Reklama

Trela: Efekt NIMBY. Rekrutacja Królewskiego dobra dla polskiej piłki. A czy dla Wisły?

Michał Trela

Autor:Michał Trela

05 stycznia 2024, 18:02 • 11 min czytania 21 komentarzy

Pięć lat po pojawieniu się Jarosława Królewskiego w świecie polskiego futbolu, wreszcie można powiedzieć, że Wisła Kraków staje się klubem spójnym z jego wizją, osobowością, sposobem myślenia o świecie. Z perspektywy neutralnej to fantastyczne, że tego rodzaju eksperyment można wreszcie obserwować nie tylko za granicą, ale też w Polsce. Także dlatego losy Alberta Rude uważnie będzie się śledzić nie tylko w gronie kibiców Wisły. Choć taki akurat wybór trudno nazwać minimalizowaniem ryzyka.

Trela: Efekt NIMBY. Rekrutacja Królewskiego dobra dla polskiej piłki. A czy dla Wisły?

„Moneyball” przywołuje się przy praktycznie wszystkich rozmowach o wykorzystaniu statystyk w futbolu, ale na jego jeden wątek rzadko zwraca się w nich uwagę. O metodach Billy’ego Beane’a, bohatera książki i filmu, mówi się zwykle w kontekście opartej na liczbach rekrutacji zawodników do jego drużyny baseballowej, a główną oś sporu stanowi konfrontacja nowego, jajogłowego skauta, z tradycyjnymi poszukiwaczami talentów.

Momentem zwrotnym fabuły jest jednak nie to, a konfrontacja właściciela klubu z trenerem drużyny, pilnującym, by działacz nie wtrącał się w jego kompetencje. Pomysły Beane’a na klub nie mogą być do końca sprawdzone w sytuacji, w której najważniejsza osoba decyzyjna je sabotuje, ufając własnej intuicji, wpojonym od lat przekonaniom, podszytym pogardą wobec miłośnika komputerów, który nie zna zapachu szatni. Drużyna zaczyna odnosić sukcesy, dopiero gdy właściciel sprzedaje ulubieńców trenera, nie pozostawiając mu wyboru. Na newralgicznych pozycjach zaczynają występować zawodnicy wyłowieni z morza liczb, a zła karta się odwraca.

To film. Niektóre jego elementy są przerysowane, inne uproszczone. Ale ta akurat oś sporu jest bardzo prawdziwa. Przez dwadzieścia lat od jego premiery na świecie pojawiły się już dziesiątki klubów, które traktują go jak pierwsze przykazanie. I wszędzie ostatecznie potrzebny jest trener podzielający wizję właściciela. Traktujący to, co robi, jako fascynującą przygodę albo jedyną właściwą drogę, a nie jako dziwactwa nerda w okularach. Zafascynowany wizją przyszłości sportu przedstawioną w „Moneyball”, już kilka lat temu miałem okazję uczestniczyć w kursie skautingowym prowadzonym przez Colina Chambersa, wówczas pracującego w Middlesbrough na poziomie Premier League. Chambers był skautem o wielkim doświadczeniu, widział na własne oczy starty i zakręty tysięcy karier świetnych piłkarzy. Miał do nich oko i nos.

Do świata, który do Anglii wówczas tylko nieśmiało pukał, odnosił się bardzo niechętnie. Na każdym kroku przywoływał wady i ograniczenia statystyk. Próby wejścia w dyskusje, odpierał w typowy dla tradycyjnych członków tego światka sposób. Na moje wspomnienie, że FC Midtjylland, działając w ten sposób, pierwszy raz w historii zdobyło mistrzostwo Danii, odparł, że to, co działa w Danii, nie musi zadziałać w Premier League. Gdy kontrowałem, że ten sam właściciel prowadzi też Brentford, wspominał o trenerze, który pracował w tym klubie i odszedł, bo wiedział, że Mathew Benham robi to źle, przesadza, ufa liczbom za bardzo. Nie jestem dziś pewny, o którym konkretnie trenerze mówił Chambers. Do opisu i czasu najbardziej pasuje Mark Warburton, dziś 61-letni bezrobotny. Brentford Benhama jest w Premier League. Według Opta Power Ranking należy do 50 najsilniejszych klubów świata. Moja fascynacja „Moneyball”, Midtjylland, Brentford, Benhamem i im podobnym więc z czasem nie osłabła. Wręcz przeciwnie. Zacząłem nabierać poczucia, że właśnie oni zmieniają świat futbolu tak, jak Beane zmieniał świat baseballa.

Reklama

ROZCZAROWANIE WISŁĄ KRÓLEWSKIEGO

Dlatego Wisłą Kraków byłem dotąd rozczarowany. Z pojawieniem się w niej Jarosława Królewskiego, człowieka z zupełnie innego niż futbol, ale właśnie tego fascynującego mnie świata, wiązałem nadzieję, że wprowadzi do naszego środowiska twórczy ferment. Ostatnio prezes Wisły wspominał, że od jego zaangażowania w ten klub minęło już pięć lat. Bardzo rozczarowujące pięć lat. I to nie dlatego, że Wisła spadła, a potem od razu nie wróciła. To może być rozczarowujące dla jej kibiców. Dla mnie bardziej rozczarowujące było, że cały czas działała tak „zwyczajnie”, jak na to, na jakiego kosmitę kreowany był w środowisku piłkarskim Królewski. Trenerzy, piłkarze, sposoby działania. To był chaotyczny, rozchwiany, żywiołowy, ale w gruncie rzeczy klub piłkarski, jakich na świecie wiele. Każdy myśli, że jego klub jest wyjątkowy, bardziej naznaczony przez los, ale to tylko silne przywiązanie emocjonalne tak zaburza postrzeganie. Wisła aż tak bardzo nie różni się od HSV, HSV od Evertonu, Everton od Bordeaux. Mało kto w tym światku jest naprawdę niepowtarzalnym płatkiem śniegu. Źle zarządzanych i podejmujących irracjonalne decyzje klubów z masą kibiców naprawdę na świecie nie brakuje.

Dopiero po czasie okazało się, że początkowo Królewski w tym tercecie tzw. ratowników był może odpowiedzialny za ferment, może najgłośniejszy, ale nie od razu najbardziej wpływowy. Że klub nie był tak naprawdę zbudowany według jego wizji. Że to nie był jego klub, który miałby możliwość przesiąknąć jego osobowością, sposobem myślenia. O czymś takim można mówić dopiero od roku, kiedy stery realnie znalazły się w jego rękach. Podczas naszej rozmowy sprzed dwunastu miesięcy opowiadał mi o wizji klubu nowoczesnego, mającego swoje produkty software’owe i sprzedającego je innym, korzystający z bliskości specjalistów z AGH-u, opartego na twardych danych, a nie widzi mi się i znajomościach. Opowiadał o wizji klubu pasującego do Królewskiego.

Prezes Wisły podczas tamtego spotkania nie tylko mówił, ale też pytał, co, mając już jako takie doświadczenie z działaczami piłkarskimi, odbierałem jako ni mniej, ni więcej niż łechtanie ego: działacze piłkarscy zwykle sami wiedzą najlepiej, nie potrzebują do niczego opinii dziennikarzy. Zresztą, takie pytania uczą pokory: łatwiej wymądrzać się, co należałoby zrobić, niż dać prezesowi klubu konkretny przykład, pomysł, wskazówkę, która byłaby realnie do wcielenia w życie. Wydukałem więc tylko, że dziwię się, że mając taki pomysł na klub, godzi się, by mieszkający w Krakowie i kibicujący Wiśle człowiek znany w środowisku z tego, że stworzył zaawansowane narzędzie statystyczne do profilowania trenerów, pracował dla włoskiego klubu, a nie dla Wisły. Królewski dopytał o nazwisko i jeszcze w czasie naszej rozmowy napisał do niego na Twitterze, zaznaczając: „O, pamiętam, kiedyś z nami jechał. Lubię takie historie”. Kiedy dziś porównuje Piotra Wawrzynowa do Petera Branda, najbliższego współpracownika Beane’a w „Moneyball”, mam poczucie, że na świecie zapanowało trochę więcej harmonii. Znając ich obu, naprawdę trudno było zrozumieć, jak to możliwe, że nie pracują razem.

SŁUSZNE NIE ZNACZY BEZPIECZNE

Zaznaczałem już w tekstach, jak i podcastach: przy całej mojej fascynacji liczbami i poczuciu, że futbol powinien iść w tym kierunku, w obecnej sytuacji Wisły nie zaufałbym rekrutacji w sposób przeprowadzony przez Królewskiego i Wawrzynowa. Zatrudnienia Alberta Rude nie uważam za minimalizowanie ryzyka. Takim byłoby postawienie na kogoś, kto nie musiałby się naprędce uczyć nazwisk zawodników i nazw ligowych rywali. Widząc dziś na stanowisku Wisły Kazimierza Moskala, miałbym poczucie, że Wisła postawiła na najpewniejszą kartę z możliwych. Ale pamiętam też ten fragment „Moneyball”, w którym Beane rozmawia z Brandem, próbującym odwieść go od szaleńczego zamiaru sprzedania najlepszego zawodnika w zespole. „Dlaczego? – Bo bardzo trudno będzie to wytłumaczyć.” I w chwili, gdy współpracownik chwyta się tego argumentu, już wie, że jeśli to ma być główny kontrargument w dyskusji, to tak naprawdę nie ma kontrargumentów. Mniej więcej tak wyobrażam sobie rozmowę Królewskiego z Wawrzynowem o nowym trenerze: Moskala, czy innego kandydata z polskiego rynku łatwiej byłoby wytłumaczyć. Ale jeśli Wisła ma być klubem przesiąkniętym Królewskim, nie mógł się tym argumentem kierować. Musiał zrobić tak, jak uważa za słuszne.

Jestem zwolennikiem tego, by od ludzi mających bardzo konkretne umiejętności albo specjalistów w niszowych kwestiach, wymagać tego, co potrafią najlepiej. Przenosząc na branżę piłkarską: jeśli zatrudniam Wojciecha Stawowego, nie oczekuję od niego, by dobrze murował własną bramkę. Jeśli w moim klubie pracuje Tomasz Tułacz, chcę mieć świetne stałe fragmenty gry, zamiast narzekać, że mogłoby być więcej ataku pozycyjnego. Jeśli biorę Michała Probierza, nie wymagam, by wokół klubu zrobiło się spokojniej i ciszej, a od Czesława Michniewicza oczekuję przede wszystkim dopracowania defensywy. Jeśli w Wiśle trenera wybierają Królewski i Wawrzynów, jeden od sztucznej inteligencji, drugi od statystycznego profilowania trenerów, wręcz oczekuję, że wykorzystają wiedzę i zbierane przez lata narzędzia, by wybrać trenera najlepszego, jakiego są w stanie znaleźć, a nie zadzwonią do znajomego agenta z prośbą o polecenie. Nawet jeśli taki okazałby się dla Wisły lepszym wyborem. Futbol jest przewrotny, więc nie można tego wykluczyć. Od Królewskiego nie oczekuję, że Wisła będzie odnosić sukcesy, takie oczekiwania mogą mieć kibice Wisły. Ja oczekuję jedynie, że przetrze w polskim futbolu kilka ścieżek, o których istnieniu wcześniej nikt nie miał pojęcia. W tym sensie dokonany przez niego wybór wydaje mi się spójny, logiczny, konsekwentny. Choć niekoniecznie dobry.

PODSTAWOWE ATUTY

Co do samego Rude, nie ma co silić się na oryginalność, co dało się napisać o jego życiorysie, zostało w ostatnich dniach napisane. Wszystko to może się okazać prorocze, może też okazać się makulaturą. Nie miała chyba Wisła w ostatnich latach lepiej przygotowanego merytorycznie do zawodu trenera niż Peter Hyballa, który jako wykładowca, metodyk i teoretyk jest w Niemczech zdecydowanie bardziej znany i ceniony niż jako praktyk. Nie chodzi więc o to, jakie książki i publikacje ma za sobą dany trener, czyim był asystentem i z kim ma zdjęcie. I w tym kontekście myślę, że ważną rolę mógł odegrać Kiko Ramirez, który sprawił, że nie była to jednak typowa rekrutacja w stylu „Moneyball”. Dzięki hiszpańskiemu dyrektorowi sportowemu był bowiem element wywiadu środowiskowego, co jednak może pomóc w odróżnienia dobrego teoretyka, który przy okazji jest wariatem, od po prostu dobrego teoretyka.

Reklama

Może się przy tym okazać, że w odniesieniu sukcesu pomogą nowemu trenerowi dwie zupełnie podstawowe kwestie, niewymagające większego zagłębiania się w jego życiorys: to, że jest młody i że jest Hiszpanem. Tak, jak do zbudowania klubu przesiąkniętego Królewskim niezbędny jest trener obeznany w pracy z danymi, tak do prowadzenia drużyny pełnej kochających grać pozycyjnie Hiszpanów lepszy może być kochający grać pozycyjnie Hiszpan, a nie zamknięty w sobie Środkowoeuropejczyk. Do osiągnięcia pierwszego, była potrzebna szczegółowa rekrutacja i rozmowy, pozwalające ocenić, czy właściciel i trener nadają na tych samych falach. Do osiągnięcia drugiego wystarczyć mógł paszport, język i fakt wychowania się w konkretnej kulturze piłkarskiej: upraszczając, być może tylko właśnie te trzy absolutnie podstawowe elementy okażą się kilkoma procentami, których brakowało Radosławowi Sobolewskiemu, by w pełni dotrzeć do tej drużyny, a wszystko inne okaże się tylko dobrze brzmiącą narracją.

Z kolei to, że jest młody, sprawia, że istnieje cień szansy, iż Wisła odkryje coś, czego nie odkrył nikt przed nią. Nie jest to bardzo prawdopodobne, ale jednak nie da się wykluczyć, że Rude kiedyś rozwinie się w naprawdę dobrego trenera, tylko inni jeszcze o tym nie wiedzą. Jeśli tak się stanie, Wisła dostanie szansę, by przez jakiś czas skorzystać z warsztatu trenera spoza swojej półki. Na tej zasadzie, na jakiej FSV Mainz może się dziś chwalić Thomasem Tuchelem i Juergenem Kloppem, a Brisbane Roar Angem Postecoglu. W przypadku 60-letniego Hiszpana znane byłyby już wszystkie jego ograniczenia. 35-letni Hiszpan nie ma ograniczeń, może jeszcze dojść wszędzie. Skoro 45-letni Pacheta mógł w siedem lat dojść z Korony Kielce do La Liga, 35-letniemu Rude też nie można tego odmawiać.

RYZYKO PRZEKOMBINOWANIA

Główne moje wątpliwości dotyczą tego, czy Wisła nie przekombinowuje. Zwykle na tego rodzaju nieszablonowe ruchy decydują się kluby, które nie mają wiele do stracenia: zawsze były przeciętne, jeśli nie zrobią niczego szalonego, zawsze też będą, nic dobrego ich nie czeka, a jeśli nie wyjdzie, to nic nie ryzykują. Nie przez przypadek pionierami zwykle byli wcale nie ci najwięksi: Oakland Athletics Beane’a nie odnosiło w MLB żadnych sukcesów, podobnie jak Midtjylland i Brentford Benhama, czy Brighton Tony’ego Blooma. Wisła, w porównaniu do tych, z którymi rywalizuje, nie potrzebuje na razie jakichś cudów: ma prawdopodobnie najdroższą kadrę w I lidze i prawdopodobnie najlepszych piłkarzy. Nie potrzebuje magika, nowej gwiazdy zawodu, potrzebuje zwyczajnie rzetelnego trenera, który nie zaniży możliwości zespołu. Niekoniecznie zbuduje coś wielkiego, ale niczego nie zepsuje. Czasem ważniejsze od podejmowania spektakularnie dobrych decyzji jest po prostu unikanie katastrofalnych. A w przypadku trenera wziętego z zupełnie innego środowiska i innych kultur spectrum możliwych rozwiązań jest znacznie szersze: biorąc przykładowego Moskala, Wisła zdawałaby sobie sprawę, że nie sięga po przyszłego trenera półki europejskiej. Ale raczej miałaby pewność, że bierze przynajmniej przyzwoitego fachowca. A tu pewne nie jest absolutnie nic.

Koniec końców jednak zainteresowanie futbolem bierze się nie tylko z podziwiania samych bramek, czy parad bramkarzy, ale też historii, które generuje. A ta historia brzmi naprawdę dobrze. Zapomnijmy na moment, że rzecz dzieje się w Krakowie, dotyczy Wisły, Królewskiego i polskiej I ligi. Wyobraźmy sobie, że gdzieś w „The Athletic” przeczytaliśmy o klubie, który — prowadzony przez legendę reprezentacji kraju i byłego selekcjonera — spadł z ligi, a teraz stara się go podnosić biznesmen z branży AI. Który to z zatrudnionym przez siebie specjalistą od statystycznego profilowania trenerów, spośród 40 tysięcy kandydatów, wybrał zupełnie anonimowego 35-latka, który ostatnio pracował na trzecim poziomie w swoim kraju i w lidze kostarykańskiej. O tego typu historiach media z całego świata piszą z fascynacją, a kibice śledzą ich dalsze losy z zapartym tchem. I w tym sensie to, co się wydarzyło w Wiśle, jest dobre dla polskiej piłki. Wywołuje emocje, przyciąga uwagę nawet tych, którym Wisła jest obojętna. Na miejscu jej kibiców chyba odczuwałbym jednak znany z nauk społecznych syndrom NIMBY od „Not In My Backyard”, czyli „Nie w moim ogródku”. Pewne rzeczy są dobre, pożyteczne i ciekawe, ale lepiej, jeśli dzieją się gdzieś indziej, nie za moim oknem. Nie mam wątpliwości, że eksperymentowanie z tego rodzaju rekrutacjami jest dla polskiego futbolu ożywcze i odświeżające. Ale gdybym był kibicem Wisły, chyba dla spokoju snu wolałbym, gdyby najpierw przetestowali je inni.

Czytaj więcej na Weszło:

Fot. Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

1 liga

Komentarze

21 komentarzy

Loading...