Reklama

Wyluzowany, pewny siebie, odporny na stres. Jak Zwoliński dorastał do gry w mistrzu Polski

Mateusz Janiak

Autor:Mateusz Janiak

31 lipca 2023, 10:31 • 18 min czytania 27 komentarzy

Łukasz Zwoliński ma 30 lat, pięć występów dla mistrza Polski i cztery strzelone gole. Prawdopodobnie w tak dobrym momencie kariery jeszcze się nie znajdował, a po drodze był juniorem, który na krajowe mistrzostwa pojechał tylko dlatego, że kolega się zakochał i wybrał dziewczynę. Ulubieńcem kibiców, którzy potrafili czekać kilka godzin pod szatnią na autograf. Wrogiem numer jeden widowni, która wygwizdywała go, kiedy wchodził na boisko. „Więźniem” klubu, który na zagraniczne oferty po prostu nie odpowiadał.

Wyluzowany, pewny siebie, odporny na stres. Jak Zwoliński dorastał do gry w mistrzu Polski

Kariera Łukasza Zwolińskiego dzieli się na trzy części – przed Pogonią, w Pogoni oraz po Pogoni. „Zwolak” to szczecinian, kibic Portowców od dziecka, wychowanek, marzył o grze przy Twardowskiego, ale z perspektywy czasu trudno nie dojść do jednego wniosku – by naprawdę zaistnieć w Ekstraklasie, musiał wyprowadzić się ze stolicy Pomorza Zachodniego.

CZĘŚĆ I. PRZED POGONIĄ

Brzdące ganiały za piłką, ile tchu w jeszcze rozwijających się płuckach, a z każdym kroczkiem piaszczyste boisko w Lasku Arkońskim stawało się coraz gorsze i gorsze. Zwałowane początkowo robiło całkiem niezłe pierwsze wrażenie, ale wystarczyło kilka minut i przy bliższym zapoznaniu już przypominało plaże. Nawet dzieciaki zapadały się po kostki, a wszystko, co miały na sobie, należało prać po każdym treningu. Tak, wszystko, nawet korki.

Arkonia. Drugi klub w karierze Zwolińskiego, a tak naprawdę pierwszy, bo w Pogoni poćwiczył chwileczkę, pewnie kilka tygodni. Miał siedem lat, w Portowcach nie zdążyli utworzyć drużyny dla rocznika 1993, więc musiał mierzyć się ze starszymi, a w tym wieku nawet rok różnicy to przepaść. Nie miało to większego sensu, dlatego kiedy z rodzicami dowiedzieli się, że w Arkonii grupę 93 prowadzi Włodzimierz Obst (pocztą pantoflową, internet raczkował), fachowiec od młodzieży, nie zastanawiali się dwa razy. Mimo tego, że dzieciaki przede wszystkim korzystały z dwóch piaszczystych boisk, położonych po obu stronach trawiastego, przeznaczonego głównie dla seniorów.

SUPER PROMOCJA W FUKSIARZ.PL! MOŻESZ ODEBRAĆ 100% DO 300 ZŁ

Reklama

Swoją drogą po ponad dwóch dekadach można uznać, że tamten początek był symboliczny – Pogoń zwyczajnie nie była Zwolińskiemu pisana.

Arkonia. Jeden z dwóch szczecińskich klubów, które grały w Ekstraklasie/pierwszej lidze. Co prawda znacznie krócej niż Portowcy, bo ledwie cztery sezony (1951 i 1962-64), ale akurat przeciwko ekipie z Lasku Arkońskiego debiutanckiego gola w Górniku Zabrze strzelił Włodzimierz Lubański. Miejsca w historii jej nikt nie zabierze. Tyle że na początku XXI wieku czasy świetności miała dawno za sobą, nawet w szkoleniu za bardzo nie mogła się mierzyć z innymi nie tyle w regionie, co w mieście.

Dlatego Zwoliński po dwóch latach przeniósł się do Stali, kontynuatorki zlikwidowanej Stali Stocznia. Ryszard Reczka zorganizował klasę sportową w Szkole Podstawowej nr 11, w planie mieli cztery lekcje wychowania fizycznego, treningi traktowano jako normalne zajęcia szkolne, najcześciej zaczynały się z samego rana. To zadecydowało. Bo nie infrastruktura, na ówczesnym kompleksie przy Bandurskiego, niewiele lepsza niż w Arkonii. Dzieciaki kopały najczęściej na żużlowym boisku, a że natryski były w opłakanym stanie, często cali czarni od brudu, w korkach na nogach jechali komunikacją miejską na lekcje i dopiero w szkole myli się oraz przebierali. Takie czasy.

Z perspektywy Zwolińskiego SP 11 była po drugiej stronie miasta i to był prawdziwy problem, nie zniszczone ciuchy, buty czy zadrapania. Co teraz? Taki kawał drogi w Szczecinie, było nie było trzecim polskim mieście pod względem powierzchni? Rodzice nie byli przekonani, a szczególnie mama, ale dała się ubłagać i znaleźli rozwiązanie. Jeśli nie mogła go zawieźć, sadzała w autobusie na miejscach przy kabinie kierowcy i tylko prosiła, by ten od czasu do czasu zerkał, czy wszystko w porządku z malcem. Przystanek akurat był pod samą szkołą, więc po wyjściu z pojazdu już nic złego chłopcu nie groziło.

Gdzieś po dwóch latach kolejna przeszkoda – w czwartej klasie trzeba było wybrać dyscyplinę. Do tej pory uprawiał dwie: rano piłkę nożną, po południu pływanie (a poza tym był regularnym uczestnikiem obozów ogólnorozwojowych, na których jeździł na rolkach i nartach, pływał na windsurfingu czy grał w tenisa ziemnego i stołowego).

Tata przyszedł z trenerem piłki nożnej, mama z trenerką pływania. Mama nie wiedziała, że tata dzień wcześniej kupił mi nowe korki i piłkę, więc wybór był prosty – wspominał napastnik.

Reklama

W ten sposób postawił na futbol.

Z początkiem gimnazjum kolejna zmiana – w KP Police zbierano reprezentację województwa zachodniopomorskiego 93. Cała śmietanka z regionu, prowadzona przez Mirosława Masicza. Jednak tam Zwoliński zaginął w tłumie.

Nie byłem uważany za wielki talent. Nikt nie wróżył mi kariery, ale mnie to mobilizowało – wracał do przeszłości.

Kiedy drużyna jechała na mistrzostwa kraju, raz leczył kontuzję, a za drugim był rezerwowym, zebrał kilkanaście minut w turnieju, a według wspomnień zawodników pojechał tylko dlatego, że jeden z chłopaków szaleńczo się zakochał i wolał zostać z dziewczyną. Po dwóch latach miał dość tym bardziej, że grupa nie trzymała się razem.

Zespół był podzielona na pół. Z jednej strony chłopcy z Polic, z drugiej piłkarze z zewnątrz. Atmosfera była nie do wytrzymania – opowiadał.

W tamtym okresie Reczka – trener ze Stali – przeniósł się do Pogoni i chętnie wyciągnął pomocną dłoń, ale by uniknąć kłopotów formalnych, Zwoliński zdecydował się na fortel – przedstawił kontuzję jako dużo poważniejszą, niż była w rzeczywistości. Dzięki temu nikt w Policach nie próbował na nim zarobić, chętnie wydano kartę zawodniczą, droga na Twardowskiego stała otworem.

Mniej więcej osiem lat po pierwszych treningach w Pogoni spełniał marzenie.

CZĘŚĆ II. POGOŃ

Tę część można opisać kilkoma scenami.

Ot, choćby jeden z pierwszych treningów w pierwszej drużynie. Chciał się pokazać, trzyma piłkę, więc dostaje po nogach. Raz, drugi, trzeci. W końcu dochodzi do fizycznego starcia z Krzysztofem Hrymowiczem. Potężnym stoperem jak dźwig portowy, 190 centymetrów wzrostu i dobre 90 kilogramów żywej wagi. Nastolatek wyrżnął jak długi.

To już nie są juniorzy – słyszy gdzieś z góry. Nie, to żadne objawienie z niebios. To lekcja od Hrymowicza.

Albo mecz z Górnikiem Zabrze, kwiecień 2015, Zwoliński gra w masce ochronnej z powodu urazu twarzy. Ricardo Nunes dośrodkowuje, szczecinianin z bliska zdobywa bramkę głową, dziesiątą w sezonie (później dołoży jeszcze dwie), po czym biegnie za bramkę i wyciąga pelerynę, którą pomaga mu założyć Adam Frączczak. Zorro w całej okazałości. Co za luz! Fantazja! Swoboda!

Lub kilka miesięcy później, stadion przy Twardowskiego, okolice budynku z szatniami, dobre trzy godziny po zakończeniu treningu. Zwoliński wychodzi i spotyka chłopca, który tyle czekał, by dostać autograf idola. W tamtym czasie Szczecin kochał go na zabój. Jeśli klub organizował urodziny dla najmłodszych z udziałem jednego z piłkarzy, wszystkie brzdące prosiły o odwiedziny „Zwolaka”. Trybuny po kolejnych trafieniach skandowały imię i nazwisko. Młody, przystojny, wygadany i przede wszystkim swój. Idealny materiał na bohatera.

Gdzieś rok później. Portowcy mierzą się przy Twardowskiego z Górnikiem Łęczna, zaczyna się ostatni kwadrans spotkania, Zwoliński podchodzi do linii bocznej, ma zmienić Spasa Delewa. Kiedy wbiega na murawę, kibice zaczynają gwizdać. Tak, kibice gospodarzy.

Dziwna sytuacja, to wychowanek, a ludzie na niego buczą. Nie wiem, co takiego zrobił. To bardzo porządny chłopak – dziwił się trener granatowo-bordowych Czesław Michniewicz, który twierdził, że czasem zmieniał go wcześniej niż chciał, by oszczędzić tego wszystkiego.

A skoro Górnik, to przenieśmy się w przeszłość o dwa lata. Dyrektor sportowy Maciej Stolarczyk tarabanił się na drugi koniec Polski – do Łęcznej, bo wysłany tam po doświadczenie Zwoliński radzi sobie nadspodziewanie dobrze. Może nie rozniósł pierwszej ligi, ale bramki zdobywa. Podróż się dłużyła, Stolarczyk wchodzi na stadion w 30. minucie potyczki z GKS-em Katowice i nie widzi napastnika na boisku. Po co tyle jechał, do cholery?! Ponad 750 kilometrów! Okazało się, że zanim dojechał… atakujący strzelił gola na 1:0 i nabawił się urazu stopy.

Jeszcze jeden obrazek związany z Górnikiem – okres przygotowawczy przed sezonem 2014/15. Osiem trafień w pierwszej lidze nie wystarczyło, by przekonać trenera Dariusza Wdowczyka, Zwoliński ma iść na kolejne wypożyczenie do zespołu z Łęcznej, choć tym razem to już ekstraklasowicz. Zajęcia się zaczęły, „Zwolak” zameldował się na Lubelszczyźnie, ale w międzyczasie sprzedano Marcina Robaka do Chin (ostatecznie nie, jednak to inna historia), dlatego w trybie pilnym sprowadzono wychowanka z powrotem. W trybie pilnym – na zgrupowanie dojechał pociągiem w dresie… Górnika Łęczna. Nie było czasu na przebranie czy przepakowanie.

Ostatnia klatka. 2018 rok, koniec maja. W gabinetach przy Twardowskiego siedzą Stolarczyk, Dariusz Adamczuk, Kosta Runjaic i Zwoliński. Rozmawiają szczerze o sytuacji napastnika. Na tej pozycji numerem jeden będzie Adam Buksa, poza tym chcą sprowadzić jeszcze dwóch atakujących. Jeśli „Zwolak” chce zostać, niech zostanie, aczkolwiek musi mieć świadomość sytuacji. Dzięki temu spotkaniu ją zyskuje, docenia szczerość i godzi się z tym, co nieuniknione. Czas na stałe wyfrunąć z gniazda.

***

Taka to była historia. Słodko-gorzka. Bywało bardzo, bardzo dobrze. Przez pierwsze półtora roku prezentował się tak w juniorach, że został włączony do czwartoligowych rezerw i jako 17-18-latek rozerwał na strzępy ten poziom – w sumie 37 goli. W Pogoni poznał trenera Macieja Mateńkę, obecnego wiceprezesa ds. szkolenia PZPN.

Trenerze, ja czuję, gdzie strzelać, żeby wpadało do bramki – mówił junior.

Posłuchaj mnie, a będziesz zdobywał ich jeszcze więcej – ze spokojem odpowiadał szkoleniowiec.

W rozgrywkach 2011/12 przeżył awans. Co prawda dołożył do tego cegiełeczkę – tylko wiosną był na stałe w zespole, dwa występy i ponadto cztery razy na ławce, ale przypieczętowanie promocji zwycięstwem nad Arką w Gdyni uważa za bezcenne. Nie żałował nawet tego, że z powodu nagłej decyzji trenera Ryszarda Tarasiewicza ominął krajowy finał „Nike The Chance”, na którym wybierano szesnastu Polaków na ogólnoświatowy etap w Barcelonie, gdzie nagrodą główną był kontrakt w Nike Academy. W eliminacjach indywidualnych (były też drużynowe) sprawdzano potencjał fizyczny i techniczny, pod tym pierwszym względem Zwoliński miażdżył, był najlepszy w Polsce na tle ponad 700 sprawdzonych piłkarzy w wieku 16-20 lat.

– SPARQ to sprawdzenie potencjału fizycznego i to właśnie w po wykonaniu tego testu Zwoliński prowadzi w rankingu. Oceniany był wyskok, sprint i zwinność. Jego wynik to 96,43 pkt – pisano na oficjalnej stronie granatowo-bordowych.

W sezonach 2014/15 oraz 2015/16 w sumie strzelił 20 goli w Ekstraklasie i wydawało się, że to dopiero początek. Ponoć na Twardowskiego specjalnie dla niego przyjeżdżał Gerard Juszczak, wysłannik selekcjonera Adama Nawałki. Pytały zagraniczne kluby, najgłośniej zrobiło się o ofercie Bursasporu.

Warto wspomnieć o studiach, rozpoczętych na Wydziale Kultury Fizycznej i Promocji Zdrowia na Uniwersytecie Szczecińskim, ukończonych mimo gry w HNK Gorica i następnie w Lechii Gdańsk. Ukończonych w trybie dziennym, przy Indywidualnym Planie Studiów, dzięki dużej zawziętości. Jeszcze jedna scena.

Jeden przedmiot zdawałem do skutku. Najpierw siedziałem półtorej godziny na zajęciach jednej grupy i oblałem. Poprosiłem o szansę na kolejnej i znowu półtorej godziny. Też nie zdałem. Wreszcie po czterech godzinach się udało. Do dzisiaj nie wiem, czy pani profesor miała mnie dość czy było już jej mnie żal – opowiadał Zwoliński na naszych łamach.

Magisterkę obronił jesienią 2019.

Duża satysfakcja, że udało się osiągnąć coś, na co pracowało się przez prawie siedem lat. Pokazało mi to, że każdy cel w życiu jest w naszym zasięgu, o ile tylko chcesz ciężko pracować i dawać z siebie wszystko. Magister Wydziału Kultury Fizycznej i Zdrowia ze specjalizacją trener piłki nożnej, Łukasz Zwoliński – uśmiechał się.

Ale bywało też bardzo, bardzo źle i wcale na śmiech nie miał ochoty.

***

W sezonach 2016/17 i 2017/18 w sumie strzelił dwa gole w Ekstraklasie. Oba dla Pogoni, co należy zaznaczyć, bo wiosnę 2017 spędził na wypożyczeniu w Śląsku Wrocław, które okazało się minimalnie bardziej udane od tego do Arki Gdynia z wiosny 2013 wyłącznie z tego powodu, że kilka miesięcy w ekipie z Trójmiasta było dramatycznych. Nad Bałtykiem siedział w rezerwie, a trener Paweł Sikora w trakcie rundy przez kilka tygodni się do niego nie odzywał, za to chętnie odzywali się kibice, którzy wyzywali od „paprykarzy” i wysyłali w podróż powrotną do Szczecina. W stolicy Dolnego Śląska po prostu spisywał się słabo, nikt go nie zaczepiał.

Kto wie, jak potoczyłyby się losy Zwolińskiego, gdyby w ostatniej chwili pozytywnie zareagował na propozycję Michała Probierza, który chciał sprowadzić napastnika do walczącej o medale Jagiellonii Białystok. „Zwolak” był już w trasie do Wrocławia, kiedy do szkoleniowca ekipy Dumy Podlasia dotarła informacja o szansie na wypożyczenie i błyskawicznie chwycił za słuchawkę. Po kilku „głuchych” telefonach wieczorową porą udało mu się skontaktować ze szczecinianinem, ale ten już podjął decyzję i nie dał się przekonać. Wolał słabszy, bijący się o utrzymanie Śląsk, bo zdawało się, że tam będzie łatwiej o granie i do tego nie chciał się wycofywać z ustaleń.

Pomylił się. Jaga koniec końców sprowadziła Cilliana Sheridana z Omonii Nikozja, a trener WKS-u Jan Urban po pięciu występach w podstawowym składzie bez zdobytej bramki posadził Zwolińskiego na ławce. O odbudowę trudno w drużynie pogrążonej w kryzysie, bo i nie miał kto „obsługiwać” napastnika. Wszyscy dołowali. A że liczyło się tu i teraz, ponieważ toczyła się walka o przetrwanie, nie było czasu na zaufanie na kredyt. U Probierza, który uważał, że ma plan na odrodzenie „Zwolaka”, w pewnym sensie miałby łatwiej, bo wszedłby między zawodników rozpędzonych, pewnych siebie, nie bojących się nikogo i zmierzających po wicemistrzostwo, pierwsze w historii klubu. W zespole z Białegostoku przynajmniej teoretycznie mógłby liczyć na lepszą „obsługę”.

Brak skuteczności okazał się skutecznym antidotum na miłość Szczecina, czemu akurat trudno się dziwić. Nigdzie nie kocha się napastników, którzy nie strzelają goli. Normalna sprawa. Ale w tym wypadku prędziutko uwielbienie zmieniło się w nienawiść. Jakby po złości nie zdobywał bramek, a przecież był swój! Rzecz jasna nie powszechną, nie ma co wrzucać wszystkich do jednego worka, ale faktycznie tysiące wygwizdały go, kiedy dopiero wchodził na boisko. Zresztą to jeszcze można odpuścić, takie prawo kibica na stadionie, za to płaci za bilet, ale poza obiektem dochodziło do kuriozalnych sytuacji, np. Zwoliński spacerował z psem, kiedy zatrzymało się auto, szyba zjechała w dół i kierowca zaczął mu jechać za jego grę. Pomieszanie z poplątaniem.

Zwoliński na własnej skórze przekonał się, że trzeba uważać, o czym się marzy, bo może się spełnić. Kłopotem stało się to, co początkowo odbierano jako zaletę – wygadany, modnie ubrany, lubiący media społecznościowe. Jakby to wszystko sprawiło, że nagle przestał trafiać. No i swój, a przecież swojemu można wygarnąć.

***

Co nie zagrało w tej historii? Gdzie pojawił się fałsz? Kto nie trafił w dźwięki?

Nie ma pewnego wyjaśnienia. Zwolińskiemu nie odbiła szajba, nie przestał trenować, nie zaczął balować, nie zaniedbał się. Profesjonalizmu nigdy nie można mu było odmówić, czas w KP Police wystarczył, by zrozumiał, że na samym talencie to się daleko nie zajedzie.

Może kontuzje? Jedna, ta odniesiona jeszcze w Górniku Łęczna bezapelacyjnie miała wpływ na grę aż do grudnia 2015. Występował dzięki tabletkom przeciwbólowym, np. po październikowym starciu z Górnikiem Zabrze, kiedy poziom adrenaliny w organizmie spadł, zwyczajnie się rozpłakał. Taki to był ból.

Tyle że ostatecznie strzelać przestał dawno po wyleczeniu stopy, więc na to winy zrzucać nie można.

To co w takim razie się stało?

Zdaje się, że mentalnie nie udźwignął ciężaru grania u siebie. Kiedy przyszedł kryzys, zaczął obrywać bardziej niż inni, a np. takiego Adama Gyurcso i tak krytyka nie dotykała. Węgier nie spełniał oczekiwań, ale nic sobie z tego nie robił. Wsiadał w furę, nastawiał w nawigacji Berlin i miał wszystko w czterech literach. I trenerów, bo Maciej Skorża opowiadał, jak odbył ze skrzydłowym długą rozmowę na temat zaangażowania, po której zdawało mu się, że do niego dotarł, by za chwilę zobaczyć, jak pomocnik znowu jako pierwszy, momencik po zakończeniu zajęć, wyjeżdża z klubowego parkingu. I kibiców, ponieważ nic o ich opiniach nie wiedział, jako że polskiego nie znał.

Zwoliński zachowywał się inaczej.

Łukasz zawsze się przejmował. Kiedyś potrafił biec do mnie w przerwie meczu i tłumaczyć, co się stało, że nie trafił. Pracowaliśmy nad tym i zmienił podejście, ale na pewno gorsze występy po nim nie spływają – mówił mi Mateńko.

Dlatego wpadł w błędne koło. Grał słabiej, więc dostawał po głowie, co sprawiało, że grał jeszcze słabiej, a w związku z tym jeszcze bardziej obrywał, stąd grał jeszcze słabiej… I tak dalej.

Dziwna sytuacja, to wychowanek, a ludzie na niego buczą. Nie wiem, co takiego zrobił. To bardzo porządny chłopak – dziwił się Michniewicz w „Stanie Futbolu” w grudniu 2015.

I postawił tezę – by zrobić krok do przodu, Zwoliński musi wyjechać.

Miał rację.

CZĘŚĆ 3. PO POGONI

Poniedziałek, coffee bar na kameralnym stadionie HNK Gorica, położony kilka metrów od boiska treningowego, prowadzony przez miejscowego „człowieka orkiestrę”, który w beniaminku chorwackiej ekstraklasy prał ciuchy, rozkładał sprzęt, malował linie… Można było odnieść wrażenie, że jest od wszystkiego. Ale Zwoliński jeszcze tego nie wiedział, był dopiero kilka dni w klubie, wszystko poznawał i czekał na przylot narzeczonej Inez. Po zajęciach zaszedł do knajpy, by przy małej czarnej obdzwonić najbliższych. Chwilę po Polaku wszedł trener Sergej Jakirović ze specjalistą od przygotowania fizycznego. Kiedy zobaczył napastnika, zaprosił do swojego stolika, by wypytać o polską ligę.

Czego się napijesz? Może piwo? – zapytał Bośniak.

Co prawda skwar panował niemiłosierny, ponad 30 stopni, ale trener proponujący zawodnikowi piwo? No gdzie. Pułapka. Na pewno. Ale Zwoliński swoje już widział, nie dał się złapać i poprosił o wodę. Jakirović niemal się obraził, że gdzie w taki upał będzie wodę żłopał i zamówił zimne browarki. Polak – z doświadczeniami z Polski – czuł się nieswojo.

Tyle że z upływem minut do coffee baru wchodzili następni piłkarze Goricy i wszyscy brali piwko. Jedno czy dwa, nie pięć czy dziesięć, ale brali.

W tamtym momencie Zwoliński zrozumiał, że to nie były żadne sidła i że można inaczej podchodzić do życia. Bardziej swobodnie, spokojnie, radośnie.

Właśnie tego potrzebował.

W Velikej Goricy – położonej tuż pod Zagrzebiem, zresztą właśnie tam znajduje się stołeczne lotnisko imienia Franjo Tudmana – Zwoliński poznał zupełnie inne spojrzenie na świat.

W Polsce wszyscy gonią – za życiem, za karierą. A tam nauczyłem się cieszyć tym, co jest tu i teraz. Doceniać to. Dostrzegać małe rzeczy i czerpać frajdę z chwil. Takie podejście mi odpowiada, pewnie w jakimś stopniu też pomogło mi dobrze grać – wyjaśniał mi.

HNK to mały i młody klub, powstały w 2009 roku. Co prawda sam siebie uważa za spadkobiercę NK Radnik Velika Gorica, ale prawnie nie ma ku temu żadnych przesłanek. Zresztą też nie ma do dziedziczenia wielkiej historii – niższe ligi za Jugosławii, dwa sezony w chorwackiej ekstraklasie (1992-94), wreszcie bankructwo w 2009 roku. Ale że formalnie HNK nie ma z Radnikiem nic wspólnego, rozgrywki 2018/19 były jednocześnie pierwszymi Zwolińskiego w zespole i oficjalnie pierwszymi zespołu w elicie.

Klub rósł na oczach Polaka. Także dosłownie. Trwały treningi, a obok przy głównej płycie stawiano jupitery. Ludzie kręcili to telefonami, a pracownicy zwyczajnie ryczeli jak bobry. Takie to było wydarzenie. Do tamtej pory mecze organizowano odpowiednio wcześnie, bo w innym wypadku zmrok stawał się trudniejszym rywalem niż zawodnik z drugiej drużyny.

Wszystkiego się uczyli.

Dzień pierwszego meczu, jemy wspólny obiad i podają nam ziemniaki z kiełbasą, cebulą i boczkiem. Dlaczego? Bo fizjoterapeuci wybierali menu i akurat to im najbardziej smakowało – wspominał Zwoliński.

Ale tam był po prostu piłkarzem. Nie swoim – nie sąsiadem, nie kolegą z równoległej klasy czy osiedla, nie przeciwnikiem z ligi trampkarzy. Bez tego balastu okazało się, że jednak może strzelać gole.

I to regularnie.

W pobliżu mieszkania mieściła się kawiarnia z genialnym sernikiem, a jeden z kelnerów interesował się futbolem. Od słowa do słowa – zakład. Zdobędzie bramkę, kelner stawia dwa kawałki ciasta, a jeśli nie zdobędzie, płaci piłkarz. Polak przegrał i zaproponował podwojenie stawki. Był pewny siebie, tam mu szło, jego będzie na wierzchu. I tym razem wygrał. Zabawa rozwinęła się tak, że w końcu stawką były dwa całe serniki, na które składało się dwanaście porcji. Bywało, że kilku zawodników Goricy z najbliższymi zajadało się ciachem za friko dzięki trafieniom „Zwolaka”.

Pierwszy sezon – bardzo dobry, w sumie czternaście goli. Drugi – nie chciał przedłużyć umowy, więc w lidze tylko w lekko ponad połowie meczów wystąpił w podstawowej jedenastce. Marzył mu się krok do przodu, bo były oferty z amerykańskiej Major League Soccer, Belgii, Korei Południowej, Arabii Saudyjskiej, Zjednoczonych Emiratów Arabskich czy Turcji, do tego pojawiło się zainteresowanie z holenderskiej Eredivisie i niemieckiej 2. Bundesligi. Niewiele zabrakło, by w lutym 2019 trafił do Partizana Belgrad.

Jesteś w domu? To się nie ruszaj i bądź gotowy na wyjazd do Belgradu – usłyszał w słuchawce od dyrektora sportowego HNK.

Ostatni dzień okna transferowego, szukają „dziewiątki”, jest opcja. Oczywiście, o ile ten kierunek go interesuje. Interesował, ale transakcja upadła z braku czasu. Gdyby był Chorwatem, udałoby się wszystko jakoś dopiąć, a jako że to Polak, załatwienie formalności potrwałoby dłużej i nie wyrobiliby się. Można zażartować, że trzeba było poważniej potraktować pytanie telewizyjnej reporterki, czy aby nie zastanawiał się nad zastąpieniem w reprezentacji Chorwacji kończącego kadrową karierę Mario Mandzukicia.

Jednego napastnika nie najgorzej przygotowałem, skoro jest w Milanie, prawda? – pół żartem, pół serio namawiał na Lechię trener Piotr Stokowiec i namówił, choć bardziej za sprawą długiej umowy (trzy i pół roku) niż popisów „Il Pistolero” w Rossonerich (wówczas nie było wiadomo, że krótkich).

***

W drużynie z Gdańska okazało się, że do Polski zajechał inny Zwoliński niż wyjechał. Rozluźniony, pewniejszy siebie, z większą odpornością psychiczną. Siedem bramek zdobytych w trzynastu spotkaniach wiosny 2020 stanowiły niezbity dowód.

Zmianę dostrzegali mocniejsi od Lechii. Był poważną opcją do roli dublera Mikaela Ishaka w Lechu Poznań, ale z różnych powodów ostatecznie w Kolejorzu wylądował Artur Sobiech. Marek Papszun chciał go w Rakowie Częstochowa przed mistrzowskim sezonem, tylko na chęciach się skończyło. W pewnym stopniu pewnie również dlatego, że Zwoliński ciągle marzył o podboju zagranicy.

A nie były to marzenia oderwane od rzeczywistości, bo latem 2022 poważne propozycje wpłynęły z Girondins de Bordeaux i Hapoelu Beer Szewa, tyle że skrajnie niepoważnie zachowywały się władze klubu z Trójmiasta i… po prostu nie odpowiadały na nie. Sprawa załatwiona. I z Francji, i z Izraela było kilka ofert, najwyższe opiewające na ponad pół miliona euro (te w końcu oficjalnie odrzucili, a nie udawali, że nie widzieli maili), ale w Gdańsku uparli się, że nie puszczą i koniec. Nieważne, Zwoliński bardzo liczył na transfer i prosił o zgodę na niego.

Lepiej stracić zawodnika za darmo, prawda?

Po spadku Lechii Raków zrobił drugie podejście i tym razem okazało się skuteczne. Jeszcze na wakacjach w Sopocie spotkał się z Dawidem Szwargą, który pokazał mu podstawowe założenia obowiązujące napastników RKS-u. Zwoliński chciał być gotowy od samego początku i najwyraźniej jest – cztery bramki w pierwszych pięciu występach o tym świadczą.

Od wyjazdu ze Szczecina strzela regularnie:

  • 2018/19, Gorica: 14 goli we wszystkich rozgrywkach
  • 2019/20, Gorica/Lechia: 16 goli
  • 2020/21, Lechia: 8 goli
  • 2021/22, Lechia: 16 goli
  • 2022/23, Lechia: 13 goli

W tak mocnym zespole, z tak dobrymi kolegami jeszcze nie grał, więc zdaje się, że nawet poprawienie tej skuteczności jest całkiem prawdopodobne, co potwierdza start sezonu.

A że ma już 30 lat? Cóż, Zwoliński aż tak bardzo nie zmienił się od czasów dziecięcego turnieju im. Marka Wielgusa w Gryfinie. Dawno, dawno temu w ostatnim meczu rywalizacji, w którym ważyło się, kto pojedzie na ogólnopolski finał, „Zwolak” wyszedł z kolegą dwóch na jednego z bramkarzem. Podał, odnieśli zwycięstwo, ale po wszystkim przez chwilę… stał z boku ze łzami w oczach. Tak, że wszyscy to widzieli. Tego jednego trafienia zabrakło mu do tytułu króla strzelców. Zrobił jak trzeba, jednak i tak bolało.

I dzisiaj, jako mąż i ojciec dwójki córeczek, ciągle ma w sobie ten głód bramek. Tyle że pewnie gdyby coś takiego wydarzyło się w środę w Baku, znowu zrobiłby, co należy, ale już nie płakałby, że to nie on był autorem trafienia…

WIĘCEJ NA WESZŁO:

foto. Newspix

Rocznik 1990. Stargardzianin mieszkający w Warszawie. W latach 2014-22 w Przeglądzie Sportowym. Przede wszystkim Ekstraklasa i Serie A. Lubi kawę, włoskie jedzenie i Gwiezdne Wojny.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

27 komentarzy

Loading...