Wreszcie! Polscy siatkarze nie tylko awansowali do finału mistrzostw Europy po raz pierwszy od 2009 roku, ale w dodatku zrobili to pokonując Słowenię. Tak, tę samą Słowenię, która ogrywała nas na tej imprezie bez przerwy do czterech edycji. Dziś nastąpił wielki rewanż i choć Biało-Czerwoni przegrali pierwszego seta, to w trzech kolejnych byli lepsi. W sobotę zagrają o drugie w tym roku złoto wielkiej imprezy – po Lidze Narodów przyszedł czas na mistrzostwa Europy.
Do pięciu razy sztuka?
2015 – porażka w ćwierćfinale. 2017 – porażka w barażu o ćwierćfinał. 2019 – porażka w półfinale. 2021 – porażka w półfinale. Mecze ze Słoweńcami na mistrzostwach Europy w ostatniej dekadzie były dla reprezentacji Polski prawdziwą klątwą. Tym większą, że Słoweńcy – choć w ostatnich latach weszli na poziom szerokiej światowej czołówki – ani przez moment nie byli uważani za ekipę lepszą od Biało-Czerwonych. A jednak potrafili nas regularnie ogrywać. Zresztą mistrzostwa Europy w pewnym sensie wyzwalały w nich dodatkowe siły.
Na cztery wspomniane edycje aż trzy razy zdobywali medal. Zawsze srebrny. Na innych wielkich turniejach pozostają bez krążka.
W tym roku Polacy mieli więc jeden cel: nie pozwolić Słoweńcom na powtórzenie swoich sukcesów. Już przed turniejem było jasne, że jeśli drabinka ułoży się zgodnie z przewidywaniami, to w półfinale – jak i w poprzednich dwóch edycjach – trafimy właśnie na kadrę Słowenii. Za kadencji Nikoli Grbicia nie mieliśmy jeszcze okazji zmierzyć się z nimi na wielkiej imprezie, ale dwukrotnie rywalizowaliśmy ze Słoweńcami w Lidze Narodów – w zeszłym sezonie wygraliśmy 3:1, w tym za to pokonaliśmy ich po pięciosetowym thrillerze, odrabiając straty od stanu 0:2 w setach.
Nasz najnowszy mecz z tym rywalem to jednak… porażka 0:3. Ta miała miejsce w trakcie Memoriału Huberta Wagnera w Krakowie. Polacy powtarzali wtedy jednak, że trzeba te wyniki traktować z dystansem, na spokojnie. Bo dla nich to przygotowania właśnie do mistrzostw Europy.
– Wynik nie był najważniejszy. Najważniejsze było sprawdzenie się z mocnym rywalem i potrenowanie elementów, nad którymi w ostatnim okresie pracowaliśmy w Zakopanem. Nie ma co ukrywać, że do szczytu formy daleka droga. Ale wszystko idzie zgodnie z planem – uspokajał Grzegorz Łomacz. – W naszej grze brakuje przede wszystkim świeżości i dynamiki, ale na pewno to przyjdzie z czasem.
Nasz rezerwowy rozgrywający miał rację. Faktycznie, wszystko przyszło z czasem. Owszem, to nie jest idealny turniej w wykonaniu Polaków, którym momentami zdarzają się przestoje w grze, niepotrzebnie tracone punkty, a nawet sety (z Holandią, Belgią i Serbią). Ale w kluczowych momentach – co pokazał mecz z Serbami, a zwłaszcza trzeci set, wygrany 36:34 – Biało-Czerwoni grają znakomicie. Pozostawało liczyć, że z dwóch twarzy, jakie nam pokazywali, dziś częściej pokażą tę opanowaną, dążącą do jasno określonego celu.
Czyli pierwszego finału mistrzostw Europy od 14 lat.
Rozkręcali się powoli
Problem przed startem dzisiejszego meczu był jeden – Bartosz Kurek znów poczuł ból w nodze, wynikający z kłopotów z biodrem. Znów, bo te problemy rozpoczęły się jeszcze w trakcie lipcowego turnieju Ligi Narodów na Filipinach. A że sztab kadry nie miał zamiaru ryzykować, to szybko stało się jasnym, że kapitan reprezentacji nie wystąpi w dzisiejszym spotkaniu, jak i kolejnym meczu Biało-Czerwonych, niezależnie od tego, o jaki medal mieliby w nim rywalizować. Jednak z Kurkiem czy bez Kurka – Polacy nie zamierzali odpuścić Słoweńcom.
Przez brak kapitana większa presja ciążyła na Łukaszu Kaczmarku, bo ten został bez nominalnego zmiennika na swojej pozycji. Ale Kaczmarek w mecz wszedł bardzo dobrze, natomiast cała reprezentacja Polski… już nieco gorzej.
GŁÓWNYM SPONSOREM POLSKIEJ SIATKÓWKI JEST ORLEN S.A.
Przede wszystkim: fatalnie funkcjonował nasz serwis. W całym pierwszym secie popełniliśmy aż 12 błędów własnych, z czego 8 zagrywką. Do tego problemy sprawiało nam przyjęcie, któremu brakowało dokładności, a to sprawiało, że nie mogliśmy uruchomić jednego z większych atutów w ostatnich spotkaniach – środkowych w ataku. A gdy już to robiliśmy, to ci często dostawali średnio przygotowane pod nich piłki. Początkowo średnio w mecz wszedł też Wilfredo Leon, który niepotrzebnie próbował oszukiwać Słoweńców kiwkami.
Efekt? Pierwszego seta przegraliśmy do 23, do tego po punkcie, w którym skumulowały się wszystkie problemy – najpierw średnio przyjął Aleksander Śliwka, przez co Marcin Janusz miał gorszą pozycję do wystawy, a Kuba Kochanowski po otrzymaniu nienajlepszej piłki do ataku, uderzył w aut. W statystykach widać było jednak jasno, że jeśli Polacy opanują własne pomyłki, to będą od Słowenii lepsi – błędów własnych mieliśmy bowiem aż o osiem więcej od rywali. A przegraliśmy dwoma oczkami.
Prosta matematyka, prawda?
Okazało się, że tak, bo w drugim secie Biało-Czerwoni faktycznie grali lepiej, skuteczniej i nie mylili się tak często. Choć to Słoweńcy lepiej otworzyli tę partię, a do tego Polaków podrażnili… sędziowie, którzy na wideoweryfikacji sprawdzili nie to, o co prosili Polacy. Z arbitrem stołkowym dzisiejszego spotkania przebojów było zresztą co nie miara – a to odgwizdywał piłki niesione, jak tylko chciał. A to już pokazał ręką, że punkt dla Słowenii, ale pozwolił grać dalej. Gdy wlepił jednemu z Polaków żółtą kartkę, doszło nawet do tego, że Olek Śliwka w kulturalnych słowach musiał mu tłumaczyć, że nie może karać zawodników za własne błędy.
No i karać przestał. Ale mylił się dalej.
Na szczęście jego błędy – z którymi wkrótce dyskutowały obie reprezentacje – nie miały większego wpływu na postawę Biało-Czerwonych. Ci w drugim secie po kiepskim początku (było już 2:6 z naszej perspektywy) wzięli się do roboty. Szczególnie Wilfredo Leon, który od drugiej partii przypomniał sobie, że przecież był kiedyś bezdyskusyjnie najlepszym siatkarzem świata. Najpierw kilkukrotnie ukąsił rywali zagrywką, potem dołożył kilka mocnych ataków, w czym wtórował mu choćby Łukasz Kaczmarek, a Słoweńcy nie mieli na to odpowiedzi.
Do tego sami zaczęli popełniać błędy. Polacy odskoczyli w pewnym momencie na cztery punkty, potem przewagę minimalnie oddali, ale finalnie pewnie zamknęli seta i wyrównali stan rywalizacji.
Drugi raz w XXI wieku
Trzeci set? Chyba najlepszy w całym spotkaniu. Owszem, wygrany najwyżej ze wszystkich, bo Polacy sprawę rozstrzygnęli do 20 punktów, ale statystyka tutaj akurat nieco przekłamuje jego obraz. Wiele akcji było granych na kilka razy, obie ekipy świetnie pracowały w obronie. Losy partii i meczu ostatecznie przypieczętowała jednak chyba sytuacja mniej więcej ze środka seta, gdy urazu kostki doznał Gregor Ropret, rozgrywający naszych rywali. Na boisko wszedł za niego Uros Planinsić, niezły, ale zdecydowanie mniej ograny na takim poziomie zawodnik.
Słoweńców ta strata dużo kosztowała, przede wszystkim mentalnie.
Gołym okiem widać było, że nie zdołali się od razu otrząsnąć. Planinsić co prawda nie grał źle, ale jego koledzy zaczęli popełniać błędy, nie udawało im się skutecznie atakować, a z tego skrzętnie korzystali Polacy, którzy znakomicie czuli się w akcjach z kontry. A gdy odskoczyli na kilka punktów, to spokojnie kontrolowali grę i doprowadzili seta do szczęśliwego dla nich końca po kiwce Olka Śliwki. Czwarty set początkowo zaczął się dla Słowenii lepiej, ale podopieczni Nikoli Grbicia szybko wrócili na swój standardowy poziom, a znacznie bardziej przewidywalna gra naszych rywali tylko i w tym pomagała (momentami jedynie przeszkadzał sędzia, który znów żył w swoim własnym świecie).
SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ
Finalnie więc Polacy zagrali koncertowego seta, w dużej mierze – po raz kolejny – za sprawą świetnych zagrywek i ataków Wilfredo Leona. Słoweńcy na powrót otrząsnęli się dopiero w końcówce partii, gdy w polu zagrywki znalazł się Tine Urnaut. Na moment zbliżyli się nawet do Biało-Czerwonych na dwa punkty, ale ostatecznie nic im to nie dało. Finał skutecznym atakiem dał nam Łukasz Kaczmarek. Polacy zagrają w meczu o złoto mistrzostw Europy po raz pierwszy od 2009 roku, a po raz drugi w XXI wieku w ogóle.
Możliwe zresztą, że czeka nas powtórka z rozrywki. W drugim półfinale rywalizują bowiem Włosi z Francuzami. Jeśli ten mecz wygrają Trójkolorowi, to skład finału będzie dokładnie taki, jak przed czternastoma laty.
To jednak mniej ważne – najważniejsze, by złoto trafiło do tej samej reprezentacji.
Fot. Newspix
Czytaj też: