Joao Felix latem dwoił się i troił, żeby wymusić transfer do FC Barcelony. To mu się udało, ale ruch ten miał wielu przeciwników, bo Portugalczyk w poprzednich latach pracował na łatkę krnąbrnego młodzieńca i zmarnowanego talentu. Dzisiejszy mecz pokazał, że jego błysk, magia, kreatywność nie znikły. Wymagały tylko odpowiedniej opieki.
Jasne, to tylko jeden mecz i zaraz może się okazać, że daliśmy się nabrać na Feliksa. Jednak jest spora szansa na to, że Portugalczyk dopiero się rozkręca. Łatwo doszukać się przesłanek ku temu. Po pierwsze, nareszcie trafił do sprzyjającego mu środowiska. W FC Barcelonie może skupić się na grze do przodu i nikt go nie szufladkuje. Nikt nie będzie mu też wyciągał, że był drogim zakupem, bo trafił tu tylko na wypożyczenie i hiszpańskie media głoszą, że nie zarabia w katalońskim klubie wielkich kwot. W dodatku Barca potrzebowała kogoś o jego charakterystyce. Chłopaka z dryblingiem, odwagą, który w pierwszej kolejności będzie myślał o przyspieszaniu akcji i nie zrazi się po pierwszej stracie.
Na papierze wszystko się zgadza. Na boisku na ten moment też.
Dziś od początku niemal unosił się nad murawą. Praktycznie każda akcja była naznaczona jego zagraniem i niewątpliwie Barcelona czerpała z tego garściami. Był na murawie tylko nieco ponad 60 minut, ale okazał się kluczowym ogniwem. To on zdobył gola na 1:0. Otrzymał celną wcinkę z głębi od Oriola Romeu. Przyjął zręcznie trudną piłkę i wiedział, co dalej robić. Miał blisko siebie obrońcę, miał obok bramkarza, ale nie spanikował i z chirurgiczną precyzją wprawił publikę w zachwyt. Od tego momentu grało mu się jeszcze łatwiej. Był zjawiskowy. Często zmuszał rywali do fauli, założył im kilka kanałów, a publika żywiołowo odbierała jego każdą próbę.
Na uwagę zasługiwał też jego udział przy golu na 2:0. Andreas Christensen szukał go zagraniem, ale Portugalczyk uznał, że lepiej przepuścić piłkę. Efekt? Lewandowski wyszedł sam na sam i strzelił gola. Kto wie, może dzięki polsko-portugalskiej współpracy przedłuży się kariera Lewandowskiego na najwyższym poziomie. Portugalczyk dawał mu dziś sporo oddechu i sprawiał, że luzowały się szyki obronne.
Ale było też więcej pozytywów w grze Feliksa. Trzyma się bliżej środka, więc Balde mógł raz po raz biegać szeroko i kończyć rajdy przy linii końcowej. Ich współpraca nie wyglądała jeszcze wzorowo, ale dało się odczuć, że mogą się fajnie uzupełniać. Co więcej, Felix pod koniec pierwszej połowy mógł jeszcze raz wpisać się na listę strzelców. To on rozprowadził groźną kontrę, następnie dostał piłkę zwrotną od Ferrana Torresa, ale już trochę zabrakło mu sił, żeby kopnąć bardziej do boku. Innym razem przyspieszył akcję zakończoną próbą Ferrana. Wygrał też sporo pojedynków.
Słowem: dziś Felix wyglądał świetnie. Mógł czuć tym większą satysfakcję, że pomógł drużynie wysoko wygrać, a przecież tego samego dnia Atletico – jego złota klatka – zostało zdemolowane przez Valencię.
Ale nie tylko Felix tego wieczora błyszczał i nie tylko on wysłał sygnał, że rozpoczyna nowy rozdział. To przesłanie dotyczyło w zasadzie całej FC Barcelony, co pokazuje wynik 5:0. Duma Katalonii była dziś głodna, niczym drapieżnik na polowaniu. W niedalekiej przeszłości zadowalało ją wygrywanie po 1:0, a tu nawet na dwóch golach nie zamierzała poprzestać.
Już w połowie pięknego rogala z wolnego posłał Ferran Torres. Strzał przy samej ziemi, taki niepozorny szczurek, ale palce lizać. Po tym golu Hiszpan opuścił murawę i został zmieniony przez Lamala. Zszedł wówczas też Felix i pojawił się Raphinha, który swoje też zrobił.
Brazylijczyk nie tak dawno zbłaźnił się czerwoną kartką, a tym razem pokazał, że wciąż może dać wiele i nie zamierza na stałe oddać miejsce w składzie. Chwilę po wejściu trafił na 4:0. Formalnie przy tym golu asystował mu Lewandowski, ale 90% zasług było po stronie Raphinhi, bo to on sobie przygotował pozycję do strzału i znalazł połacie przestrzeni. Wówczas na Stadionie Olimpijskim zrobiło się naprawdę żywiołowo. Kapitalnymi DJ-ami byli piłkarze FC Barcelony, którzy grali na boisku rytmiczne rave’y. Wszyscy byli wprowadzeni w trans.
W takiej atmosferze na 5:0 podwyższył Joao Cancelo, który fenomenalnie pokręcił Mirandą. Raz przewiózł go w jedną stronę. Następnie w drugą i na koniec posadził go na tyłku, by ten mógł z podłoża podziwiać jego gola. I na dobrą sprawę mogło się skończyć jeszcze wyżej, bo FC Barcelona szła ławą w każdej akcji. Pokazała też swoim byłym piłkarzom – między innymi Bartrze, Mirandzie, Bellerinowi i Abde – że nie siedzą przy tym samym stoliku. Albo inaczej – Duma Katalonii to dla nich za wysokie progi.
Po takim spotkaniu naprawdę ciężko się do czegoś przyczepić, jeśli chodzi o gospodarzy. Dawno nie widzieliśmy drużyny tak entuzjastycznej i mającą taką łatwość w kreowaniu sytuacji. Jej kibice pierwszy raz od dawna mogli narzekać, że mecz musi się skończyć. Taką Barcę chcielibyśmy widzieć zawsze, bo o to chodzi w futbolu, by oglądać gole i błyskotliwe popisy.
A Real Betis? No cóż, bolesna lekcja za piłkarzami Manuela Pellegriniego. Jeszcze w pierwszej połowie próbowali się odgryzać. Atakować cios za cios, ale na koniec zostali brutalnie rozjechani. Na ich usprawiedliwienie działało to, że kilku piłkarzy nie było w stanie grać od pierwszej minuty, a grali świeżacy typu Riad czy Altimira, którzy jeszcze rok temu kopali na trzecim poziomie. Na domiar złego w trakcie meczu kontuzji nabawił się bramkarz Rui Silva.
Zatem zespół z Sewilli miał dziś ciężką przeprawę, o której szybko będzie chciał zapomnieć. Na pocieszenie, serio, tak mocnej Barcelony nie widzieliśmy od dawna.
FC Barcelona – Real Betis 5:0 (2:0)
J. Felix 25′, R. Lewandowski 32′, F. Torres 62, Raphinha 66′
WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Szesnaście lat, siedem meczów i niekończące się zachwyty. Czy Lamine Yamal to kosmita?
- Hiszpańskie transfery? Nędza i rozpacz. LaLiga się broni: „Perspektywy są znakomite”
- Rubiales chciał być gwiazdą, a doszczętnie się skompromitował. Na placu boju został prawie sam
- Kepa odrzucił Bayern, by pójść w nieznane w Realu. Czy ryzyko mu się opłaci?
fot. Newspix