marketingowej stopy za Oceanem. Francuzi, poprzez kulturowe i językowe powiązania, też mają szersze pole marketingowego manewru niż Niemcy. I również dopuszczają do siebie zewnętrzny kapitał, który wprawdzie zmniejszył rywalizację na szczycie Ligue 1, ale za to pozwolił zbudować we Francji modny globalny superklub. W samym zauważeniu, że Bundesliga musi coś zacząć robić, by nie odpaść w piłkarskim międzynarodowym wyścigu, nie ma więc niczego dziwnego. To trzeźwa diagnoza sytuacji.
WSPÓLNE DZIAŁANIE
W DFL, spółce, której akcjonariuszami jest 36 klubów Bundesligi i 2. Bundesligi, uznano, że łatwiej będzie wpuścić pieniądze z zewnątrz, działając wspólnie, a nie na szczeblach poszczególnych klubów. Już w maju zeszłego roku głosowano w tym gronie nad możliwością sprzedania części dochodów z praw telewizyjnych zagranicznym funduszom kapitałowym, w zamian za gotówkę tu i teraz. Wówczas nie udało się jednak osiągnąć większości 2/3 głosów. Głównym punktem spornym był podział pieniędzy między kluby i możliwość inwestowania nadwyżek nowo pozyskanych środków w kadry pierwszych zespołów. Podnoszono wówczas argument, że jeszcze powiększy to dysproporcje między najbogatszymi i najbiedniejszymi w niemieckim futbolu. Obrażony Hans-Joachim Watzke musiał wówczas skapitulować, a środowiska kibicowskie – przy czym mowa nie tylko o grupach ultras — świętowały zwycięstwo. Temat jednak powrócił szybciej, niż można było się spodziewać.
Nowe prezydium DFL zdecydowało się rozcieńczyć propozycję i w niektórych sprawach pójść o kilka kroków wstecz, by umowa stała się dla klubów bardziej strawna. Pogorszyły się wprawdzie warunki finansowe – w maju była mowa o dwóch miliardach euro w zamian za 12,5% praw telewizyjnych, w grudniu już tylko o miliardzie za 8% przychodów z praw telewizyjnych. Porzucono jednak pomysł dzielenia pieniędzy pomiędzy kluby, decydując się na wrzucenie większości do wspólnego worka, na czym miałaby korzystać cała liga. Według najświeższej propozycji każdy klub godziłby się na oddawanie inwestorowi co roku przez dwadzieścia lat ośmiu procent należnych mu przychodów z praw telewizyjnych, a pozyskane w ten sposób pieniądze zostałyby wydane na digitalizację Bundesligi i jej ekspansję międzynarodową. Warunki były na tyle kuszące, że w połowie grudnia w tajnym głosowaniu za negocjowaniem szczegółów umowy opowiedziało się 24 na 36 klubów, czyli dokładnie wymagana 1/3.
INWESTOR W DFL – NA CO PIENIĄDZE?
Pieniądze, które mają popłynąć do niemieckich klubów, mają być przeznaczone na z góry ustalone cele. 300 milionów euro ma pomóc zatkać dziury w klubowych budżetach, wynikające z rezygnacji z ośmiu procent przychodów z praw telewizyjnych. Sto milionów ma przypaść na koordynację zamorskich turniejów letnich, na wzór tych organizowanych przez Premier League i La Liga. Uznano, że zamiast pojedynczych wycieczek poszczególnych klubów na różne rynki, lepiej skoordynować wysiłki. Jeśli już FC Heidenheim ma lecieć w lecie do Stanów Zjednoczonych, a TSG Hoffenheim do Indii (to akurat wydarzyło się naprawdę), lepiej, żeby na miejscu mierzyło się z Borussią Dortmund, czy Bayernem, bo tylko w ten sposób ma szansę przyciągnąć kogoś na trybuny.
Kolejne 600 milionów miałoby natomiast być przeznaczone na uczynienie Bundesligi bardziej atrakcyjną i dostępną międzynarodowo. W tej puli przewidziano m.in. zbudowanie własnej platformy cyfrowej, na której byłoby możliwe sprzedawanie dostępu do meczów Bundesligi bezpośrednio widzom, także w krajach, w których żaden nadawca nie zdecydował się na zakup praw telewizyjnych do ligi niemieckiej, stworzenie międzynarodowego sklepu z pamiątkami, biur międzynarodowych, kanałów społecznościowych w różnych językach, czy stworzenie sieci legend – ambasadorów Bundesligi. Jako cele wskazano też walkę z piractwem internetowym, innowacje w produkcjach telewizyjnych, tworzenie filmów i seriali dokumentalnych na temat poszczególnych klubów, rozwój e-sportu, poszukiwanie sponsora tytularnego Bundesligi, czy poprawienie infrastruktury stadionowej na tyle, by wszędzie funkcjonował szybki internet. Jak widać, nie ma tu więc mowy bezpośrednio o pieniądzach na nowych napastników, czy pensje dla renomowanych trenerów.
PUNKTY KRYTYKI
Nie brak jednak głosów, że samo to nie okaże się wystarczające, by rokrocznie podnosić międzynarodową wartość Bundesligi o więcej niż osiem procent, a tylko w takim przypadku sprawa byłaby dla klubów opłacalna. Jednym z przedmiotów krytyki jest fakt, że koszty ponoszą wszyscy, a na ewentualnych zyskach najwięcej korzyści zbiorą najwięksi. Choć tak naprawdę, ile niechętnych klubów, tyle motywów. S.C. Freiburg, mądrze zarządzany i będący w dobrej sytuacji finansowej, uważał, że zbudowanie tego wszystkiego można sfinansować samemu, wewnątrz DFL, bez pozbywania się części zysków z praw telewizyjnych, jednak gorzej prowadzone kluby, ledwo wiążące koniec z końcem, zawsze mają pilniejsze potrzeby finansowe niż myślenie o otwieraniu biur w Szanghaju i budowie platformy transmisyjnej. Innym przeszkadzał niewystarczający dialog z różnymi środowiskami i niedostateczna transparentność procesu przygotowywania umowy. Byli też tacy, którzy podnosili wątpliwości w sprawie sprzedawania danych klientów, do których dostęp zyskałaby liga oraz niejasne źródło pieniędzy pompowanych przez inwestorów. Mówi się wreszcie o niejasnych zasadach, na których ma być oparta współpraca. Ostatecznie jednak kluby zgłaszające podobne wątpliwości okazały się mniejszością.
NIEJASNE CZERWONE LINIE
Techniczne szczegóły umowy nie mogą jednak być jasne, bo taka fizycznie jeszcze nie istnieje. Kluby zgodziły się na pewne rzeczy niejako in-blanco, udzielając prezydium DFL mandat do negocjowania z funduszami kapitałowymi. Nie przewidziano jednak kolejnego plenarnego głosowania w tej sprawie, gdy zostanie już wybrana konkretna oferta. To może się okazać potężnym błędem. Bo choć dopuszczalne ramy starano się rozpisać możliwie klarownie, a na konferencji prasowej wielokrotnie używano sformułowania „czerwona linia”, której inwestor miałby nie przekraczać – przede wszystkim chodzi o kwestie sportowe, czyli formułę rozgrywania Bundesligi, jak i terminów rozgrywania meczów – diabeł może tkwić w szczegółach. W majowej wersji umowy wspominano o powołaniu do życia specjalnego ciała doradczego, w którego skład miało wchodzić siedmiu członków, w tym tylko dwóch z ramienia inwestorów. Jednocześnie mieli jednak oni mieć prawo weta w wyjątkowo ważnych sprawach. Jakie to sprawy – nie sprecyzowano. Poza tym, oprócz wpływu formalnego, ten, który daje pieniądze, ma też wpływ nieformalny, miękki. I to właśnie jego najbardziej obawiają się środowiska kibicowskie. Funduszom kapitałowym zależy wszak wyłącznie na zwiększeniu przychodów.
Sporą krytykę budzi jednak przede wszystkim tryb wprowadzenia w życie zmian. Jeszcze kilka miesięcy temu mówiono, że w sprawie tak strategicznej, mającej wpływ na kluby przez najbliższe dekady, będzie trzeba osiągnąć jednomyślność. Ostatecznie DFL zadowoliło się jednak najmniejszą z wymaganych większości, przy której jedna trzecia jego członków była przeciw lub wstrzymała się od głosu. Burzę wywołał zwłaszcza 24. głos na tak. Głosowanie było tajne i przeprowadzone poprzez wrzucenie kartek z głosami do urn, tak by niemożliwe było późniejsze prześledzenie, kto, w jaki sposób wybierał. Już samo to sugerowało, że myślano o chronieniu poszczególnych działaczy przed gniewem własnych trybun.
WĄTPLIWY GŁOS HANNOVERU 96
Po czasie większość wygadała się jednak w mediach, jak głosowała, co spowodowało, że na pierwszy plan wyszedł przypadek Hannoveru 96, gdzie od lat trwa wewnętrzny konflikt Martina Kinda, głównego akcjonariusza spółki akcyjnej, z wielosekcyjnym stowarzyszeniem, które zobligowało Kinda jako przedstawiciela klubu do głosowania w tej sprawie na „nie”. Z obliczeń i deklaracji innych klubów wynika jednak, że Kind mógł zagłosować wbrew temu, co zasugerowało mu stowarzyszenie i właśnie to mogło przechylić szalę. Prezes unika odpowiedzi, zasłaniając się tajnością głosowania. DFL umywa ręce, podkreślając, że to „regionalny konflikt”. Ale jednocześnie ten jeden wątpliwy głos może wpłynąć na finanse 35 innych klubów przez najbliższe dwadzieścia lat.
Co na pewno widać na przykładzie tej sprawy, to mit o demokratycznym zarządzaniu niemieckimi klubami i wpływie pojedynczego fana płacącego składki na strategiczne decyzje z nimi związane. W maju jedynie w Eintrachcie Frankfurt przeprowadzono w tej sprawie rozmowy z kibicami, choć ostatecznie klub i tak głosował za zawarciem porozumienia. W pozostałych miejscach nie zwoływano specjalnych zebrań członków stowarzyszenia. Przeprowadzono to kuchennymi drzwiami, a teraz też działa się raczej w pośpiechu. DFL mówi o chęci domknięcia porozumienia najpóźniej do marca, by zdążyć jeszcze przed rozstrzygnięciem nowego przetargu na prawa telewizyjne. Czasu na negocjacje, uwzględnianie różnych stanowisk i uzgadnianie szczegółów z potencjalnymi inwestorami nie ma więc wiele.
Pretensje mają nie tylko kibice, ale i przedstawiciele klubów z niższych lig. Zespoły z III ligi nie są członkami DFL, nie uczestniczą więc w rozmowach. Ale za kilka miesięcy dwa lub trzy z nich, jako beniaminkowie 2. Bundesligi, dołączą do spółki i będą musiały oddawać osiem procent przychodów. W żaden sposób nie uwzględniono ich jednak w negocjacjach. Pośpiech w przeprowadzeniu sprawy potęguje tylko wątpliwości. A tych nie brakuje, biorąc pod uwagę, że jako podstawowego potencjalnego inwestora wskazuje się fundusz CVC, który w podobny sposób zaangażowany jest już w La Liga i w Ligue 1. Może więc występować ewidentny konflikt interesów, a Bundesliga wcale nie musi się okazać perłą w koronie tego inwestora. W CVC podkreślają, że poszczególnymi inwestycjami zajmują się inne działy, „oddzielone murem chińskim”. To jednak może kłócić się z narracją DFL, która podkreśla, że chce skorzystać z międzynarodowych doświadczeń i sieci kontaktów funduszy kapitałowych. W takim wypadku nie może być mowy o oddzielaniu czegokolwiek murem.
TRYBUNY JAKO PRODUKT SPRZEDAŻOWY
Paradoksem całej historii może się okazać to, że akurat w przypadku Bundesligi fani wydają się mieć potężny atut, który może sprawić, że pominięcie ich w rozmowach, bardzo poważnie zaszkodzi całemu przedsięwzięciu. Liga niemiecka już od lat reklamowała się międzynarodowo obrazkami pełnych i rozśpiewanych trybun, unikatowych w skali światowej. W każdy weekend na niemieckie stadiony latają pełne samoloty Brytyjczyków chcących jeszcze raz poczuć prawdziwą piłkarską atmosferę, która została wyparta z trybun w ich kraju. Używane przez lata hasło marketingowe „Football as it’s meant to be” też sugerowało, że Niemcy chcą sprzedawać światu futbol z czasów dzieciństwa, w przeciwieństwie do współczesnego futbolu jak z gry komputerowej. „Żółta ściana” Borussii Dortmund kojarzy się międzynarodowo chyba bardziej niż piłkarze, którzy przed nią grają, a sukcesy Eintrachtu Frankfurt z ostatnich lat nieodłącznie wiążą się z inwazjami tysięcy tamtejszych fanów na kolejne europejskie miasta. Myślący o zwiększaniu źródeł przychodów działacze nie mogą więc w Niemczech, jak w innych krajach, wzruszyć ramionami i stwierdzić, że kibic stadionowy nie jest mu do niczego potrzebny, bo jeśli mu się nie podoba, zastąpi go cichszym, ale zamożniejszym. Akurat w Bundeslidze kibic jest nierozerwalnym elementem show, które działacze chcą teraz popularyzować i sprzedawać. Nic więc nie może zaszkodzić temu produktowi bardziej niż mecze toczone w ciszy. Dwanaście minut milczenia trzeba więc traktować jedynie jako pogrożenie palcem.
Fot. Newspix