Jedni zbierają znaczki, inni układają puzzle – to akurat świetne zajęcia na ciągnące się jesienno-zimowe wieczory. A inni? Lubią grać z londyńską Chelsea, ale to lubią tak bardzo, że jest to niemalże mania granicząca z chorobliwym zamiłowaniem. Kimś takim jest Scott McTominay, autor dwóch goli w środowym meczu i niewątpliwie człowiek, któremu koledzy z szatni powinni oddać premię za dzisiejszą wygraną.
Nie przeciwko Liverpoolowi, Arsenalowi czy Tottenhamowi, o Manchesterze City nie wspominając, ale to grając właśnie przeciwko Chelsea, reprezentant Szkocji wygląda tak wyśmienicie. Łączny bilans McTominaya przeciwko „The Blues” – sześć zwycięstw, sześć remisów, okrągłe zero porażek. Dziś strzelił im pierwsze gole. I to jakie!
Ale od początku. Gospodarze grali przyzwoicie, chociaż zdecydowanie lepiej z przodu niż z tyłu, to zresztą żadna nowość. Chyba tylko pan Artur z teleturnieju „Jeden z dziesięciu” wie, dlaczego goście z Londynu nie potrafili żadnej z trzech kontr zamienić na gola. Próbował Mudryk, ale obok bramki. Przed szansą stanął też był Sterling, ale, jak to on, zanurkował i arbiter nakazał grać dalej. Nawet w sytuacji, gdy wydawało się, że to po prostu już musi wpaść… to w niezrozumiały sposób Jackson beznadziejnie wykończył akcję i perfidnie okradł Sterlinga z asysty.
Jak strzelić bramkę ekipie z Manchesteru pokazał swoim kolegom Cole Palmer. Zatańczył z kilkoma zawodnikami Chelsea za linią szesnastki i kapitalnie władował na 1:1. I to w zasadzie tyle jeśli idzie o dobre akcenty Chelsea w tym meczu.
Jak z kolei grało United? Konkretniej, szybciej, bazowało na dośrodkowaniach. Tak zresztą padł gol na 2:1 McTominaya, który idealnie znalazł się pod bramką Chelsea po dograniu Garnacho. Pierwszy raz trafił po płaskim strzale, kiedy piłka właściwie trafiła pod jego nogi, odbita od interweniującego gracza United. Ot, prezent na Mikołaja.
To nie był jeden z tych meczów, po których napisalibyśmy, że Szkot załatwił Chelsea w pojedynkę. Ale jego udział w zwycięstwie był więcej, niż kluczowy. Chęć do gry, zarażanie kolegów, jakby przekonywał ich cały czas: „panowie, jesteśmy tylko w połowie stawki, mamy sześć porażek na koncie, czas wziąć się do pracy!”.
I nie przeszkodziło mu nawet to, że na samym początku meczu Bruno Fernandes nie wykorzystał jedenastki. Uderzył potwornie, choć dostał prawdziwą szansę od losu, bo zdaniem wielu faul Enzo Fernandeza na Antonym był mocno dyskusyjny.
Tak czy siak, Manchester United górą przeciwko Chelsea. Kilka lat temu napisalibyśmy, że „Czerwone Diabły” wygrały w hicie Premier League. Dziś po prostu napiszemy, że w pojedynku dużych firm, dumnie brzmiących marek, ale bardzo, bardzo zakurzonych, po prostu wygrali gospodarze. Mieli w składzie McTominaya. Gdyby Szkot przywdział niebieski trykot, to wynik mógłby być odwrotny.
Manchester United – Chelsea 2:1 (1:1)
McTominay 19′, 69′ – Palmer 45′
WIĘCEJ O ANGIELSKIEJ PIŁCE:
- City i Tottenham wzięli nas na przejażdżkę kolejką górską. Fenomenalne widowisko
- Kiedyś wyszydzany, dziś odkupuje winy. Harry Maguire zawodnikiem miesiąca Premier League
- Rekordowa kasa dla Premier League za prawa telewizyjne
Fot. Newspix