Traktowaliśmy wyjazd do Karabachu jak odwiedziny na stadionie Manchesteru City. Jak mecz ze składem marzeń Chicago Bulls. Jak starcie z Adamem Małyszem w 2002 roku. Małyszem, który uprzednio wciągnął pięć bułek z bananem. Tak baliśmy się tego Karabachu, bo tak nas w przeszłości karcił. Ale dziś – koniec z tym! RAKÓW AWANSOWAŁ, RAKÓW GRA DALEJ O LIGĘ MISTRZÓW!
Oczywiście, że Raków miał szczęście, żeby wspomnieć słupek Jankovicia. Oczywiście, że Raków w końcówce wybijał byle dalej, bronił się momentami rozpaczliwie, a każde dośrodkowanie rywali przypominało śmiertelne zagrożenie.
Pytanie tylko: co z tego?
Raków ten Karabach wyrzucił i częstochowianie grają dalej. To naturalne, że w takim starciu musisz mieć trochę farta, musisz się bronić. Znajmy swoje miejsce w szeregu – nie pojedziemy tam i nie wrzucimy trójki. Prędzej oni wrzucą nam (albo piątkę). Potrzebujemy trochę pomocy, splotu sprzyjających okoliczności. Ale i planu, sposobu, jakości, bo tego absolutnie im nie odbierajmy.
Raków plan, sposób i jakość miał.
Pierwsza połowa? Wydawało się, że oglądamy jakieś dożynki. Że po pierwszym spotkaniu dwumecz został rozstrzygnięty, no i teraz jedni i drudzy będą sobie pykać, gdyż muszą rozegrać 90 minut, ale specjalnie nie chcą. Tempo było wolne, bardzo spokojne, Karabach, który musiał atakować, nie stworzył sobie za wiele poza dobrym uderzeniem w końcówce z dystansu.
I to nie był przypadek, ponieważ ekipa Szwargi tak sobie ten mecz wymyśliła. Zwalniać, wybijać z rytmu, szukać swoich szans. Ta przyszła, kiedy sam na sam wyszedł Yeboah, ale zwlekał ze strzałem i został zablokowany przez obrońcę.
Pomyśleliśmy wtedy: Slavia…
Tam też były niewykorzystane okazje, które potem mściły się w okropny sposób. Jednak to miało miejsce rok temu, a teraz Raków grał inny mecz. Zupełnie inny.
Bo druga połowa zaczęła się od gola Tudora. Pięknego, po widłach. Ha, jeszcze niedawno Chorwat łapał się za głowę, kiedy nie dał mistrzostwa z Koroną, ale za nic by się nie zamienił. Wtedy nie miało to wielkiego znaczenia, tytuł i tak był przyklepany, a tutaj trafienie miało ogromne znaczenie. Karabach nie wyglądał bowiem na zespół, który strzeli więcej niż jedną bramkę, częstochowianie dostali więc ogromny komfort.
Gospodarzom wpadło więc raz w bardzo podobny sposób, jeśli chodzi o konstrukcję akcji, co w Częstochowie. Wrzutka do Xhixhi, ten ma obrońców za daleko i dokłada szuflę.
Dla nich – nadzieja.
Dla nas – konsternacja. Czy tych gości da się pokonać, czy też są po prostu za mocni, zyskali immunitet od piłkarskich bogów i już nigdy im nie podskoczymy? Wyobrażaliśmy sobie te memy z nowoczesnym miastem i podpisami: polski futbol, gdyby nie Karabach. Moglibyśmy podbijać wszystkie miasta, zdobywać wszystkie szczyty, ale wcześniej jednak czekał Karabach i się nie udało.
Ale dziś takich memów nie będzie. Raków to dowiózł, było ciężko, była momentami – nomen omen – obrona Częstochowy, ale udało się. A może nie „udało się”, tylko polski zespół na to solidnie zapracował. Wybiegał, wyszarpał i dołożył jakość.
Bo to nie tak, że goście się cały czas bronili, wybijali po autach i raz wpadło dzięki kompletnemu szczęściu. Nie! Raków miał wiele chwil, kiedy potrafił wymienić sporo podań i utrzymać się na połowie przeciwnika. Zresztą tak przecież padła bramka – nie po ladze na bałagan i obcince, tylko po rzetelnie przygotowanej akcji.
Można grać defensywnie i prehistorycznie, a można grać defensywnie i mądrze. Raków wybrał ten drugi sposób, ponieważ też ma jakość, by tak grać.
Gratulacje, panowie. Macie już fazę grupową europejskich pucharów. Historyczny sukces klubu. Jeszcze nie wiemy, gdzie wylądujecie, ale grając na tym poziomie… No, powiemy tyle: możecie mierzyć bardzo wysoko.
Karabach – Raków 1:1
Xhixha 60′ – Tudor 52′
Fot. Newspix