Jak rządzi Piotr Rutkowski, a jak Janusz Filipiak? Na czym polegał sukces Macieja Skorży i czym wyróżnia się John van den Brom? W jakich okolicznościach „zgęział” Leo Beenhakker? Czy pięćdziesięciolatek budzi się bez planu na siebie? Jak odpoczywać przy dźwiękach meczów? Dlaczego nie kieruje się zasadami work-life balance? Jak wypiera swój obsesyjny pracoholizm? Czy boli go poświęcenie rodziny na rzecz piłki? Czy boi się samotnej starości? Jaka musiałaby być jego kobieta? Dlaczego za wszystkie błędy wini tylko siebie? Na te i na inne pytania w szczerej rozmowie z nami odpowiada Rafał Ulatowski, który od niedawna nie pracuje już w Lechu Poznań. Zapraszamy.
Pięćdziesięciolatek budzi się bez planu na siebie?
Skąd takie przypuszczenie?
Kiedyś powiedział pan, że jako czterdziestolatek bał się tego uczucia.
Nie jest lekko być po drugiej stronie. Średnia życia to osiemdziesiąt lat.
Mniej więcej.
Podzielmy sobie osiemdziesiąt lat na dwudziestoletnie kwarty. Kiedy jesteś trzydziestolatkiem, mniej przeżyłeś, jeszcze dużo przed tobą. Jako czterdziestolatek budzisz się nagle z połową życia za sobą i połową życia przed sobą. W wieku pięćdziesięciu lat uświadamiasz sobie, że czasu zostało ci mniej niż więcej. To bolesne zderzenie z rzeczywistością.
Moim celem jest praca do siedemdziesiątego piątego roku życia. Chcę dbać o siebie, gimnastykować umysł, żyć zdrowo, codziennie robię przynajmniej dziesięć tysięcy kroków. Jak nie uda mi się przechodzić w ciągu dnia, nabijam wokół bloku. Zachowanie sprawności fizycznej pozwoli mi cieszyć się piłką nożną.
Jednym z przymiotów upływającego wieku jest zmniejszająca się zdolność do regeneracji. Potrzebuję się wyspać, położyć przed północą, nie zarwać nocy. Jak się położę pierwsza-druga, to na drugi dzień jest kiepsko. Kawa czy energetyki nie pomagają.
Nie kusi pana dłuższy odpoczynek? Doświadczenie innego życia, wykreowanie nowego siebie, cieszenie się wolnym czasem.
Nie kusi mnie ani emerytura, ani odpoczynek. Potrzebuję do życia środowiska rywalizacji. Meczu weekendowego, tego napięcia: wygramy czy przegramy? To jest dla mnie tlen. Tak postrzegam siebie. Przez pięćdziesiąt lat poznałem siebie na wylot.
Jak pan funkcjonuje poza tym środowiskiem rywalizacji? Od niedawna nie pracuje pan już w Lechu Poznań.
Współpracuję teraz z telewizją, komentuję wielkie turnieje młodzieżowych reprezentacji.
Komentowanie postrzega pan jako rywalizację?
Przygotowanie do komentowania.
Rywalizacja z kolegami po fachu?
Nie, z samym sobą, żeby ani żaden piłkarz, ani żaden trener mnie nie zaskoczył. Przygotowując się do komentowania, oglądam całe mecze, nie tylko skróty. To najlepsza nauka, nie chcę ryzykować niewiedzy: że czegoś nie wiem, kogoś nie znam, przespałem jakiś wynik. Taki jestem, być może to efekt pracoholizmu albo perfekcjonizmu, ale to jest mój sposób działania.
Komentuję spotkania Polaków U-17 i U-19, których prowadzą Marcin Włodarski i Marcin Brosz, mam z nimi bardzo dobry kontakt, po meczach wymieniamy się opiniami, to moje środowisko.
Wielu telewizyjnych ekspertów próbuje jechać na samym doświadczeniu i olewa jakikolwiek proces przygotowywania się do transmisji.
Nie mogę pojechać na znajomości czterech chłopaków z Lecha z kadry U-17. Muszę znać wszystkich Polaków. Skąd pochodzą, gdzie grają, kto ich trenował, czasami trzeba podzwonić po trenerach, popytać o lepsze czy słabsze strony, w czasie transmisji ta wiedza się przydaje. W Telewizji Polskiej zwracamy uwagę na proste tłumaczenie wydarzeń boiskowych dla zwykłego widza, nie ma wchodzenia w skomplikowane niuanse taktyczne.
Zdarzyło się panu nie przygotować do transmisji?
Zdarzyło się, oczywiście. Na przykład, że w internecie znalazłem nieaktualne informacje na temat klubu jakiegoś zawodnika, nie zweryfikowałem tej informacji, palnąłem to na antenie. Pewnie nikt tego nie dostrzegł, ale po wszystkim czułem się rozczarowany, zawiedziony własną niewiedzą.
Jak pan przeżywa taki błąd?
Kiedyś bardziej przeżywałem krytykę, każdą negatywną opinię, zasłużoną czy niezasłużoną, siedziało to we mnie. Po przejściu magicznej bariery pięćdziesięciu lat mam grubszą skórę.
Pan jest konfliktowym człowiekiem?
Nie, absolutnie.
W żadnym klubie nie wchodził pan w spory?
Zawsze dużo dyskutowaliśmy z właścicielami, toczyliśmy długie debaty „za” i „przeciw” przy omawianiu poszczególnych zawodników czy meczów.
Z jakim efektem?
Albo potrafisz się podporządkować, albo się nie zgadasz i osłabiasz swoją pozycję negocjacyjną przy kolejnych meczach, rundach, sezonach. Ale nigdy nie kończyło się to konfliktami. W takich sytuacjach trener nie ma żadnych szans na wygraną.
Nie mogę powiedzieć, że wchodziłem w otwarte spory z ludźmi w klubach, ale chociażby w Lechu jako szef szkolenia czy dyrektor akademii musiałem niekiedy mocniej wyartykułować, na co zwracamy uwagę, a na co wprost przeciwnie. Ważne, żeby miało to charakter konstruktywny, nieraniący uczuć drugiej osoby.
Z Januszem Filipiakiem w Cracovii wchodził pan w konflikty?
Profesor nie wchodził w żadne konflikty, rządził twardą ręką. Nie było mowy o niezgodzie, ewenement w polskiej skali. Było to dla mnie szokiem, do tamtej pory pracowałem w klubach-spółkach skarbu państwa – Zagłębiu Lubin i GKS-ie Bełchatów. Tam, żeby podjąć jakąś decyzję, najpierw musiała zebrać się rada nadzorcza. Rozmawiamy, dyskutujemy…
Trwa to.
Profesor Filipiak potrafił powiedzieć „nie”, zanim w ogóle zadałem jakiekolwiek pytanie. Dziwiło mnie to pod kątem czysto socjologicznym, bo nie przypuszczałem, że w ten sposób można rządzić klubem.
Znał się na piłce?
Czy znał się, czy nie znał się, nie jest to dla mnie aż tak istotne.
Jakby się znał, powiedziałby pan, że się znał.
Nie, nie, nie, zwolnił mnie, ale szanuję go, bo najważniejsze jest dla mnie, że to prywatny inwestor, który wkłada pieniądze w futbol. Cieszę się, że w tych czasach są jeszcze tego typu ludzie, jak profesor Filipiak w Cracovii, Michał Świerczewski w Rakowie czy Zbigniew Jakubas w Motorze. Każdy z nich mógłby inwestować w inne dziedziny życia, a chce bawić się w futbol.
Jak umiejscowić w tym wszystkim model zarządzania Lechem?
Najważniejszym ciałem opiniotwórczym i doradczym w Lechu jest tzw. dział sportu. Piotr Rutkowski dobiera sobie współpracowników i wszystkie podjęte przez niego decyzje nie wynikają z jego jednoosobowej woli, tylko z wielopoziomowych konsultacji z kompetentnymi ludźmi, do tego bardzo różnymi: dyrektorem akademii, dyrektorem skautingu, dyrektorem sportowym, szefem szkolenia, bardzo często też trenerem pierwszego zespołu. To grupa, która kreuje obecną sytuację sportową w Lechu.
Nie jest to rozmydlony proces decyzyjny?
Główna decyzja i tak należy do Piotra Rutkowskiego. On nie jest jednak człowiekiem w gorącej wodzie kąpanym, nie jest wybuchowy, temperamentny, nie uderzy pięścią w stół. Zawsze jest czas na wyważoną i merytoryczną dyskusję.
Zmienił się od tej akcji z „ja się nie poddam”?
Wszyscy się zmieniamy. Jesteśmy starsi, bardziej doświadczeni, nabieramy dystansu. Piotr Rutkowski tak samo, nigdy nie był przy tym jednoosobowym zarządcą w klubie. Lechowi to służy.
Niewątpliwie.
Zawsze próbowaliśmy w Lechu ograniczyć do minimum popełniane błędy i wpływ przypadku na codzienne funkcjonowanie klubu. Nawet, jak już podjęło się te nietrafione decyzje, to wiedziało się, kiedy się przestrzeliło. Nic nie działo się na skutek dziwnych przypadków. Prezes nie wstawał i nie mówił: „wyrzucamy trenera”. Nie, absolutnie nie, wiązały się z tym większe procesy.
A słynny Nicki Bille Nielsen, którego przedstawiano w Lechu jako piłkarza gruntownie i doskonale prześwietlonego, a okazało się, że to specjalista od wykręcania krzywych akcji?
To jest ten przypadek, którego w piłce nożnej nie da się uniknąć. Poza tym Nicki Bille Nielsen przychodził pięć czy sześć lat temu, przez ten czas Piotr Rutkowski nie stał w miejscu, dokładał nowe założenia do strategii i filozofii gry Lecha. Jedną z nich było uniknięcie podpisania kontraktu z kolejnym takim Nickim Bille Nielsenem. Źle świadczyłoby o nas dopiero, gdybyśmy po takim „świrze” podpisali następnych dwóch czy trzech „świrów”.
W Lechu jest prawo do potknięć, do popełniania błędów, ale nie można dwa razy zaliczyć tej samej wpadki, bo oznaczałoby to tylko, że nie wyciąga się żadnych wniosków z przeszłości.
Co pana najbardziej irytowało w Lechu?
Początkowo praca według ścisłego budżetu. Że jeśli założony był transfer za ileś tam złotych, to nie można było kupić kogoś za dwa razy tyle. Irytowało mnie, że inni przeprowadzali większe transfery, że byli skłonni do wydawania poważniejszych sum pieniędzy.
Kibice Lecha postrzegają właścicieli Kolejorza jako skąpych.
W Lechu wszystko było zawsze świadomie wyważone, każdą złotówkę kilkukrotnie oglądało się przed wyłożeniem jej na negocjacyjny stół. Pewnie, że wolałbym, żeby na początku przyszedł jakiś świetny piłkarz i rozpędził machinę. Z perspektywy czasu jednak bardziej rozumiem podejście władz Lecha. Bo to nie jest klub, który ma przynieść fortunę właścicielowi, to musi wybrzmieć.
Piotr Rutkowski, który zbiera żniwo ze sprawnie funkcjonującej akademii, reinwestuje zarobione na transferach środki. Nie wszedł w piłkę nożną, żeby się wzbogacić i na starość nie musieć nic robić. On już teraz nie musi nic robić, finansowo jest zabezpieczony. Dla niego zarządzanie w klubie sportowym to praca, hobby, miłość. Żaden to jego folwark, który miałby służyć mu do sprzedawania piłkarzy za grube miliony euro, żeby zaraz te grube miliony euro stąd zabrać. Tak nigdy nie będzie.
Lechowi przydałoby się więcej wariactwa?
Transfery Ali Gholizadeh, Eliasa Anderssona i Mihy Blazicia są pewnego rodzaju szaleństwem, jeśli zbliżamy się do dwóch milionów wydanych euro. Albo inaczej: to szaleństwo zrównoważone. Wydaje się bowiem, że to czeka wszystkie inne kluby w Polsce. Jeśli zsumuje się pieniądze, które najlepsze rodzime kluby rokrocznie dostają, tworzy się całkiem bezpieczna poduszka finansowa.
W Lechu ta poduszka jest też po to, żeby w momencie kryzysu być zabezpieczonym, mieć środki na działanie. Nie patrzymy więc na Kolejorza jak na klub, który działa tu i teraz, bo tam wszyscy myślą znacznie bardziej długoterminowo.
Kto podjął decyzję o pana odejściu z Lecha? Komunikat był enigmatyczny.
Wraz z otworzeniem nowego ośrodka i internatu we Wronkach, tego ze SkillsLabem, zmieniła się trochę struktura i rozpoczęło inne rozdanie. Stałem się odpowiedzialny za inne rzeczy, przestałem zarządzać akademią od strony szkoleniowej, skupiłem się na indywidualnym rozwoju zawodników, boiskowej pracy z młodymi piłkarzami. Moje relacje z ludźmi zarządzającymi akademią były więc już trochę inne niż przez sześć wcześniejszych lat. Już nie tak dobre. W świecie dużych chłopców tak jest, że czasami lepiej rozstać się w zgodzie, z szacunkiem, z uznaniem, z koszulką, z pucharem, z kolacją, z życzeniem sobie wszystkiego dobrego.
Czuł się pan marginalizowany?
Marginalizowany się nie czułem, ale przez sześć lat funkcjonowałem w innym trybie. Zarządzałem i jeździłem na mecze. Od poniedziałku do piątku żyłem we Wronkach, a w weekend ruszałem w Polskę. W nowej roli w Lechu zostałem na boisku z młodymi zawodnikami. Traciłem na tym od strony społecznej. Wyjechać, pojechać, zobaczyć, ruszyć się z miejsca, cieszyć się po zwycięstwie, smucić po porażce. Decyzję o zakończeniu współpracy podjęliśmy wspólnie. Podkreślam, „wspólnie”, bo ani nikt mnie nie wyrzucił, ani nie poszedłem do prezesa z żądaniem rozstania.
Czytałem o innowacyjności SkillsLab. Tylko kilka klubów w całej Europie dysponuje tą technologią. Ponoć w Lechu możecie porównywać wyniki młodych piłkarzy z parametrami adeptów Bayernu. Jak w tym zestawieniu wypadają Polacy?
Nawet jeśli wypadamy lepiej albo gorzej, to tylko w ścisłym obszarze urządzeń tego SkillsLabu. Ktoś będzie lepszy, ktoś będzie gorszy…
A po wyciągnięciu średniej?
Nie umiem odpowiedzieć. Nie porównywaliśmy się do innych klubów. Firma obsługująca SkillsLab nigdy nie zestawia ze sobą nazwisk piłkarzy.
Nie można sobie podejrzeć tego na prostej i ogólnej zasadzie: Lech-Bayern?
Nie ma czegoś takiego, nie da się zestawić takiego Jamala Musiali z takim Igorem Brzyskim. Mieliśmy tylko przykładowe dane: średnie wyniki w konkretnych ćwiczeniach, czasie reakcji, podjęciu właściwej decyzji, przygotowaniu fizycznym danej grupy badawczej, która mierzyła się w tym urządzeniu.
Przereklamowany ten SkillsLab!
Absolutnie topowe urządzenie do doskonalenia umiejętności technicznych zawodnika! Klub dostaje suchy wynik. Zawodnik może go przebijać wewnętrznie w następnym półroczu, bo co sześć miesięcy testujemy i sprawdzamy te parametry. Chcemy być nieustannie lepsi, przede wszystkim od siebie samych, tak rozumiemy rozwój indywidualny każdego piłkarza.
To już się pan nie dowie, co z tego wyszło.
Zawsze mogę zadzwonić. To też świadczy o naszej kulturze, że wciąż utrzymujemy kontakty. Zmieniło się tylko tyle, że już rano nie przychodzę do klubu i wieczorem z niego nie wychodzę. Lechowi zawsze dobrze będę życzył. Przede mną jeszcze dwadzieścia pięć lat kariery, może nasze drogi się jeszcze zetkną.
W głowie zamknął pan sobie ten etap Lecha? Ciągle używa pan słów „sprawdzamy”, „testujemy” czy „pracujemy” w kontekście Kolejorza.
Nie wypada mi powiedzieć, że „pracują”, „pracowali” czy „pracowałem”. Na pewno nie będę mówił o sobie w pierwszej formie liczby pojedynczej.
Dlaczego?
Bo bardzo razi mnie, gdy inni ludzie mówią tylko o swoich dokonaniach w sporcie zespołowym. Zawsze działa się w grupie, stara się mieć jedność. Nigdy nie wstanę i nie powiem: „ten piłkarz jest mój, ja go ściągnąłem, ja go wychowałem, chodziłem do internatu, dawałem mu kanapki”. Powinno być „my”.
Takie gadanie jest niesprawiedliwe wobec kolegów po fachu?
To mit, głupie przekonanie, że ja wszystko trzymam na swoich barkach, a jak odejdę, to się wszystko wkoło zawali. W Lechu nikt nigdy tak nie myślał.
Na czym polegają sukcesy Macieja Skorży i Johna van den Broma?
John van den Brom jest fantastycznym szkoleniowcem w budowaniu relacji z zespołem. Wszyscy zawodnicy czują się u niego potrzebni, choć jego podejście może wynikać z ogromnej liczby meczów do rozegrania, zwyczajnie musiał żyć z każdym dobrze. Trzeba tym umiejętnie zarządzać. Z jednej strony rotować, z drugiej dbać o to, by każdy zawodnik czuł się wyjątkowo. Sprawiedliwość to ogromny plus Van den Broma.
Maciek Skorża? Zrobił sukces, mistrza Polski. Myślę, że był bezkompromisowy przy przeprowadzaniu transferów. Stulecie klubu, znalazło się trochę więcej bejmów, a on przyszedł z jasnym nastawieniem.
Miał kadrę na trzy fronty, mimo że nie grał w pucharach.
Jego siła przekonywania i argumenty sprawiały, że łatwo było mu przeforsować transfery. W efekcie przyszedł sukces w postaci mistrza Polski. Piłkarze za nim poszli. Po co jesteś trenerem? Po to, żebyś rozwinął podopiecznego i dał mu poczucie wygrywania.
Kto bardziej angażował się w szkolenie młodzieży Lecha – Skorża czy van den Brom?
Właściwie nie da się tego porównać. Musicie wiedzieć, że dystans między pierwszym zespołem a akademią wynosi geograficznie sześćdziesiąt kilometrów. Pierwsza drużyna trenuje przy Bułgarskiej, a akademia mieści się we Wronkach. Nie ma możliwości, żeby trenerzy dorosłego Lecha wsiadali w samochód i przemierzali tę trasę, jeśli w tym samym czasie odbywają się treningi wszystkich drużyn.
Przychodzą na mecze, oni sami albo członkowie ich sztabów. Wtorkowe działy sportu zawsze poświęcają czas wydarzeniom wokół akademii, trener pierwszego zespołu zawsze był na tych spotkaniach obecny, dowiadywał się bezpośrednio od nas, kto i jak zagrał, wycięte miał fragmenty meczów. Przepływ komunikacyjny stał na bardzo dobrym poziomie, natomiast nieco blokowała go logistyka.
Logistyka hamuje akademię Lecha?
Akademia zawsze była we Wronkach. Możemy tylko zastanawiać się, czy gdyby przenieść ją do Poznania, z tym SkillsLabem, internatem, szkołą prywatną, boiskami, zapleczem infrastrukturalnym, byłoby lepiej, bo cała struktura szkolenia trwałaby w bliskim sąsiedztwie pierwszego zespołu. Nikt jednak nie wie, jaki wpływ na rozwój młodych zawodników miałoby duże miasto. Wronki są cichym, spokojnym miejscem do nauki, ale nie zapominajmy, że dzisiejsza młodzież jest inna od tej sprzed dwudziestu lat: potrzebuje większej ilości bodźców, wyjścia, kina, spotkania z rówieśnikami, oto na miejscu akademii niełatwo, szczególnie jeśli kalendarz takiego chłopaka jest napięty do granic możliwości.
Widzi pan jakichś kandydatów do spieniężenia za duże pieniądze w kolejnych latach?
Oj, jest wielu, wielu kandydatów.
Pytamy o pułap Modera i Kamińskiego: barierę dziesięciu milionów euro.
Wciąż, kandydatów jest wielu. Kiedyś oczy otworzył mi Nenad Bjelica, który powiedział, że Dinamo Zagrzeb nie sprzedaje za tak atrakcyjne kwoty, bo jego piłkarze mają tak wysokie umiejętności, ale przede wszystkim dzięki wyrobionej marce w Europie.
Moderović byłby warty dwadzieścia milionów, dwa razy więcej niż Moder.
Być może, pewnie tak. Skóraś? Fenomen, złamał utarte przez nas ścieżki. W akademii grał w środku pomocy – „ósemka”, „dziesiątka”. Nagle w rezerwach Ivana Djurdjevicia wystąpił z boku, na wahadle.
To prawda, że osoby decyzyjne w Lechu uważały, że Skóraś to piłkarz z potencjałem na Górnika Zabrze?
Nikt nigdy nie powiedział, że ze Skórasia już nic nie będzie. Spędził trochę czasu na wypożyczeniach w Bruk-Becie i Rakowie. Popatrzcie na jego minuty, kiedy w klubie był jeszcze dwa lata młodszy Kamiński.
Znajdował się dosyć daleko za jego plecami.
Wchodził na zmiany. Dopiero odejście Kamińskiego otworzyło mu ścieżkę. I Skóraś tę szansę wykorzystał, głównie świetnymi meczami w Lidze Konferencji.
Club Brugge zapłacił za niego siedem milionów euro.
Nie podążał klasyczną drogą, ale teraz stanowi fenomenalny przykład dla innych wychowanków Lecha, że jest jeszcze inny kierunek przebijania się w tym systemie. Wcale nie musisz wykorzystać pierwszej poważnej szansy, przy odpowiedniej wytrwałości można przebić się naokoło.
Na żadnym poziomie wątpliwości w kwestii Skórasia nie było?
Nie padły słowa o potencjale na Górnik Zabrze, ale mając do dyspozycji Skórasia z rocznika 2000 i Kamińskiego z rocznika 2002, nikogo raczej nie dziwiło, że Kamyk odszedł jako pierwszy.
Jaki ma pan pomysł na siebie po odejściu z Lecha?
Gorączka Euro U-19 i U-21. Do 15 sierpnia przebywam na urlopie wypoczynkowym, bo głowa musi mi wypocząć. Chcę zrobić absolutny reset. Nie mam też noża na gardle.
Potrafi pan odpoczywać?
Oglądając mecze.
To odpoczynek?
Dla mnie tak. Relaksuję się, jadąc do stolicy, przygotowując się do transmisji. Odpoczywam zawsze, kiedy tylko nie muszę podejmować decyzji kluczowych dla osób, z którymi pracuję. Bez tego głowa mi odparowuje, ale cały czas nasiąka nowymi rzeczami, nowymi schematami taktycznymi, nowymi piłkarzami, nowymi umiejętnościami tych zawodników z młodzieżowych mistrzostw Europy.
Kto tam panu imponuje?
Hugo Felix i Carlos Borges z Portugalii. Ilias Akhomach z Hiszpanii. Byłbym w stanie kupić sobie bilet, byle tylko móc oglądać ich mecze. Talent, wypracowane umiejętności, wiedza taktyczna, sposób poruszania się po boisku, szybkość działania z piłką, fenomenalni zawodnicy.
Spytamy inaczej: czy umie pan odpoczywać w oderwaniu od piłki nożnej?
Nie umiem.
Nie umie pan?
Absolutnie, nie ma takiej opcji. Nawet na weekend wyjeżdżam z aplikacją, w której monitoruję wyniki. Mam już taką przypadłość, że muszę wiedzieć o każdym spotkaniu, nawet jeśli nie jest mi to szczególnie potrzebne – kto wygrał, kto przegrał, kto strzelił gole, kto asystował, na którym miejscu w tabeli jest dany zespół.
„Musi pan”?
Chcę wiedzieć.
Po co?
Bo to moje środowisko, moje życie, mój tlen.
Na jednym weekendzie, tygodniu, miesiącu resetu nic by pan nie stracił, prawda?
Nigdy nie odpuściłem. Nawet na jeden dzień. Na ten sport się nie obrażam, choćby piłka kopała mnie w tyłek z całej siły i z najbliższej odległości. Nie potrafię żyć bez futbolu. Subskrybuję The Athletic. Jestem trochę boomerem: uwielbiam długie formy, ciągle czytam o tych wszystkich historiach klubów, prezesów, dyrektorów, trenerów, piłkarzy. Na Youtube też oglądam tylko piłkę nożną. Dla niej żyję, inaczej nie umiem tego określić. I nie wyobrażam sobie dnia, w którym ktoś mi ją zabierze.
Na szczęście żyjemy w takich czasach, w których mecze odbywają się bez przerwy. Kiedy przychodzę do domu po całym dniu pracy w klubie, uwielbiam włączyć telewizor i nich piłka nożna leci w tle. Nie muszę śledzić przebiegu meczu, wystarczy mi skromny komentarz, że coś się dzieje, odwrócę się, zobaczę, dla mnie to coś potrzebnego do życia.
Poznał pan kiedykolwiek jakiegoś podobnego trenera z podobną obsesją na punkcie piłki nożnej?
Nie, nie poznałem. Gdybyście spytali mnie o jakiś trenerski wzór, to też nigdy takiego nie miałem. Lubię patrzeć na tego trenera, tamtego trenera, jeszcze innego trenera, ale ślepo zapatrzony nie byłem, nie jestem i nie będę.
A Leo Beenhakker?
Pamiętam odprawę Leo Beenhakkera przed meczem z Czechami na Stadionie Śląskim. Tak zaczarował nas wszystkich w szatni, że gdyby nakazał podbiec do ściany i przywalić w nią głową, byłbym pierwszy, który by do tej ściany podbiegł i w nią głową przywalił.
Po latach tamta sytuacja wydaje się nierealna, ale grała siła przekazu, sposób rozmowy, charyzma. To nie były opowieści o taktyce, o otwarciach, o rozwijaniach, o finalizacji, o grze skrzydłami, tej całej współczesnej nomenklaturze. Nie, to miało chwycić za serce, podkreślić siłę umiejętności piłkarzy. Dodać im wiary, że są w stanie wygrywać z najlepszymi, choćby tamci występowali w silniejszych ligach i klubach.
Kiedy spotkał go pan po latach w Sparcie Rotterdam, zauważył pan, że w cieniu zaprzeszłej sławy ten sam Leo Beenhakker zaczął cierpieć.
Jest takie łódzkie określenie: zgęzieć. Odszedł na bocznicę. Pełnił rolę dyrektora technicznego w Sparcie Rotterdam. Rotterdam to jego miasto, Feyenoord to wielki klub, a Sparta zawsze była takim jego mniejszym i młodszym bratem. Leo Beenhakker sam mówił: „I’m not needed”. Rozumiecie, „nie czuję się potrzebny”. Być może podświadomie mam podobnie. Muszę czuć się potrzebny. Przede wszystkim w piłce nożnej.
Boi się pan zgęzieć, skoro nie widzi pan świata poza piłką?
Leo Beenhakker był wtedy mężczyzną po siedemdziesiątce. Ja mam pięćdziesiąt lat, czuję się fenomenalnie, głowa mi pracuje, nie wyobrażam sobie siebie za dwadzieścia lat, robiącego coś innego i mówiącego w inny sposób o piłce nożnej. Nie wiem, co by się musiało stać, pewnie coś złego, odpukać, żebym stracił moją największą miłość.
Na razie jestem w wirze. I muszę być w tym wirze. Wiecie, w życiu miałem chyba dwuletni okres „nieużyteczności”. Tak to nazywałem. Kiedyś telefon dzwonił często, a na bezrobociu zamilkł. Dla nikogo nie miało znaczenia, czy budzę się o siódmej, dziewiątej, dwunastej, piętnastej, czy też może w ogóle w jakiś dzień nie wstanę. To trudny moment dla aktywnego faceta. Nikomu tego nie życzę. Będę starał się przed tym uciekać.
Bez pracy czuł się pan bezużyteczny? Tak pan o sobie myślał? Dlaczego?
Bo nie pracowałem. Nie dzieliłem się swoją wiedzą. Ne rozwijałem zawodników. Nie zapominajmy, że po przyjściu do akademii Lecha pierwszy raz w życiu przez dłuższy czas pracowałem z młodzieżą. Nie byłem już trenerem odpowiedzialnym za wynik kolejnego meczu, tylko wraz z całą akademią mieliśmy dostarczać jak najlepiej wyszkolonych zawodników na potrzeby seniorskiego zespołu. Musiałem działać w inny sposób. Nie byłem już obciążony takim stresem.
I wtedy chyba urodziło się we mnie powołanie. Bycie mentorem i wsparciem dla młodych. Kreowanie ich na dorosłych ludzi. Nie było przecież tak, że moja relacja z chłopakami we Wronkach kończyła się wraz z treningiem. Żadnego „dobra, do jutra, widzimy się o piętnastej”. Żyłem z nimi na co dzień.
Ktoś wyraził wdzięczność za to mentorowanie?
Miłe i wzruszające, że podziękowało mi bardzo wielu podopiecznych, kiedy odchodziłem z Lecha. Ale tym się nie dzielę: co było w Vegas, zostaje w Vegas.
No i tak myślę, że trudnym jestem człowiekiem, bo nie umiem się dzielić takimi dobrymi momentami w swoim życiu z innymi. Nie jestem tygrysem mediów społecznościowych. Nie opisuję, nie wstawiam zdjęć, że tu byłem, tam byłem, z tym się widziałem, a z tamtym spotkałem. Żyję skromnie, spokojnie, liczę przede wszystkim na relacje nawiązywane wewnątrz środowiska. Bo nie wyobrażam sobie skutecznej pracy bez dobrych relacji. I być może dlatego w klubie podjęliśmy tę wspólną decyzję o końcu mojej współpracy z Lechem.
Muszę czuć się potrzebny. Szkoda byłoby tylko siedzieć w domu, budzić się, oglądać pięć meczów, iść spać i powtarzać schemat. Za młody na to jestem, za bardzo chce mi się żyć dla piłki.
Dopuszcza pan możliwość, że zacznie się czuć użyteczny na innym polu niż piłka nożna?
Na jakim?
Rodzinnym.
Wiązałoby się to u mnie ze zmianą kraju. Piłka mi to zabrała.
„To”?
Bycie ojcem dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Fascynują mnie ludzie, którzy coś osiągają, niezależnie od wieku. Kartkowałem ostatnio w „Forbesie” tekst o biznesmenach, których życie zaczęło się dopiero po pięćdziesiątce. Miałem nawet kupić, ale myślę sobie: jeszcze będę miał na to czas. Trudno mi sobie to wyobrazić. Jestem przyzwyczajony do życia na określonym poziomie. Chcę, żeby stać mnie było na wyjście na kawę, do kina czy pozwiedzać. Na to potrzeba środków. Niewykluczone, że kiedy sakiewka stanie się pusta, oby nigdy nie, to będę musiał się podjąć innej rzeczy. Nie wykluczam tego. Na pewno chciałbym pomagać innym. Mam swoją misję. Niekoniecznie ja jako ja sam dla siebie, ale ja jako ktoś, kto robi coś wartościowego dla innych, ale czerpie też z tego własne korzyści.
Skąd ta misja?
Z wieku? Z dojrzewania? Nie wiem. Całe życie pracowałem w piłce, także z młodzieżą. Panowie: inaczej patrzy na życie facet, kiedy ma trzydzieści lat, inaczej będąc czterdziestoletnim inżynierem Stefanem Karwowskim, a inaczej, kiedy wybija mu pięćdziesiątka. Nie mówię tego na pokaz.
Nawiązuje pan przyjaźnie w środowisku piłkarskim?
Nie.
W ogóle?
Mam dobre relacje z niektórymi trenerami. Pozwalamy sobie na telefony i wymianę opinii. W tym zawodzie musisz być samotnikiem.
Musi pan być samotnikiem?
Rywalizujesz ze wszystkimi, z innymi trenerami. Powinie ci się noga, ktoś przyjdzie na twoje miejsce. Mam przyjaźnie, ale poza środowiskiem. Dzięki nim mogę czasem porozmawiać o czymś innym. Ale nie zawsze, bo w moim otoczeniu jest wiele osób z kręgów kibicowskich, więc nasze rozmowy zawsze zaczynają się od tego, co się działo u nich, czy wygrali, co z trenerem.
Wszędzie piłka nożna. Jaka jest pana odskocznia? Wspomniał pan o kinie: na czym był pan ostatnio?
Wybieram kina niszowe. Stare domy kultury. Ostatnio oglądałem włoski film. Tytuł… Widzicie, to jedna rzecz, którą naprawdę muszę się zająć: wzmocnieniem pamięci krótkotrwałej! Wiem, że byłem w kinie, ale nie pamiętam na czym. Moja ulubiona aktorka…
(Ulatowski nerwowo pstryka palcami próbując sobie przypomnieć nazwisko i rzuca do samego siebie albo do któregoś z nas: „No! Mów!”)
Żona Javiera Bardema. Panowie, kto jest najpiękniejszą hiszpańską aktorką?
Penelope Cruz?
Tak, Penelope Cruz! Grała włoską mamę.
„Bezmiar”.
Film pamiętam. Łatwiej mi odtworzyć tytuł muzyczny i artystę po jednej nutce, z tytułami filmów tak nie mam.
Czyli ma pan od pracy jakieś odskocznie.
Mam. Ale to też odskocznia od Wronek, od tej małej społeczności, w której jestem zamknięty. Muszę czasami pojechać do Poznania, dużego miasta, choćby po to, by odwiedzić kino.
Ale najwięcej pasji daje mi piłka, w której chcę pracować jeszcze dwadzieścia pięć lat. Claudio Ranieri to fantastyczny przykład. Jest po siedemdziesiątce, awansuje z Cagliari do Serie A i płacze na koniec meczu barażowego z Bari. Ktoś, kto nie czuje piłki albo nie był nigdy trenerem, nie zrozumie szkoleniowca na twarzy którego, mimo że ma tak wielkie doświadczenie, pojawiają się łzy wzruszenia.
Pamiętam jak prowadziłem mecz rezerw z GKS-em Katowice, liderem II ligi. Graliśmy padlinę. Punkty były dla nas bezcenne, bo walczyliśmy o utrzymanie. I w ostatniej sekundzie Filip Szymczak strzela bramkę na 3:2. Z niczego, nie zasłużyliśmy nawet na punkt. Ja się po tym meczu popłakałem na konferencji prasowej. Takie wzruszenie. I wszyscy drą ze mnie łacha. „Co to za facet, co to za lider, co to za przywódca, który pokazuje łzy”. To nie są łzy słabości, a chwilę szczęścia, których nie da się opisać. Dlatego piłka siedzi w nas wszystkich tak głęboko. Wywołuje wielkie emocje. Mimo że wiele z nich jest negatywnych, bo są porażki, wyzwiska czy złe artykuły, to warto żyć dla tych dobrych momentów.
Dariusz Pawlusiński opowiadał nam, że nienaturalnie patrzyło się na pana emocjonalną twarz. Piłkarzy Pasów szokowało to, że posługuje się pan również jakimiś emocjami, a nie tylko merytoryczną treścią.
Suszarką! Z „Plastikiem”, czyli Darkiem Pawlusińskim, mam też inną historię. Otworzył mi oczy na zawód trenera. Żyliśmy wtedy w epoce tiki-taki Pepa Guardioli. Graliśmy wszystko na jeden i dwa kontakty. Siłą Pawlusińskiego było to, że prowadził piłkę, a później dośrodkowywał lub strzelał. To prowadzenie piłki było kluczowe, ale gdzieś je zatracił. Podchodzę do niego kiedyś na treningu:
– „Plastik”, jak ja mam do ciebie dotrzeć, żebyś był takim samym piłkarzem jak ten, którego zastałem w klubie? Prowadziłeś piłkę, strzelałeś, a dzisiaj jesteś innym zawodnikiem.
Zadał mi proste pytanie: – Trenerze, a jak my trenujemy?
Zastanowiłem się. I rzeczywiście. Wszystkie nasze środki treningowe były wtedy nastawione na jeden-dwa kontakty. Chciałeś przyspieszyć, grać z pierwszej, żeby gra podaniami super funkcjonowała, ale to zabijało naturalne zdolności tych zawodników, którzy żyli z prowadzenia piłki.
Jak mogłem więc od niego wymagać kreatywności, skoro sam jako trener ją zabijałem i zamykałem ich w schemat? 2010 rok. Trzynaście lat temu. Ta rozmowa otworzyła mi oczy na potrzeby zawodników. Jeden potrzebuje prowadzenia, drugi dośrodkowań, trzeci gry z pierwszej piłki. Bardzo mocno wykorzystałem to w ostatnim roku pracy w Lechu w roli szefa rozwoju indywidualnego w akademii.
Potrzebuje pan ludzi?
Jestem osobą stadną, która potrzebuje czasem samotności trenera, ale takiej naturalnej, a nie samotności trenera-przegranego. Moja praca polega na tym, że jestem od rana do wieczora z ludźmi. Trenerami, zawodnikami, pionem zarządzającym, dyrektorami. Cały czas rozmawiam i słucham, dzielę się wnioskami, podejmuję decyzje.
Przychodzisz wieczorem do domu i dalej masz rozmawiać…
Nie, nawet moje baterie ulegają jakiemuś wyczerpaniu. Potrzebuję mieć ciszę. Może do mnie mówić komentator, a ja mu nie przeszkadzam, niech on sobie mówi. Jest cisza, spokój, tego potrzebuję dla głowy.
Muzyki pan słucha? Czy tylko dźwięk komentatora?
Uwielbiam muzykę. Uwielbiam też radio, zwłaszcza mówione. Nie lubię radia opartego na czterech tych samych piosenkach i komercyjnych wstawkach. Lubię radio, które mówi wartościowo, z którego czegoś mogę się dowiedzieć. Teraz są też podcasty. Nie nudzę się, nawet sam ze sobą. Zawsze mam co robić. Doskonale odnajduję się w środowisku rozwoju. Lubię książki. Lubię zdobywać wiedzę. Cały czas się chcę się dokształcać. Gdy wchodzę na media społecznościowe, to nie po to, by zobaczyć jak ktoś wypoczywa na wakacjach, tylko sprawdzić, czy nie udostępnił jakiegoś nowego ćwiczenia. Mam nadzieję, że ta chęć będzie na mojej liście priorytetów do końca życia.
Boi się pan samotnej starości?
Raczej nie dopuszczę do tego, by być sam ze sobą na starość.
Jak chce pan to zrobić, skoro kultywuje tryb pracy: jechać do klubu z samego rana, wrócić późno w nocy i jeszcze najlepiej, żeby po powrocie nikt do pana nie gadał?
Otoczyć się partnerką, która to rozumie.
I nie gada.
Wzięcie mnie jako partnera do życia wiąże się z kilkoma trudnościami i ja sobie z tego zdaję sprawę.
Pana nie ma.
No właśnie. Nie ma mnie w domu większość czasu w ciągu dnia, wieczorem jestem.
Po co kobiecie mężczyzna, którego nie ma?
Może ona też będzie miała swoje zainteresowania albo podzieli fascynację futbolem?
I tak sobie będziecie trwać w niebyciu ze sobą?
Może przyjdzie weekend, gdzie uda nam się wyjść na kolację. Takie dywagacje nie mają chyba teraz większego sensu. W życiu nie ma „gdyby”. Tak jak w piłce.
Bo może ten weekend nie przyjdzie.
Moje dzieci wychowują się na Islandii, co jest pochodną moich życiowych decyzji. Mam dwie córki i syna. Podjęliśmy z ich mamą decyzję o tym, żeby wrócili na Islandię i tam się rozwijali, tam żyli.
A pan?
Jestem tatą internetowym. Widzimy się ze sobą na żywo dwa-trzy razy w roku.
Dzieci wychowują się beze mnie. Ich wszystkie życiowe decyzje są zależne od mamy. Nie mogę mieć o to pretensji. Nie jestem z nimi na co dzień. Pewne rzeczy nie dzieją się po mojej myśli, ale nie mam prawa ich negować. Na przykład szkoła średnia córki. Wolałbym, żeby pojechała do Reykjaviku, a ona widzi siebie gdzieś indziej. Jestem więc tatą, z którym dzieci mają relację, do którego piszą i dzwonią, ale też tatą, który nie jest ich codziennością.
Jak się pan z tym ma?
Być może to odpowiedź na pytanie: dlaczego ja tak gonię w piłkę nożną?
I to bardzo cenna refleksja.
Uważam, że tak. Chcę poświęcić się w stu procentach jednej rzeczy, żeby nie myśleć o tej drugiej. Może teraz już będzie łatwiej. Dzieci rosną, niedługo będą mogły same latać do Polski, być może będziemy się spotykać częściej. Nasza relacja odbywa się póki co przez telefon. Oni nie chcą wrócić do Polski, ja nie chcę pojechać na stałe na Islandię. Tak zdecydowaliśmy. Miało być inaczej.
Postrzega siebie pan jako winnego tej sytuacji?
Tak, tak, tak. Nigdy nie winię za swoje życie innych, to jedna z moich cech, na którą patrzę pozytywnie. Ani nie szukam wymówek, ani nie obwiniam. Moja sytuacja rodzinna jest, jaka jest. Dołożyłem do tego. Dzisiaj nie pracuję już w Lechu, rozstaliśmy się, ale też jak słyszycie nie szukamy winnych. Jakbyśmy zaczęli grzebać w przeszłości, to też musiałbym stwierdzić, że ktoś mnie zwalniał, ale to ja jako trener nie dowoziłem wyników. Sam biję się w pierś i dobrze się z tym czuję. Nie lubię obarczać sobą i swoimi zmartwieniami innych. Wszystko kumuluję w sobie. Sam muszę to rozwikłać, rozwiązać.
Gdzie to ucieka?
We mnie, w środek.
Wsiąka?
W głowę, w świadomość, w emocje. Nie szukam żadnych używek do tego, żeby sobie polepszyć nastrój. Od lutego jestem całkowitym abstynentem. Podjąłem krucjatę alkoholową.
Alkohol stawał się problemem?
Nie.
Co więc leży za tą decyzją?
Świeżość poranka. Zauważyłem, że nawet jak wypiję wieczorem jedno piwo czy drineczka, to rano albo mnie boli głowa, albo mi ciężko się podnieść, albo jadę do klubu i patrzę na wszystko krzywo. Czyli muszę uczynić krok w stronę lepszej regeneracji.
Bez tego chce się żyć. Człowiek chodzi spać higienicznie, budzi się rano. Na dzisiaj widzę same plusy, aczkolwiek jak spotykam się ze znajomymi, to na wieść o niespodziewanej zmianie pukają się w czoło: – Stary, tracisz życie.
Wolniejszy wieczór z drineczkiem dawał wyluzowanie?
Rozpoczął się post. Po odbyciu go stwierdziłem, że będę go sobie kontynuował. I trwam w tym postanowieniu od pierwszego lutego.
A więc nie wyzwala pan tych emocji.
Trzymam je w środku.
I to nie trawi?
Trawi. Nie komunikowałem, nie dzwoniłem, nie krzyczałem, nie żaliłem się. Jestem tak skonstruowany, że swoje życie rozgrywam własnymi kartami. Jak przegram jakąś grę, to wiem, że to ja zawaliłem. Nie powiem nigdy komuś po nieudanym transferze, że „źle mi doradziłeś”. Sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Sam jestem odpowiedzialny za swoje życie.
Co jest złego w wyżaleniu się swojemu przyjacielowi?
Nie wiem, co jest złego, ale nie wiem też, co jest dobrego, bo nigdy tego nie robiłem.
Ciekawe.
Może powinienem od czasu do czasu skontaktować się z psychologiem i uzyskać wsparcie. Nie zamykam się na takie rzeczy. W przestrzeni piłkarskiej cenię psychologów sportu, ich spojrzenie, pytam ich przykładowo o to, jak postrzegają relacje w danej grupie. A jeśli chodzi o życie prywatne, to nikt go za mnie nie przeżyje, nikt nie wie, co mam w głowie i dlaczego podjąłem takie, a nie inne decyzje. W tym momencie jestem egoistą. Być może ze szkodą dla mnie. Może byłoby mi łatwiej, jakbym się komuś wyżalił?
Lubi pan być postrzegany za twardego szkoleniowca?
Po co miałbym udowadniać w akademii, że jestem twardy? Obecnie nie ma czegoś takiego jak twardy trener. Utarło się tak jeszcze w dawnych czasach, gdy nikt nie słyszał jeszcze w ogóle o kompetencjach miękkich. Musiałeś brać zawodników za twarz i ordynować trening trzy razy dziennie, bo prezes płaci i wymaga. Dzisiaj słyszymy o innym podejściu do zawodnika: kompetencje miękkie, relacje, psychologia. Nie szukam na tym polu poczucia, że jestem silny czy twardy. Pięć dyszek na karku powoduje, że na pewne rzeczy patrzysz inaczej. Ważne, by móc codziennie spojrzeć sobie w lustro. Dzisiaj widzę w nim twarz człowieka, który zawodowo nigdy się nie zeszmacił.
Chce pan wrócić do roli pierwszego trenera?
Widzę wiele dróg. Mogę być pierwszym trenerem, pracować w akademii, rozwijać zawodników, iść ścieżką treningów indywidualnych, bo nie ukrywam, że tu mam najwięcej zapytań od samych zawodników i rodziców. Mogę iść ścieżką współpracy z telewizją, czyli komentowaniem meczów. Ale zawsze będzie ciągnęło mnie do mojego macierzystego środowiska. Nie mogę skupić się wyłącznie na pracy w mediach, bo to dodatek, a nie coś, z czego mam tlen.
Zostawia pan za sobą spalone mosty?
Uważam, że nie. Moim największym błędem trenerskim było to, że wchodziłem w miejsca, w które nie powinienem wejść. Miałem poczucie posiadania, jak mówiłem o sobie obrazoburczo, dotyku Midasa. Gdzie nie pójdę, zamienię wszystko w złoto. Kiedy wyrzucały mnie kolejne kluby, czułem, jakbym tracił swoje imię. Wiele mnie to kosztowało. A przecież widziałem, co te kluby robiły wcześniej z poprzednimi trenerami.
Może te złe wybory wzięły się stąd, że nigdy się nikogo nie radziłem? Nie miałem wsparcia. Każdy jest inny, wymaga czegoś innego, a ja nie ukrywam, że przez siedem lat w Lechu kompletnie się uspokoiłem, wyciszyłem, zwłaszcza na niwie relacji z właścicielami klubu. Wcześniej stawiałem sprawy transferowe na ostrzu noża albo nie wystawiałem tych, których widzi właściciel, bo takie dyskusje zawsze są.
Pamiętajcie, że w ciągu tych siedmiu lat w Lechu byłem przez dwa lata trenerem rezerw, z którymi awansowaliśmy do II ligi, a potem utrzymaliśmy się w ostatniej kolejce. Kto jest trenerem, to wie, co to znaczy i jaka to odpowiedzialność. Tutaj wiedziałem, że dopóki sam się nie wypiszę z tego okrętu, to nikt mnie nie zwolni. Praca w rezerwach jest zupełnie inna: wystawiasz tych, którzy mają największe szanse na grę w pierwszym zespole. Trenerem drugiego zespołu zostałem tymczasowo, gdy Dariusz Żuraw poszedł do jedynki. Miałem być na dwa mecze…
Ale poczuł pan krew?
Chyba tak, bo skończyło się na prawie dwóch latach. Wiecie, awansowaliśmy wtedy do II ligi, utrzymaliśmy się rzutem na taśmę. To w ogóle pokazuje, jak dobra atmosfera panuje u nas w klubie. Piotr Rutkowski po prostu powiedział mi:
– Rafał, ja cię zatrudniałem jako dyrektora ds. szkolenia, a nie jako trenera. Ja nie chcę, żebyś był bardziej trenerem, bo jesteś nam potrzebny na innych polach. Ale jak chcesz, to możesz zostać. Tylko pamiętaj, że wtedy będę rozliczał cię jako trenera.
Znaleźliśmy po dwóch latach Artura Węskę, bardzo dobrego trenera, który radził sobie w Zniczu Pruszków, a znałem go jeszcze z czasów jak był zawodnikiem w Zagłębiu Lubin. Ja wróciłem wtedy do swojej pierwotnej roli w akademii Lecha. Gdy widzę, że niektóre zespoły w Ekstraklasie wycofują rezerwy… Dla mnie to kierunek co najmniej błędny. Wyróżnisz się w juniorach, przechodzisz do pierwszego zespołu i nie mieścisz się w kadrze. To gdzie masz grać?
Mam przykład jednego zawodnika, najbardziej zdolny ze zdolnych w Lechu, wtedy miał jeszcze szesnaście lat. Szturmem wszedł do Ekstraklasy. W pierwszym meczu zagrał siedem minut, za tydzień dziesięć, za dwa tygodnie nie zagrał w ogóle, a za tydzień dostał czterdzieści pięć minut w rezerwach.
Przez cały miesiąc rozegrał tylko osiemdziesiąt minut. A mógł ich mieć trzysta sześćdziesiąt. Liczba minut rozegranych tydzień w tydzień świadczy o prawidłowym rozwoju zawodnika. I po to są potrzebne rezerwy.
Przed czym chciałby pan przestrzec młodych trenerów?
Szybko zmienia się postrzeganie piłki i elementy, które na nią wpływają. Dzisiejszy futbol jest mocno osadzony w taktyce. Trenerzy muszą przedstawić pomysł na mecz: jak chcą odbierać piłkę, jak zakładać pressing. Często skupiają się przy tym na zespole jako całości. Ja natomiast uważam, że, szczególnie przy szkoleniu młodzieży, bardzo ważny jest rozwój indywidualny. W tygodniowym mikrocyklu zawsze trzeba znaleźć na niego czas. Napastnicy – na oddawanie strzałów, skrzydłowi – na dośrodkowania, obrońcy – na wyprowadzanie piłki i grę 1×1.
Szkoła „Plastika”.
W piłce nie możesz stanąć. Gdybym zaproponował dzisiaj młodym chłopakom z akademii to, jak trenowało się kiedyś, to byśmy się nie porozumieli. Nie tylko treningowo, ale też komunikacyjnie, bo krzykiem czy rzucaniem toreb nie dotrze się już do młodych. A wręcz przeciwnie, odwrócisz ich od siebie i nie osiągniesz swojego celu. Zmieniają się kanały komunikacji, zmienia się cały świat, nadążam za tym. Dlatego uwielbiam pracować z młodzieżą. Głowa cały czas jest przygotowana i nadąża za nowinkami.
Mamy w sztabach piłki młodzieżowej jeszcze mało ludzi, mało trenerów. Ale jak mnie pytacie o zbudowanie kompletnego sztabu, to na każdym poziomie brałbym do niego osobę, która jest odpowiedzialna za doskonalenie indywidualnych umiejętności zawodnika.
Przed pracoholizmem ich pan nie przestrzega, a wręcz nawet do niego zachęca.
Trudno mi się przyznać, że to co robię jest pracoholizmem, bo nigdy nie robiłem niczego innego, zawsze tak żyłem. Nie wyobrażam sobie funkcjonować przez jeden dzień w inny sposób albo wpaść w dłuższy okres niebytu idącego za nim poczucia, że jest się niepotrzebnym. Każdy jest kowalem swojego losu. Jeśli się z tym dobrze czuje i nie krzywdzi innych, nie przeniewierzy własnych wartości, to niech żyje jak chce.
Nie jestem dla nich ani ojcem, ani mentorem, nie będę im niczego radził, chętnie natomiast dzielę się z nimi swoim doświadczeniem. Może istnieje gdzieś trener, który przychodzi do klubu i dopiero wtedy zaczyna myśleć o pracy. Czytam ostatnio o Pepie Guardioli. Enzo Maresca, jego asystent, który objął niedawno Leicester, powiedział, że w zeszłym sezonie najważniejsza dla niego nie była potrójna korona, a to, jak Pep podchodził do swojego warsztatu. Każdego dnia wprowadzał coś nowego. Ciągle się uczył, wdrażał nowe pomysły. Zarażał innych chęcią ciągłego doskonalenia się. Ciągłe doskonalenie się nie oznacza posiedzenia nad laptopem godzinę czy dwie, zamknięcie go i wyczyszczenie głowy robieniem czegoś innego.
Work-life balance jest oczywiście potrzebny, ale dla tych… którzy akurat go potrzebują. Być może mam spaczone wyobrażenie o świecie, ale sam ze sobą czuję się dobrze. Nie potrzebuję robić czegoś innego. Staram się nie ranić innych dookoła.
A dzieci? One nie są poranione?
Są.
Dlatego przestrzegam innych trenerów. Chcąc pracować na najwyższym poziomie jako trener musisz liczyć się z olbrzymimi wyzwaniami, jakie niesie przed tobą nieustanne poświęcanie czasu na rozwój drużyny. To będzie stąpanie po cienkiej czerwonej linii, piłka kontra rodzina.
We Wronkach żyliśmy bardzo blisko ze szkoleniowcami. Wiedziałem o nich wszystko: o ich rodzinach, o życiu prywatnym. Przestrzegałem ich palcem wskazującym, by nigdy nie dopuścili do takiego scenariusza, na który zdecydowałem się ja, bo bilans zysków i strat wyjdzie niekorzystnie. Jestem świadomy tego, że tak będzie. Już za chwilę dzieci będą mogły iść swoją drogą w dorosłe życie i wcale nie muszą mnie o tym w ogóle informować. Winny jestem tylko ja. Sam na to zapracowałem swoimi decyzjami. Jeśli te moje ostatnie myśli dotrą do głowy i serca któregoś trenera i zmienią jego nastawienie do postrzegania swojej pracy to znaczy, że ten wywiad przyniósł oczekiwany rezultat.
ROZMAWIALI JAKUB BIAŁEK I JAN MAZUREK
Czytaj więcej o polskim futbolu:
- Częściej piekło, rzadziej niebo. Saga właścicielska w Śląsku Wrocław
- Czy Flora Tallin jest mocna? „Ten dwumecz powinien być dla Rakowa spacerkiem”
- „Do Warty? Nie no, gdzie”. Nie jesteśmy klubem pierwszego wyboru
- Nawrocik: Depresja to ból, mrok i pasożyt. Myślałem tylko o końcu
Fot. Newspix