Reklama

MLS. Od zera do Messiego

Adam Kotleszka

Autor:Adam Kotleszka

11 czerwca 2023, 16:20 • 8 min czytania 2 komentarze

MLS jeszcze nawet przed zakontraktowaniem Messiego, była w swoim najlepszym miejscu w historii. Po ogłoszeniu transferu Argentyńczyka nabiera dodatkowego rozpędu, który trudno będzie zatrzymać. Ale nie zawsze było tak różowo, niczym kolory koszulek nowego zespołu Messiego. Tekst o tym jaką drogę przeszła Major League Soccer – od rozgrywek przynoszących kilkuset milionowe straty, do ligi, która zatrudnia najlepszego piłkarza świata.

MLS. Od zera do Messiego

Brandon Vincent w 2016 został wybrany z 4. numerem draftu MLS. Miesiąc później zadebiutował w kadrze Stanów Zjednoczonych, co było ewenementem, bo nie miał za sobą nawet debiutu w MLS. W swoim pierwszym sezonie gry dla Chicago Fire został wybrany do składu na MLS All-Star Game. Talent, nadzieja dla kadry USA na lata, wszystkie drzwi do dużej kariery stoją przed nim otworem. Tak przynajmniej wydawałoby się z europejskiej perspektywy. Ale nie MLS. 2 lata później Vincent już nie grał w piłkę, bo uznał, że pieniądze jakie zarabia w najwyzszej klasie rozgrywkowej w Stanach Zjednoczonych: 144 250 dolarów rocznie są za małe i więcej zarobi wybierając inny zawód. Dziś pracuje w branży bankowej.

MLS to liga nie dla wszystkich miodem i mlekiem płynąca. Najniższe kontrakty w 2023 wynosza 67 tysięcy dolarów rocznie, a tylko 6 piłkarzy w całej 29-zespołowej lidze zarabia 5 milionów rocznie lub więcej. Najwięcej Xherdan Shaqiri: nieco ponad 8 milionów dolarów, za nim są Lorenzo Insigne (7,5 mln) czy Federico Bernardeschi (6,2 mln).

Przyznanie Amerykanom organizacji mistrzostw świata w 1994 miało wskrzesić futbol w USA. Bo to nie tak, że on do tamtej pory w Stanach nie istniał. Istniał i kiedyś miał się naprawdę dobrze. W 1978 średnia frekwencja na meczach New York Cosmos wynosiła ponad 47 tysięcy widzów na mecz. Kilka lat później okazało się, że North American Soccer League, czyli ostatnia w pełni profesjonalna ogólnokrajowa liga przed MLS, została przeinwestowana i upadła. Od 1984 do 1996 roku Amerykanie nie mieli ogólnokrajowych, profesjonalnych rozgrywek piłkarskich.

Reklama

Zagrożenie, że MLS podzieli los NASL, a więc wystartuje z grubej rury, a upadnie po kilku sezonach, zaczęło być coraz bardziej realne na początku XXI wieku. O ile w 1996 średnia frekwencja na meczach MLS stała na bardzo przyzwoitym poziomie 17,400 widzów na mecz, tak z każdym następnym sezonem konsekwentnie malała, żeby w 2000 roku spaść o bilsko 4 tysiące. Straty MLS w pierwszych 5 latach istnienia sięgnęły 250 milionów dolarów. Trzeba było ciąć koszta. Zlikwidowano więc dwa zespoły – Tampa Bay Mutiny i Miami Fusion. Samo Miami w swojej krótkiej, kilkuletniej zaledwie historii, wygenerowało straty na poziomie 15 milionów dolarów. Tampa Bay z kolei nie potrafiła przyciągnąć strategicznego sponsora, który pokrywałby koszta uposażeń zawodników i utrzymania klubu. W 2002, po 6 latach istnienia, liga cofnęła się do puntku wyjścia, obcinając liczbę drużyn z 12 do 10, tak jak w 1. sezonie, tyle że ze wspomnianymi 250 milionami strat.

Momentem, który przywrócił życie amerykańskiej piłce i zainteresowanie soccerem w Stanach, był mundial w 2002. Jankesi doszli wówczas do ćwierćfinału i byli o krok od wejscia do strefy medalowej, przegrywając 0:1 Niemcami w meczu, w którym Torsten Frings wybił ręką piłkę lecąca do bramki. Amerykanie grali wówczas niezłą dla oka piłkę, a prawie połowa tamtej kadry grała na co dzień w MLS. Od tamtej pory liczba widzów na meczach MLS zaczęła ponownie rosnąć. Na bazie tego boomu liga przyjęła w swoje strutkrury nowe kluby z Los Angeles i Salt Lake, a później także z Toronto, Seattle i Philadelphii. Z 10 klubów w trakcie mundialu w Korei i Japonii, MLS w 13 lat podwoiła liczbę zespołów w 2015 i już nigdy nie zeszła z drogi powiększania ligi, zamiast jej zmniejszania. W 2025 roku liczba drużyn sięgnie 30-tu, gdy dołączy klub z San Diego.

Zdobywanie kolejnych miast i stanów dla Major League Soccer nie było tylko odhaczaniem kolejnych lokalizacji, ale wybieraniem rzeczywiście opłacalnych miejsc – sportowo i frekwencyjnie. Seattle było piłkarskim miastem już w latach 70-tych, gdy w North American Soccer League istniał klub o tej samej nazwie: Sounders. Znów szybko stało się lokalizacją ze świetną średnią frekwencją w lidze oraz etatowym uczestnikiem play-offów i Ligi Mistrzów CONCACAF. Mocno pomógł fakt, że jednym z właścicieli został Paul Allen: człowiek Microsoftu, który był także właścicielem Seattle Seahawks z NFL czy Portland Trail Blazers z NBA. Klub nie musiał budować nowego stadionu lub mieć planów co do jego powstania, co jest jednym z wymogów otrzymania licencji w MLS. Zamiast tego Sounders dzielą do dziś boisko z ekipą futbolu amerykańskiego, a blisko 70-tysięczny Lumen Field jest jednym z najbardziej charakterystycznych stadionów w całej lidze.

No właśnie. Licencje na grę w MLS świetnie pokazują jak wartość ligi wzrosła przez lata. W 1996, gdy 10 klubów zakładało ligę, każdy z nich wniósł do MLS po 5 milionów dolarów. Gdy w ubiegłym roku Charlotte ze Świderskim, Jóźwiakiem i Sobocińskim wchodzili do ligi, tzw. „expansion fee” wniosło 325 milionów dolarów. Szacuje się, że gdy liczba drużyn przekroczy trzydzieści, kolejne miasta chętne na posiadanie u siebie klubu MLS, będą musiały zapłacic około 500 milionów dolarów lub więcej.

I tutaj musimy wrócić do największego przed Messim transferu w historii MLS. Gdy David Beckham w styczniu 2007 ogłosił, że za pół roku przeniesie się do LA Galaxy, świat zszokowały pieniądze zaoferowane przez Amerykanów Anglikowi. 250 milionów dolarów za 5-letni kontrakt w tamtymczasie oddziaływaly na wyobraźnię. Fabio Capello skomentował jego transfer ironicznie: „Beckham idzie do Hollywood, żeby zostać gwiazdą filmową”. Ale Becks wiedział co robi i wcale nie chodziło o granie w filmach. W kontrakcie z MLS zapisał sobie wzmiankę o tym, że jeśli kiedykolwiek będzie chciał kupić klub w lidze, jego „expansion fee” ma wynosić 25 milionów, niezależnie od tego jakie wówczas będą stawki rynkowe. Gdy jego Inter Miami 13 lat później zagrał pierwszy mecz w MLS, stawki rynkowe wynosiły około 300 milionów dolarów. Becks zaoszczędził niezła sumkę i właściwie mógłby od razu sprzedać klub z kilkunastokrtonym zyskiem. Ale zamiast tego, dziś ściąga do siebie najlepszego piłkarza świata.

Becks zrobił nie tylko świetny interes dla siebie, ale i dla całej ligi. Specjalnie dla niego, w lidze w której obowiązuje salary cap, wprowadzono rewolucyjną zasadę „designated player rule” lub jak niektórzy wciąż do dzisiaj nazywają „Beckham Rule”. Od tamtej pory kluby mogły zatrudniać piłkarzy, których wynagrodzenie nie wliczało się do salary cap, co pozwalało płacić im zdecydowanie więcej, niż reszcie drużyny. Z „zasady Beckhama” skorzystali później m.in. Rafa Marquez, Thierry Henry, David Villa, Andrea Pirlo, Frank Lampard, Didier Drogba, Zlatan Ibrahimovic czy Sebastian Giovinco. Anglikowi podziękować powinno również aż 5 Polaków: Adam Buksa (New England Revolution), Kamil Jóźwiak, Karol Świderski (obaj Charlotte FC), Mateusz Klich (DC United), Patryk Klimala (New York Red Bulls) i Jaroslaw Niezgoda (Portland Timbers). Oczywiście sam status DP nie gwarantuje zarobków na poziomie Messiego czy nawet Beckahama z 2007, ale wciąż są to dobre pieniądze. Świderski w Charlotte dostaje nieco ponad 2,2 miliona dolarów, Jóźwiak nieco ponad 1,2 mln dolarów, Mateusz Klich w DC United może liczyć na pensję również nieco powyżej 2 milionów dolarów.

Reklama

Ale wrócmy na chwilę na Florydę, do nowego miejsca pracy Messiego. Jeśli chodzi o poziom piłkarski, Argentyńczyk w samym MLS znalazłby kilka, jeśli nie kilkanaście silniejszych drużyn. Obecnie Inter Miami jest najgorszy w Konferencji Wschodniej i jednym z najgorszych zespołów w całej lidze. Z 17 meczów wygrał tylko 5, aż 12 przegrał, strzelając tylko 16 goli. W trzech dotychczasowych sezonach zajmowali odpowiednio: 19., 20. i 12. miejsce w lidze (tabela łączona obu konferencji). Dwa razy te mizerne wyniki dawały play-offy, które dla Florydczyków kończyly się już po jednym meczu. Nie pomógł nawet Gonzalo Higuain, który strzelił łącznie 29 goli w MLS, teraz niespecjalnie pomaga obecność w klubie byłego króla strzelców ligi Josefa Martineza. W Atlancie miał taki sezon, że pobił rekord strzelecki w jednym sezonie – 35 trafień, ale w tych rozgrywkach ma na razie tylko 4 trafienia dla Interu.

Floryda to specyficzne miejsce dla piłki nożnej i dla sportu w ogóle. Soccer pamięta wielkie piłkarskie nazwiska, które próbowały tam swoich sił. W 2014 w Fort Lauderdale Strikers zainwestował Ronaldo. Brazylijczyk zapowiedział nawet, że oprócz inwestowania w klub, rozważa także powrót na boisko w drugiej lidze amerykańskiej, gdzie wówczas grali. Ostatecznie to drugie się nie ziściło, a to pierwsze również średnio. Klub popadł w duże problemy finansowe spowodowane kryzysem całej North American Soccer League, w której występował. Rozgrywki nawiązujące nazwą do wspomnianej w tekście ligi z lat 70-tych i 80-tych, upadły w 2017 roku, podobnie jak drużyna z Fort Lauderdale.

Dłużej trwa historia innego klubu: Miami FC. Drużyna powstała w 2015 i narobiła sporo szumu podając nazwiska właścicieli. Jednym z nich był Paolo Maldini, który plany miał mocarne, niczym Beckham, żeby przywrócić Miami dla MLS. Włoska legenda weszła do piłki nożnej na Florydzie zaledwie rok po tym jak Beckham zapowiedział, że w Miami powstanie jego klub w Major League Soccer. Maldini był konkretniejszy niż Becks i jego drużyna zaczęła funkcjonować szybciej niż ta Anglika, ale na drugim poziomie rozgrywkowym. Pierwszym trenerem w historii została kolejna wielka postać z europejskich boisk: Alessandro Nesta. Dziś z Włochów w klubie pozostał tylko Riccardo Silva, włoski biznesmen, byly dyrektor Milan Channel. Nesta w Miami wytrwał niespełna 2 lata, ostatnio trenował Perugię i Frosinone.

Mało? Brazylijczyk Adriano (tak, ten Adriano) w styczniu 2016 podpisał kontrakt z Miami United FC. L’Imperatore pochłonęły jednak sprawy pozaboiskowe i nie znalazł czasu na debiut w klubie z Flordy. Drużyna dziś występuje w półprofesjonalnej lidze na peryferiach amerykańskiego systemu rozgrywkowego.

Jeśli dołożymy do tego wspomniane wczesniej Miami Fusion i Tampa Bay Mutiny w MLS, które przynosiły same straty i tylko generowały koszta, to dostaniemy obraz Florydy jako miejsca, które piłce nożnej nie jest wybitnie przyjazne.

Amerykanie doskonale o tym wiedzą i fakt, że Messi trafia właśnie do Interu Miami, a nie do silniejszych kibicowsko i sportowo Nowego Jorku czy Los Angeles, jest ryzykownym przedsięwzięciem. Ale w USA wierzą, że kto jak nie Argentyńczyk pomoże im przełamać tę fatalną passę. Patrząc na zamieszanie jakie wywołał jego transfer w ciągu pierwszych kilku dni od jego upublicznienia, można zakładać, że ten eksperyment, w końcu się uda. Tym bardziej, że już bez Messiego MLS była w swoim najlepszym miejscu w historii.

Czytaj więcej na Weszło:

Fot. Newspix

Najnowsze

Piłka nożna

Komentarze

2 komentarze

Loading...