Mnóstwo negatywnych określeń nasuwa się na usta po takim zgrupowaniu reprezentacji Polski. Wstydem okryli się wszyscy – selekcjoner, PZPN, piłkarze. Właściwie na każdym szczeblu od dłuższego czasu jest jakiś problem, co łącznie daje rozkład śmierdzący na kilometr, jeśli nie więcej. Nie powiem jednak, że wszystko jest do zaorania. Nie będę też zrzucał całej winy na Fernando Santosa. Patrzę bowiem na zawodników i widzę przestraszonych chłopców. Nie mężczyzn z dużych klubów, którzy nie boją się ryzyka.
System dla całego zespołu wypracowuje trener, ale indywidualności mogą kreować się same. Selekcjoner podpowie ci, gdzie lepiej stanąć na boisku w konkretnej sytuacji, ale nie nauczy, w jakiej sekundzie masz zrobić drybling, z jaką dynamiką, z jakim zamysłem. Nie wejdzie też do głowy tak głęboko, żeby przełamać strach przed popełnieniem błędu. Albo może, ale w jakimś stopniu. I pod warunkiem, że spędza z piłkarzami wiele dni w roku, jest dobrym psychologiem i nie zna funkcji selekcjonera. Pod tym względem osobliwym przypadkiem był Paulo Sousa, który chciał pracować z polską kadrą nad detalami i mentalnością. Kładł nacisk na akcenty, na które selekcjonerzy z ogromnym bagażem doświadczenia w tego typu robocie raczej nie zwracają aż tak dużej uwagi. Patrz: Santos. Przychodzi, chce sensownie ułożyć puzzelki, ale mu nie wychodzi. Selekcjonuje, robi to, czego od niego wymagamy, ale odnoszę wrażenie, że my w tych czasach wcale nie potrzebujemy selekcjonera w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Santos nie skupia się na głębokich przyczynach choroby, jakie trawią naszą kadrę od zakończenia ery Adama Nawałki. Nie jest do tego przyzwyczajony, w Portugalii miał inne wyzwania, co jest zrozumiałe. Ba, tam zresztą też narzekano, że nie wyzwolił potencjału drużyny, ale to zostawmy. Jeśli chodzi o nas, po drodze jedynie Paulo Sousa próbował nie tylko dużo wymagać, ale też wpajać coś, dzięki czemu reprezentacja Polski potrafiła ekscytować. Owszem, były problemy ze słabszymi przeciwnikami (z drugiej strony: strzelaliśmy wiele goli słabeuszom, dziś nie), ale najwyraźniej takie musiały być koszty rozwoju, który był przecież widoczny. Nie staliśmy w miejscu, coś się działo. Wtedy do kadry wszedł gość z zamiarem przebudowania fundamentów. Sam go broniłem do końca, dopóki nie zwiał do Brazylii. Nie wzdycham więc za Portugalczykiem dopiero teraz, porównując go do następców.
Im dalej w las, tym bardziej zdaję sobie sprawę, także na przykładzie Santosa, że nawet sam PZPN nie potrafił właściwie zdiagnozować problemu reprezentacji Polski. Czas pokazuje, że wcale nie potrzebujemy wielkiego nazwiska, przy którym piłkarzom zaświecą się oczy z racji samych jego osiągnięć. Liczy się przede wszystkim to, co taka postać może wnieść pod względem mentalnym i detalicznym choćby w elementach taktycznych. Nie jest przypadkiem, że reprezentanci, którzy rozwijali się dwa lata temu, dobrze wypowiadali się o Sousie jako trenerze. To dowód na wpływ, kreację, a nie jedynie reakcję.
Skoro każdy powtarza, że umiejętności mamy, oczywistym jest, że blokuje nas głowa. Wobec tego nie potrzebujemy starego wygi, który odnosił sukcesy z lepszymi piłkarzami będącymi na zupełnie innym biegunie mentalności. Dziś widać to jak na dłoni, że związek z Santosem był pomyłką i to u podstaw. On nie mógł spełnić naszych potrzeb, a my jego. Na miejscu takiego trenera chyba odechciałoby mi się po jednym zgrupowaniu na widok skrzydłowych, którzy boją się wejść w pojedynek z rywalem. Piłkarzy, którzy po założeniu barw narodowych wyglądają na zaszczutych. Ale właśnie w takich okolicznościach nie mogło pomóc żadne wielkie nazwisko, a odważny profesjonalista, który potrafi wziąć towarzystwo za mordę. Najlepiej z naleciałościami trenera chcącego wcześniej wspomniane puzzelki przycinać i modelować na własną modłę, a nie selekcjonera, który będzie w nich tylko przebierał w poszukiwaniu w miarę sensownej całości. To jak my z Fernando Santosem – źle się dopasowaliśmy. Złe puzzle. Problem leży pośrodku.
Jesteśmy reprezentacją strachu. Na boisku, rzecz jasna. Znamienny pod tym względem jest przykład Jakuba Kamińskiego – pamiętacie, jak go skrytykowaliśmy po słabiutkim debiucie z San Marino za kadencji Sousy? Fakt, spalił się. Ale mogliśmy tak stwierdzić głównie dlatego, że próbował wchodzić w dryblingi. Też fakt: przegrywał te pojedynki, ale chociaż podejmował próby, nie grał na alibi. Teraz, po dwóch latach, chciałem zobaczyć to jeszcze raz, to samo, co wtedy z San Marino, ale już z lepszym Kamińskim. I nie zobaczyłem.
Chodzi o odwagę. Ryzyko popełnienia błędu. Piłkarze tej klasy nie mogą być jak rzesza kibiców, którzy boją się wyjść zza wygodnej kurtyny anonimowości. Lepiej się wychylić, nie chować za innymi. Niestety taką reprezentacją się staliśmy i, moim zdaniem, pomoże jej tylko konkretny typ fachowca, inny niż Santos. Z dobrymi umiejętnościami miękkimi, z konkretnym modelem taktycznym i też jakimś sukcesem w CV, który potwierdziłby resztę atutów, innych niż ogień w oczach. Da się to połączyć. Są tacy ludzie na rynku.
Szkoda, ale Fernando Santos najwyraźniej nie pasuje do naszych problemów. Nie rozwiąże ich. Bardzo prawdopodobne, że byłby świetny w dobrych czasach, tuż po podbijaniu salonów, np. po Euro 2016 (tak, wiem, że je wygrał i to było niemożliwe, to przykład). A tak jest trochę jak ta modelka z Hollywood, którą można się pochwalić, ale jako że zetknęły się dwa różne światy, trudniej o wzajemne zrozumienie, co po krótkim czasie zaczyna odbijać się czkawką. Czy to ma sens? No nie. Potrzebujemy kogoś innego. Niech wreszcie szef tej śmiesznej ostatnio federacji poważnie zgłębi temat i zastanowi się, kto jest w stanie usunąć strach, dodać nam brawury i skupić się na piłkarzach wokół Roberta Lewandowskiego, a nie samym Lewandowskim. W tej szatni gwiazdy nie zasługują na specjalne traktowanie.
CZYTAJ WIĘCEJ O MECZU ALBANIA – POLSKA:
- Stanowski o kadrze: MEM NARODOWY
- WON! Santosa trzeba zwolnić natychmiast
- Rudzki po meczu z Albanią: Drużyna, której nie da się kibicować
- Mazurek z Tirany: Pycha kroczyła przed upadkiem Polaków
- Łatwiej strzelać do kolegów w wywiadzie, niż gole w eliminacjach
Fot. Newspix