Największym i zarazem jedynym wygranym ostatnich miesięcy w reprezentacji Polski jest Fernando Santos. Portugalczyk przyjechał do nas zarobić i się nie narobić. A skoro tak: znalazł się właśnie w wymarzonym położeniu.
Po burzliwym rozstaniu z Paulo Sousą obwołano Cezarego Kuleszę idealnym negocjatorem. Wydawało nam się wtedy, że sytuacja jest skrajnie dramatyczna. Tak dramatyczna, że gorzej już być nie może. Dezercja selekcjonera w święta na niedługo przed barażami. Życie szybko powiedziało: potrzymaj mi piwo.
Rozstanie z Fernando Santosem jest z perspektywy federacji o wiele trudniejszym wyzwaniem. Wtedy obu stronom zależało na szybkim rozstaniu. Polska nie wyobrażała sobie, by zdrajca dalej prowadził kadrę narodową, Sousa z kolei miał już nagrany klub w Brazylii. Choć obie strony toczyły otwarty i burzliwy konflikt, to tak naprawdę szły w tym samym kierunku. Wydawało nam się wtedy, że PZPN działa pod presją czasu (baraż o mundial w perspektywie), ale w porównaniu do Sousy, który miał na stole kontrakt z Flamengo i długopis w ręku, Kulesza miał naprawdę dużo czasu. Ten czas dawał mu lepszą pozycję negocjacyjną. Mógł twardo czekać, bo kwestią czasu było, aż Sousa się ugnie. I faktycznie tak było. PZPN zakończył aferę na satysfakcjonujących warunkach — wręcz na niej zarobił, a potem po prostu zatrudnił innego selekcjonera. Choć wtedy wydawało nam się odwrotnie, to wcale nie były szczególnie trudne negocjacje. Teraz jest inaczej. Nieporównywalnie trudniej.
Polska federacja mówi: nie wyobrażamy sobie dalszej współpracy Fernando Santosem.
Portugalczyk na to: chętnie popracuję.
Santos może ubierać to w hasełka, które przyjęły się w futbolowym dyskursie. Opowiadać coś o „wyzwaniu, w które wierzy” albo „kapitanie, który nie może schodzić pierwszy z pokładu”. W rzeczywistości chodzi mu wyłącznie o wypełnienie kontraktu. Wyciśnięcie z umowy tyle, ile tylko się da – aż do ostatniego eurocenta. Chcecie mnie wyrzucić? Nie tak łatwo. Chcecie, żebym przyjeżdżał? Mogę przyjeżdżać i dalej zarażać was skwaszonymi minami.
Wielu wyczekiwało, że po dzisiejszym spotkaniu prezesa PZPN z (wciąż aktualnym) selekcjonerem zobaczymy komunikat o rozstaniu. Problem tego układu jest zasadniczy: do rozstania może dojść jedynie wtedy, gdy Santos pójdzie polskiej federacji na rękę, a nie ma żadnego logicznego powodu, by tak się stało. Santos musiałby z jakichś powodów uznać, że dalsza współpraca nie ma żadnego sensu, tylko że z jego perspektywy sens absolutnie ma. Przyjechał zarobić i się nie przemęczyć. Zarabia i się nie przemęcza (nawet jeśli jego mimika twarzy sugeruje co innego). Za chwilę może zarabiać tyle samo i nie przemęczać się jeszcze bardziej — zamienić stan przeciągającego się urlopu przerywanego zgrupowaniami na permanentne wakacje, na których nie niepokoi nikt z numeru zaczynającego się od +48.
Kulesza może powiedzieć „zwalniam cię”, ale to kosztuje gigantyczne pieniądze (w przypadku awansu na Euro 2024, po którym umowa Santosa automatycznie się przedłuża). Dlatego teraz będziemy obserwować klasyczne przeciąganie liny, w którym PZPN jest skazany na porażkę. Nie ma po swojej stronie argumentów. Wątpliwe, by znalazł je w samym kontrakcie — prawnicy Santosa raczej zabezpieczyli się na wypadek przedterminowego zwolnienia.
Pozostaje więc rozpaczliwe: — Chłopie, ustąp.
Wydaje się, że Santos liczył na naprawdę łatwą robotę. Spojrzał na reprezentację Polski — regularnie bywa na dużych turniejach, wyszła z grupy na mundialu, ma Lewandowskiego, w 2016 omal nie weszła do półfinału kosztem Portugalii, jej celem jest awans na Euro ze śmiesznej grupy. To naprawdę wyglądało jak robota pod tytułem „samo się zrobi”. Santos myślał więc, że wystarczy niczego nie spieprzyć. Nie miał żadnego konkretnego pomysłu. Nie kreował nowych twarzy. Nie orientował się, kto jest kto. Miotał się w niekonsekwentnych wyborach. Nie jeździł na mecze. Notorycznie przebywał na urlopie. Miał wyjebane. I to „mam wyjebane” wciąż mogło nie przeszkodzić w osiągnięciu celu, czyli przeskoczeniu Albanii i Mołdawii.
Wielu mówiło: poważny człowiek, bo wygrał mistrzostwo Europy. Teraz pasuje bardziej: niepoważny człowiek, mimo że sięgnął po złoty medal. Kulesza nie powie Santosowi „wypłacimy ci pół roku kontraktu i go rozwiążemy, wtedy będziesz mógł podjąć inną pracę”, bo Santos najprawdopodobniej nie chce już żadnej innej pracy podejmować. On chętnie posiedzi sobie na kontrakcie i sprawdzi stan konta pierwszego każdego miesiąca. Kulesza może podbijać stawkę: proponować wypłacenie za dziewięć czy dwanaście miesięcy, ale to bez znaczenia w momencie, gdy Santos nie zamierza już podejmować żadnej innej roboty. A wszystko wskazuje na to, że interesuje go już tylko plaża w Lizbonie i wysyłanie PZPN-owi hasełka rodem z PRL: czy się stoi, czy się leży, 700 tysięcy miesięcznie się należy.
Póki co ostentacyjnie pozoruje pracę i przelicza wielkie pieniądze przelewane przez PZPN. Za chwilę może być jeszcze krok dalej: bumelować na całego i wciąż zarabiać tyle samo.
To jego wielki sukces.
WIĘCEJ O REPREZENTACJI POLSKI:
- Papszun, Skorża, a może ktoś inny? Potencjalni następcy Fernando Santosa
- Stanowski o kadrze: MEM NARODOWY
- Król disco błysko. W poszukiwaniu klasy Cezarego Kuleszy [REPORTAŻ]
- Ucieczka od odpowiedzialności. Afera premiowa pokazała prawdę o kadrze
- Krychowiak – symbol minimalizmu. Jak mówi, tak gra
Fot. FotoPyK