Gdyby nie Joao Cancelo, Xavi mógłby rozglądać się za biletem powrotnym do ukochanego przecież przez siebie Kataru, a Barcelona kolejny rok z rzędu stałaby się pośmiewiskiem Ligi Mistrzów. Portugalczyk wykrzyczał jednak swoje „vamos!” i całe zawodzące ostatnimi miesiącami towarzystwo liderów Barcy na razie może jeszcze wozić się na jego plecach.
Czy Xavi naprawdę straciłby pracę, gdyby Duma Katalonii przerżnęła z Porto? Chyba nie, najpewniej dostałby szansę poprowadzenia zespołu w kluczowych dla losów sezonu meczach z Atletico, Gironą i Royal Antwerp. Sytuacja byłaby jednak beznadziejna, bo czarne chmury stałyby się burzą, a tej blisko byłoby to zmiatającego wszystko na swojej drodze huraganu, bo w dwa tygodnie Barcelona mogłaby wypisać się z walki o cokolwiek w La Lidze i Lidze Mistrzów. Po tym 2:1 z Porto przynajmniej zapewniła sobie udział w fazie pucharowej Champions League.
Szerokie plecy Cancelo
Joao Cancelo autentycznie zagrał fenomenalnie. Wygrał ten mecz niemal w pojedynkę. Wiadomo, że to skrót myślowy, na boisku biegało ponad trzydziestu chłopów, ale „pan piłkarz” zaprezentował się jeden. Najpierw dał sygnał do walki na chwilę po golu Pepe (tego młodego) na 1:0 dla Porto – przyjął sobie futbolówkę na skrzydle, minął pachołek w polu karnym Joao Mario i przepięknym technicznym strzałem pokonał Diogo Costę. Następnie zaś doskonałym płaskim dośrodkowaniem obsłużył Joao Felixa przy bramce na 2:1.
Portugalczyk jest nieco dziwnym piłkarzem. Łatwo zauroczyć się w jego umiejętnościach, luzie z piłką przy nodze, kontroli nad nią, zwodami i balansami najróżniejszej maści. Oczywiście, strasznie przy tym bumeluje w obronie. Rzecz jasna, bywa też w ofensywie tak niedyscyplinowany i nieprzewidywalny, że aż irytujący dla wszystkich dookoła. Do takiego Manchesteru City i pietystycznego systemu Pepa Guardioli po prostu nie pasował. Do tej Barcelony – wprost przeciwnie, jak znalazł. No i futbol takich grajków potrzebuje. Żeby to wybrzmiało: ludzi, którzy potrafią w ten futbol grać.
Płytki oddech Barcelony
Bez Cancelo byłoby z Barceloną krucho. Oj, krucho. To wołające o pomstę do nieba marnotrawstwo, że tak bezbarwnie w tym starciu z Porto wypadł tercet Pedri-Gundogan-De Jong. Prawie w każdym klubie na świecie gra kręciłaby się wokół któregokolwiek z tej trójki środkowych pomocników, a tu? Brak jakiejkolwiek współpracy, chemii, synergii, niczego. Araujo ewidentnie traci na grze z boku bloku obronnego. Tym bardziej że na stoperze biega sabotażysta Kounde. W konsekwencji gdyby Taremi, Pepe czy nawet Varela okazali się skuteczniejsi pod bramką Barcy, zadźwięczałoby na La Rambli hasełko „Goodbye Champions League”…
Dobrym przykładem niezborności systemu Barcelony był też miotający się w nim Lewandowski. Polak podawał na żenującej celności sześćdziesięciu procent. Zaliczył piętnaście strat. Piętnaście! Nie był już tak fatalny jak świeżo po kontuzji w El Clasico czy chwilę później przeciwko Realowi Sociedad, ale przypominał ciało obce. Próbował przyspieszyć akcję? Koledzy nie rozumieli jego intencji. Próbował wyjść na pozycję? Koledzy zdawali się go nie dostrzegać. Próbował wykreować coś na własną rękę? A to już nie wychodzi mu od dłuższego czasu.
Ech.
Barca złapała oddech. Jest to jednak oddech bardziej rozpaczliwie płytki niż zbawiennie życiodajny.
FC Barcelona 2:1 FC Porto
Cancelo 32′, Felix 57′ – Pepe 30′
Czytaj więcej o europejskich pucharach:
- Witali w dżungli, lecą do paszczy lwa. Plan Legii na mecz o awans w Birmingham
- Pedri. Ofiara własnego talentu i… Ronalda Koemana?
Fot. Newspix