Jeszcze nie tak dawno, bo plus-minus pół roku temu, John van den Brom miał w Poznaniu właściwie wszystko. Cieszył się uznaniem kibiców, zaufaniem władz klubu, kręcił dobre wyniki – w pucharach zajechał aż do kwietnia, co dla polskiego zespołu jest misją dalszą niż na Marsa, ponadto łączył tę wyprawę z przyzwoitością w lidze, kończąc z brązowym medalem. Wiele, jak nie wszystko, się zgadzało. Ale o ile w zwykłym kalendarzu pół roku temu to faktycznie „nie tak dawno”, o tyle w piłce nożnej tylko trochę mniej niż prehistoria. Dziś już tamte chwile niespecjalnie się liczą i wygląda na to, że Holender zostanie pożegnany.
I nie ma o co się obrażać – to, że w kwietniu, ba, na początku sierpnia (do rewanżu z Trnawą) było dobrze, nie może wpływać na ocenę bieżącej pracy van den Broma. Wspomnienia z Ligi Konferencji są miłe, ale nijak mają się do tego, jak wygląda obecnie Lech. A wygląda słabo, by nie powiedzieć jeszcze gorzej.
To, co van den Brom robił wtedy, sprawiło, że szkoleniowiec zasłużył na kredyt zaufania. Natomiast każdy kredyt i tak trzeba w końcu spłacić, tymczasem trener z kolejnych wezwań do uregulowania należności robi samolociki i wyrzuca przez okno.
No i chyba się doigra, wejdzie komornik. Meczyki poinformowały, że van den Brom obecnie nie ma żadnych szans na przedłużenie wygasającego w czerwcu kontraktu, co więcej, klub szuka następcy już na teraz i spotkanie z Radomiakiem może być ostatnim w kadencji Holendra.
Czy słusznie? Nie ma co bawić się w Huberta Urbańskiego – tak, słusznie. Ta przygoda powinna się skończyć zimą. Trenerowi należy podziękować, bo zrobił dla klubu sporo, ale jednocześnie nie należy żyć przyszłością. Chyba że Lech ma już gdzieś ten sezon, natomiast wydaje się, że nie ma i chce powalczyć zarówno o mistrzostwo, jak i Puchar Polski.
Z Holendrem mogłoby to być niemożliwe – prawdopodobieństwo porażki rośnie z każdą kolejką. Owszem, ktoś powie, że Lech ma teraz więcej punktów, niż miał rok temu po osiemnastu kolejkach (32 do 30), ale przecież wówczas Kolejorz był uwiązany w europejską walkę. Zatem zeszłoroczny zespół okazał się niewiele gorszy od tego, który widzimy obecnie, mimo że nie odpoczywał w środku tygodnia, tylko rozbijał choćby Villarreal 3:0 albo Austrię Wiedeń 4:1.
Założenie, choć bardziej wymóg, był prosty. Skoro Lech się skompromitował na Słowacji, to teraz musi odrobić tamtą hańbę w lidze. Raków będzie się męczył na dwóch frontach, Legia też, więc Lech musi odjechać. Guzik, nigdzie nie odjechał. Nie dość, że nie jest liderem, tylko traci do niego sześć punktów, to jeszcze zapas nad Rakowem i Legią jest nikły – ledwie trzy oczka, a przecież pucharowicze mają w zanadrzu mityczny mecz zaległy.
To naprawdę fatalnie świadczy o dyspozycji Lecha. On przecież od połowy sierpnia się nie przemęcza, rozegrał w tej rundzie ledwie 24 spotkania. Ledwie, bo dla porównania Raków ma na liczniku już 33, a Legia 31. To są końskie dawki, przecież to cały albo prawie cały sezon przez jedną rundę. I co, wypoczywający Lech nie potrafił zostawić tak eksploatowanych rywali w tyle?
Nie kamyczek, a głaz do ogródka van den Broma.
I jeszcze gdyby Lech grał z określonym pomysłem, ale miał gargantuicznego pecha, bo poprzeczki, słupki, nic nie wpada. No bywa, taki jest sport. Ale nie, Lech coraz częściej przypomina przypadkową zbieraninę, która spotkała się na boisku po raz pierwszy. Patrzy się na Jagiellonię Adriana Siemieńca, pracującego z pierwszym zespołem krócej niż van den Brom i doskonale widać rękę trenera. Patrzy się na Pogoń i widać pomysł szkoleniowca – głupi, bo głupi, ale widać. Ba, patrzy się na biedną Puszczę i oczywiste jest, że autów nie wymyślono na rozgrzewce, tylko piłują je bez ustanku.
A w Lechu? Nic. Naprawdę trudno powiedzieć, co Lech obecnie chce grać. Daniel Myśliwiec powiedział o nim: – Lech jest trudnym rywalem do rozczytania. Nie jest tajemnicą, że to zespół niezwykle dobrych jednostek. Zachowując wszystkie proporcje, uważam, że Lech jest Realem Madryt polskiej ligi. Ma ogromną jakość piłkarską, sam trener Lecha nie ukrywa, że bazuje na indywidualnościach. Oglądając Lecha, często nie wiemy, co może się wydarzyć.
To tylko pozornie komplement. Owszem, kiedy nie idzie, indywidualności potrafią przesądzić o wyniku meczu, ale kiedy nie idzie zbyt często, nawet one nie będą wiecznie ciągnąć zespołu za uszy. Bo to jednak Lech, a nie Real Madryt, sorry.
I super, że Velde się rozwija, robi, co może, ale na końcu to Velde, a nie Bellingham. Wszystkiego sam nie przepchnie. A teraz wygląda to tak, że van den Brom mówi do Norwega „Krzychu, musisz” i na tym kończy się plan taktyczny. Czasem się uda, jak z Arką w Pucharze Polski, ale czasem się nie uda, jak ostatnio z Piastem.
Można i należy wymagać od trenera, by na boisku było widać jego rękę. Zmysł taktyczny, pomysł na drużynę, pomysł na neutralizację przeciwnika. Tymczasem Lech mierzy się z Widzewem u siebie i to Widzew bije poznaniaków w tym względzie na głowę. Już wcześniej pojawiały się głosy, że van den Brom bazuje na atmosferce, a taktycznie nie jest orłem, lecz wtedy można było na to patrzeć przez palce. Teraz niestety trener daje powody, by takie historie traktować poważniej.
Ponadto skoro wiele albo ostatnio wszystko ma się opierać na Velde, to znaczy, że reszta ekipy nie jest w najwyższej formie. Jeśli dołek zaliczałby jeden piłkarz, drugi, trzeci, wówczas można byłoby stwierdzić, że to oni powinni się wziąć za siebie i nie męczyć buły. Ale skoro poza Norwegiem trudno jest znaleźć innego zawodnika w choćby porządnej dyspozycji, to problem jest systemowy i też można go szukać w trenerze.
Zadając sobie pytania… Dlaczego taki zjazd zaliczył Szymczak? Dlaczego znów wrócił marny Marchwiński? Dlaczego wciąż nie wykorzystuje się potencjału Sousy? Dlaczego Milić nie jest już skałą a głosy nawołujące do powołania Murawskiego ucichły na dobre (i słusznie)?
Naprawdę – wątpliwości jest wiele.
I chyba zbyt wiele, żeby tę współpracę z trenerem kontynuować. Van den Brom miał bardzo dużo czasu, by Lecha wyprowadzić na prostą. Wylot z pucharów, trzy przerwy reprezentacyjne. Z październikowej skorzystał tak, że Kolejorz ograł tylko beniaminków, a nie dał sobie rady z marną Cracovią (która w dwóch wcześniejszych meczach domowych przyjęła dziewięć bramek). Z listopadowej przerwy wniosków było tyle, że kibice Lecha dwa razy poszli na swój stadion i wracali do domów z bilansem bramek 1:4 i zerowym stanem konta.
Zatem owszem, można wierzyć, że zimowa przerwa przyniesie poznaniakom niezwykłą metamorfozę, ale naprawdę – na jakiej podstawie? Bałagan nie zrobił się tydzień temu, tymczasem sztab wciąż szuka kontaktu, pod który można podpiąć odkurzacz.
Można na gruncie miłych wspomnień zaryzykować, że do lutego go ostatecznie znajdzie, ale niech potem nikt nie będzie zdziwiony w maju, gdy inni będą świętować, a Lech pozostanie – wbrew definicji – na starych śmieciach. Bez mistrzostwa – już trudno, ale bez pucharów? Sezon po wylocie w sierpniu? To byłaby katastrofa.
Nowy trener też będzie ryzykiem, zawsze jest, ale czy na pewno większym niż van den Brom?
WIĘCEJ O LECHU POZNAŃ:
Fot. Newspix