Nie było przed meczem Arki z Lechem pewności, że Kolejorz jedzie jak po swoje – kibice z Poznania nie prześcigali się w złośliwościach na Twitterze względem Legii za Koronę, jakby obawiając się, że te szpilki szybko mogą zrobić kółko. Z kolei John van den Brom nie chciał sprawdzać, co by stało się z jego posadą, gdyby odpadł w Gdyni i wystawił mocny skład, poza Bednarkiem między słupkami właściwie podstawowy. Istniał respekt przed Arką, jak i przed nieśmiertelnym stwierdzeniem, że Puchar Polski rządzi się swoimi prawami. Jednak ostatecznie nic strasznego gościom się nie stało i awansowali do ćwierćfinału.
Niemniej te wszystkie strachy są pewną miarą tego, w jakiej formie jest Lech. Bo z jednej strony może wygrać z każdym, ale przegrać również, skoro wyłapał dopiero co od Widzewa na własnym stadionie czy wcześniej zremisował z marną Cracovią. Gdyby Kolejorz był w gazie, wygraną nad morzem wszyscy braliby za pewnik. Owszem, to lider pierwszej ligi, ale ile potrafią być warci najlepsi z zaplecza, pokazuje ten sezon Ekstraklasy.
Otóż niewiele.
Niemniej pierwsze pół godziny pokazało, że nie był to strach wydumany, gdyż Lech radził sobie słabo, a Arka miała doskonałą okazję. Obciął się Milić, sam na sam z Bednarkiem wyszedł Czubak, ale to starcie przegrał. Kolejorz grał niezwykle wolno, nudno, bez przekonania, że może tutaj cokolwiek ugrać.
A – przypomnijmy – przyjechał piętro niżej, nie zaś na najwyższe szczyty futbolu.
Lecz odpowiedział klasycznie: jak trwoga, to do Velde. Gdy nie idzie, trzeba mu oddać piłkę, niech się martwi i coś wymyśli. Norweg spróbował dwa razy, ale świetnie bronił Lenarcik, więc skrzydłowy wymyślił inaczej – uciekł z boku pola karnego, wrzucił do Hoticia, ten zgrał do Marchwińskiego i z tak bliska musiało być już 0:1.
Chwilę wcześniej Arka miała wymarzoną kontrę na swoją bramkę, ale ją zaprzepaściła. Gdzieś podobne historie widzimy – to znaczy wydaje się, że teoretycznie słabszy ma swoje szanse, ale potem dostaje gonga. A tak, w Ekstraklasie, regularnie z udziałem beniaminków.
Druga część gry to już typowe „my prowadzimy, więc zwalniamy, a wy się martwcie”. Lech nie chciał forsować tempa (delikatnie mówiąc, bo momentami grał na czas wręcz ordynarnie), byłby najszczęśliwszy, gdyby sędzia zapomniał gwizdka i kolejne 45 minut nigdy by się nie zaczęło. Arka zaś próbowała cokolwiek zrobić, ale widać, że pod względem umiejętności jeszcze jest za krótka nawet na takiego ospałego Kolejorza. W końcówce strzał z dystansu musiał odbijać Bednarek, ale to właściwie tyle – goście o swoje prowadzenie drżeć specjalnie nie musieli.
Widzieliście takie historie w Pucharze Polski setki razy, więc nie ma co się powtarzać. Lepszy przyjeżdża, nie chce iść na noże, tylko spokojnie wygrać, słabszy brzęczy mu nad głową, ale ostatecznie dostaje gazetą. Jasne – bywa, że to kunktatorstwo lepszego kończy się dla niego bardzo źle i kończy przez tego komara cholernie pogryziony, jednak to nie ten przypadek.
Lech idzie dalej i gratulacje, ale o tym meczu najlepiej jest jak najszybciej zapomnieć.
Arka Gdynia – Lech Poznań 0:1
Marchwiński 45+1′
CZYTAJ WIĘCEJ:
- PZPN podjął decyzję o rozstaniu z Kwiatkowskim
- Koźmiński o zwolnieniu Kwiatkowskiego: Amatorzy zwolnili profesjonalistę
- Cash o Kwiatkowskim: Będzie nam ciebie brakowało przyjacielu
Fot. Newspix