Masz 19 lat. Błyszczysz w II lidze – dryblingiem i zamykaniem poszczególnych akcji. Trener pierwszej drużyny cię dostrzega. Daje szansę debiutu w ekstraklasie, od razu w podstawowym składzie. I to przeciwko komu! Premierowy mecz w lidze przeciwko Legii Warszawa to nie są przelewki. Jędrzej Zając nie przeląkł się wielkiej szansy. Ba, wykorzystał ją w 100 procentach! To jego gol – co prawda przypadkowy, ale to ekstraklasa, która na drugie imię ma przypadek, więc nie będziemy się czepiać – dał ostatecznie ŁKS-owi remis w starciu z faworytem. Jego gol plus niesamowita nieskuteczność Legii – w samej końcówce meczu ukazała się statystyka, pokazująca, że warszawianie oddali 22 strzały w tym…. cztery celne. Sorry, ale z takim wykończeniem to nie wygrywa się nawet z czerwoną latarnią tabeli.
Każdy dorosły facet ma mecz, który pomógł mu za dzieciaka zakochać się w futbolu. U mnie takim spotkaniem był Superpuchar Polski z 1994 roku, w którym Legia grała w Płocku z ŁKS-em Łódź. Stary stadion ze zdezelowanymi, obdrapanymi z farby żółtymi ławeczkami gościł herosów rodzimej piłki, bo takimi byli dla niespełna 11-latka Jerzy Podbrożny, Marcin Mięciel czy Wojtek Kowalczyk (gdybym tylko wiedział, że przyjdzie mi z nim kiedyś wspólnie komentować!).
Dziecięcy bohaterowie nie zawiedli – mimo straszliwego, lipcowego upału stworzyli wspaniałe widowisko, wygrane przez Legię 6:4! Włącznie z dzisiejszym meczem obie drużyny potykały się ze sobą aż 150 razy, w żadnym innym spotkaniu nie padło tyle bramek.
ŁKS – Legia 1:1. Tylko Wszołek nie zawiódł w ofensywie gości
Sentyment z dzieciństwa sprawia więc, że za każdym razem, gdy łodzianie mierzą się ze stołecznymi, staram się to spotkanie obejrzeć. Starcie z rundy jesiennej było spektaklem wyjątkowo jednostronnym, zresztą zgodnie z przewidywaniami. Tylko niepoprawni optymiści mogli liczyć, że beniaminek ekstraklasy postawi się przy Łazienkowskiej głodnej sukcesów Legii, mającej w swoim składzie piłkarzy dużo bardziej wysublimowanych, zarówno jeśli chodzi o piłkarską technikę, jak i taktykę. I faktycznie, zawodnicy Kosty Runjaicia zdemolowali rywali 3:0, a wszystkie bramki zdobył Tomas Pekhart. Był to dla niego drugi mecz w klubowej karierze, w którym strzelił przynajmniej trzy gole (Zagłębiu Lubin wcisnął kiedyś cztery).
Dziś też mało kto wierzył w Łódzki Klub Sportowy. Za kadencji Piotra Stokowca drużyna zremisowała mecz, a przegrała pięć. Strzeliła pięć bramek, straciła siedemnaście. Zatrważające liczby, sugerujące wyraźnie, kto powinien w niedzielne popołudnie dominować na boisku w Łodzi.
I rzeczywiście, warszawiacy prowadzili grę. Strzelali na bramkę Aleksandra Bobka raz za razem, głównie z dystansu. Poprzeczka Yuriego Ribeiro, słupek Josue, uderzenie Ernesta Muciego głową z piątego metra prosto w bramkarza ŁKS-u. Jak nie wykorzystujesz takich sytuacji, to nie wygrywasz, po prostu. Legia i tak powinna się cieszyć, że miała w swoich szeregach jednego przytomnego w ofensywie piłkarza, czyli Pawła Wszołka. Gdyby nie on, powrót drużyny do Warszawy byłby jeszcze smutniejszy. To właśnie kadrowicz wyrównał w drugiej połowie.
Wyrównał, bo w końcówce pierwszej przypomniał o sobie taki zawodnik, jak Dani Ramirez. Wiecie, to ten gość, co kiedyś błyszczał w ŁKS-ie i momentami (krótkimi) nieźle radził sobie w Lechu, ale ząb czasu niestety nadgryzł jego umiejętności boiskowe. Na szczęście dla łodzian Hiszpana czasem jeszcze stać na błysk. W tym przypadku był to strzał z pola karnego, który… odbił się od biodra Zająca. Można więc powiedzieć, że Ramirez strzelił gola debiutantem, ale oczywiście bramka została zapisana Jędrzejowi.
– To niesamowite uczucie debiutować z taką drużyną jak Legia! Czuję się jak w raju, takiego porównania bym użył. W ekstraklasie gra się dużo szybciej niż w II lidze, ale staram się nie odstawać – podsumował kilka minut po zdobyciu bramki przed kamerami C+ Zając.
Młody chłopak miał swój moment chwały, chociaż naszym zdaniem w ŁKS-ie prym wiedli inni zawodnicy. Po zderzeniu na początku meczu z Patrykiem Kunem Bartosz Szeliga grał z opatrunkiem na głowie. Wyglądał trochę jak powstaniec i taką też zawziętość prezentował – nie było dla chłopa straconych piłek czy też sytuacji, w których by odpuścił. To właśnie prawy obrońca ŁKS-u zapoczątkował akcję, która dała łodzianom prowadzenie. Na murawie dzielnie wspierali go m.in. Adrien Louveau, który toczył niezliczoną ilość pojedynków z piłkarzami drugiej linii Legii, i Kay Tejan, którego przepchnąć było momentami równie ciężko, co lata temu Niemca Ulfa Kirstena.
Oczywiście – gdyby legioniści mieli dziś lepiej nastawione celowniki, olbrzymia ambicja ŁKS-u nie wystarczyłaby na zdobycie punktu. Ale kto o tym będzie pamiętał za dzień czy dwa? Dla łodzian to niesamowicie ważny remis, pokazujący im, że są w stanie się stawiać faworytom. Udowodnili to zresztą w tym sezonie już kilka razy, jak choćby wtedy, gdy pokonali Pogoń czy zremisowali z Jagiellonią i Piastem Gliwice.
Problem w tym, że po tych niezłych w sumie meczach łodzianie nie szli za ciosem. Teraz mają idealnego przeciwnika do tego, żeby wykorzystać rozpęd ze spotkania z Legią – za tydzień podejmują chorzowski Ruch. Jeśli Piotr Stokowiec wygra to spotkanie, jego piłkarze przepracują zapewne zimę z jedną myślą – że drużyna ŁKS-u znowu może być Rycerzami Wiosny.
Fot. 400mm.pl/ Marcin Szymczyk