I jak tu zaprosić kogoś na mecz? Jak ma być normalnie, skoro kibice gospodarzy biją zawodników gości, a klub idzie w zaparte i całą winą obarcza przyjezdnych? To właśnie stało się w sobotę w Wejherowie, gdzie Gryf grał z Wierzycą Pelplin. Sprawa jest na tyle poważna, że bada ją policja i złożono zawiadomienie do prokuratury.
– Ręce poszły w ruch. Jeden cios przeleciał mi przed oczami, a po drugim zgasło mi światło. Świadomość odzyskałem na chodniku przed schodami.
Czy to opowieść zawodnika MMA? A może pięściarza amatora? Nic z tych rzeczy. Opowiedział nam to zawodnik Wierzycy Pelplin, Paweł Dirda, który w miniony weekend został pobity na stadionie Gryfa Wejherowo.
Wzgórze Wolności instynktów
Tym samym, na którym jeszcze trzy lata temu walczono o to, by utrzymać się w II lidze i z dużą pompą świętować stulecie klubu. Nie udało się jednak po raz kolejny oszukać przeznaczenia. Przez cztery wcześniejsze lata Gryf sobie z tym radził, utrzymując się na szczeblu centralnym w Polsce, mimo niespełna milionowego budżetu. Wtedy stadion na Wzgórzu Wolności był symbolem trudnej przeprawy dla rywali, gdzie nie liczą się pieniądze, a futbol i zaangażowanie. W miniony weekend Wzgórze Wolności stało się jednak miejscem uwolnienia pierwotnych instynktów, gdzie można zaatakować każdego i nie ponieść za to kary. A klub, próbując zatuszować swoją nieporadność organizacyjną, ukrywa się za pustosłowiem w oświadczeniach, odbijaniem piłeczki i brakiem empatii.
– A skąd pan wie o tym, że zawodnik został uderzony? Ja tego nie wiem. Nie wiem, czy on został uderzony, pchnięty, czy sam upadł. Tam było trochę aktorstwa – odpowiedział nam prezes Gryfa Dariusz Mikołajczak na pytanie o całe zajście.
– To mnie boli, że nikt z władz, zawodników, trenerów Gryfa nie przyszedł po meczu i nie spytał, czy wszystko w porządku ze zdrowiem Pawła. Szczególny niesmak mam do trenera Nicińskiego, który grał w Ekstraklasie, widział wiele w piłce, a nie miał w sobie tyle empatii, by wejść do naszej szatni i zagaić jak poważnego urazu doznał zawodnik. Nie było zainteresowania – wyjaśnia prezes Wierzycy Pelplin Mariusz Paluchowski.
Koniec meczu początkiem zamieszania
A to nie pierwszy raz, gdy takie sytuacje dzieją się w Wejherowie. Jednak to nie dotyczy wyłącznie Wejherowa, ale innych miejscowości, gdzie piłka na niższym poziomie jest obecna. Tak jak obecne jest przymykanie oka na przemoc.
Wróćmy jednak do wydarzeń z soboty, które są najważniejsze i pociągnęły za sobą dochodzenie policji oraz wezwania do prokuratury o możliwości popełnienia przestępstwa.
Gryf podejmował na własnym stadionie walczącą o utrzymanie Wierzycę Pelplin. Wejherowianie nie grają już o nic bowiem ani nie grozi im spadek, ani awans. Mecz był jednak dość wyrównany, obfitujący w dużo emocji i kartek, w tym dwie czerwone. Gry aż tak mocno nie podostrzali goście, którzy bili się o ligowy byt, a gospodarze, u których z boiska wyleciało dwóch zawodników. Po ostatnim gwizdku sędziego tablica wyników wskazywała na zwycięstwo miejscowych 2:0. To był jednak początek zamieszania.
Twarz zalana krwią
– Byłem na ławce rezerwowych wspólnie z trenerem Kotasem. Gdy sędzia pokazał drugą czerwoną kartkę, na trybunach zrobił się ruch. Grupka kilku kibiców zeszła ze swoich miejsc i podeszła do barierek. Stanęli blisko zejścia do szatni. Zaczęli krzyczeć na arbitra. Potrwało to chwilę, bo do końca spotkania zostały może dwie minuty. Sędzia gwizdnął po raz ostatni i nasi zawodnicy zaczęli opuszczać murawę z głowami zwieszonymi po porażce. Gdy byłem w połowie drogi do szatni, zauważyłem leżącego jednego z naszych piłkarzy. Padł na betonową kostkę, a wokół niego przetaczała się chmara ludzi. Trzech innych graczy pochyliło się nad nim i próbowało osłonić, przy okazji wzywając dosadnym gestem ręką obsługę medyczną. Podszedłem bliżej i zobaczyłem, że to Paweł Dirda. Spytałem, co się stało i usłyszałem od jednego z naszych chłopaków, że został uderzony przez kibica. Spojrzałem na niego, miał twarz zalaną krwią. Nie było z nim kontaktu. Inny z piłkarzy – Jakub Czochór – trzymał się za brzuch. Dowiedziałem się, że ktoś go kopnął w tułów – opowiada prezes Wierzycy Mariusz Paluchowski.
Nieco krótszą wersję wydarzeń przedstawił sam poszkodowany.
– Przegraliśmy mecz, podziękowaliśmy sobie na boisku i zeszliśmy do szatni. Zaczęło się robić zamieszanie, nad którym nie potrafiła zapanować ochrona. Choć ciężko to nazwać ochroną, a raczej ubranymi w strój ochrony sympatykami Gryfa. Takie odniosłem wrażenie. Chcieliśmy zejść na dół do szatni, ale kibice zablokowali nam drogę. Stworzyło się zamieszanie. Z kimś się kłócili, ale nie bardzo wiem nawet z kim ani o co poszło. Niestety znalazłem się w nieodpowiednim miejscu i czasie. Ręce poszły w ruch. Jeden cios przeleciał mi przed oczami, a po drugim zgasło mi światło. Świadomość odzyskałem na chodniku przed schodami. Prawdopodobnie zostałem jeszcze podeptany, bo mam problemy z kolanem, które już dwukrotnie naprawiałem i włożyłem dużo pieniędzy, by doprowadzić je do właściwego stanu.
“A skąd pan wie, że został uderzony?”
Wydarzeń nie chciał natomiast zrelacjonować nam nikt z Gryfa. – A skąd pan wie o tym, że zawodnik został uderzony? Ja tego nie wiem. Ja nie wiem, czy on został uderzony, pchnięty, czy sam upadł. Tam było trochę aktorstwa. Nie chcę się wypowiadać w tej kwestii, a to czy ten piłkarz został uderzony, rozstrzygną właściwe organy – powiedział Dariusz Mikołajczak, prezesa Gryfa i odesłał nas do oświadczenia na Facebooku, gdzie możemy przeczytać relację z nieco innej perspektywy.
– Po wygranym meczu przez Gryf Wejherowo, kibice Gryfa zeszli z trybun do ogrodzenia, aby pogratulować swoim zawodnikom wygranej, jak to jest w zwyczaju, a 3 ochroniarzy odgradzało zawodników wchodzących do szatni od kibiców. Jeden z kibiców Pelplina (ojciec jednego z zawodników) próbował wejść z synem/zawodnikiem do szatni i w związku z tym został poinformowany przez pracownika ochrony, że jest to niemożliwe. Ojciec zawodnika Pelplina odepchnął tego ochroniarza używając przy tym wulgarnego języka, i w ten sposób zareagował na zakaz wejścia do szatni. Natychmiast zareagował na to stojący obok kierownik ochrony i w tym samym momencie zawodnicy Pelplina , zamiast wejść do szatni, ruszyli w stronę trybun, aby „wspomóc” ojca swojego kolegi z zespołu. Zrobiło się duże zamieszanie, w którym głównie brali udział zawodnicy Wierzycy prowokując, wykrzykując, obrażając kibiców Gryfa stojących wokoło, wyzywając ochronę – czytamy w oświadczeniu.
– Podczas całego zamieszania jeden z zawodników Wierzycy Pelplin usiadł na ziemi trzymając się za głowę. Zawodnik Gryfa zaoferował mu pomoc i próbował podnieść, pytał się czy wszystko w porządku i czy coś go boli i zaproponował, że zaprowadzi go do szatni. Zawodnik Wierzycy z pozycji siedzącej położył się na ziemię , więc został zawołany ratownik. W tym czasie zawodnicy Pelplina dalej przepychali się pomiędzy ochroną a kibicami i nie reagowali na konkretne sugestie ochrony o wejscie do szatni. Zaczęli wykrzykiwać do sędziów stojących nadal na murawie boiska, że za tą sytuację należy się im walkower. W całej sytuacji uczestniczył również trener Gryfa, który stał razem z ochroniarzem pomiędzy kibicami a zawodnikami. Należy zaznaczyć, że nie było żadnej utraty przytomności przez zawodnika Pelplina leżacego na ziemi – napisano w oryginale.
Przekłamane oświadczenie
Jeżeli nawet inicjatorem przepychanek był ojciec-kibic drużyny z Pelplina, to nic nie daje przyzwolenia na to, by kibice gospodarzy tarasowali zejście zawodnikom do szatni i atakowali piłkarzy. Jaki instynkt musiał kierować piłkarzem, by usiadł w samym centrum zamieszania? Skąd również pewność braku utraty przytomności zawodnika Wierzycy? A także, dlaczego doszło do tego ataku? Najdobitniejszym dowodem na niską wiarygodność oświadczenia Gryfa jest podważenie słów prezesa Wierzycy, który według oświadczenia nie znajdował się na spotkaniu. Co nie było prawdą, czego mamy potwierdzenie na piśmie jako wpis z extranetu.
– Najśmieszniejsze w oświadczeniu Gryfa było to, że napisali, że nie było mnie na meczu. A ja siedziałem na ławce, rozmawiałem z kierownikiem Dudą, znajdowałem się w pokoju sędziów, by poprosić o możliwość zrobienia zdjęcia protokołu, pod którym właśnie kierownik się podpisał. Nawet do niego zagaiłem, że tydzień temu też przegraliśmy mecz i to z Gryfem Słupsk, czyli bezpośrednim rywalem w walce o utrzymanie, ale nikt nie robił burd. A dodatkowo zaprosiliśmy zespół na grilla po spotkaniu, bo taki mamy u siebie zwyczaj – dodaje prezes Wierzycy.
“Mam 18 lat. Ja się ich boję”
Nie to, kto ma rację w “oficjalnych” oświadczeniach pełnych błędów, było clue tej sprawy, a zdrowie pobitego piłkarza. W końcu Dirda po uderzeniu stracił przytomność, co zawsze jest dużym zagrożeniem. Ważną kwestią pozostaje również przyzwolenie na tego typu zachowania kibiców, których boją się nawet zawodnicy własnej drużyny.
– Po tym krótkim zajściu fani się rozpierzchli. Sędziowie stali natomiast na boisku, a pan z obsługi medycznej właśnie dobiegał do Pawła, by udzielić mu pomocy. Podszedłem do kilku zawodników Gryfa. To byli dość młodzi chłopcy, ale poprosiłem ich, żeby zareagowali, spróbowali załagodzić sytuację. W końcu byli gospodarzami w koszulkach Gryfa. W odpowiedzi usłyszałem: “Panie, ja mam 18 lat. Ja się ich boję”. Szybko podbiegłem do arbitrów i zakomunikowałem, że nie zostawimy tak tej sprawy. Dla mnie to był skandal. Powiedzieli, że opiszemy to wszystko, ale po meczu – mówi nam dalej Paluchowski. I tak się stało.
Telefony od żony i zakaz jazdy samochodem
Dotarliśmy do protokołu meczowego z tego spotkania, gdzie możemy przeczytać, że kibice gospodarzy zaatakowali schodzących do szatni zawodników gości, w wyniku czego Paweł Dirda zaczął krwawić z nosa i chwilowo utracił przytomność. Podpisali się pod nim przedstawiciele obu klubów, zgadzając z zapisem o uderzeniu, utracie przytomności i urazie twarzy piłkarza Wierzycy, co po raz kolejny podważa wiarygodność oświadczenia Gryfa. Opisana w protokole pomoc ratownika medycznego nie rozwiązała kłopotów zdrowotnych piłkarza Wierzycy, dlatego prezes klubu postanowił wezwać pogotowie. Na miejscu zjawiła się również policja, która zaczęła badać sprawę naruszenia nietykalności ochroniarza przez ojca zawodnika Wierzycy. Szybko stało się jasne, że organy ścigania zbadają również napaść na Dirdę.
– Zawodnicy zaprowadzili Pawła do szatni, gdzie usiadł na ziemi, chowając głowę w dłoniach. Gdy go zobaczyłem, stwierdziłem, że wzywamy pogotowie. Przed nami było 110 kilometrów drogi powrotnej do domu. Paweł przyjechał samochodem, a ja nie wyobrażałem sobie, żeby w takim stanie wrócił samodzielnie. Przyjechała karetka pogotowia, później policja, której nie było w trakcie trwania spotkania. Zaprowadziliśmy go do karetki. Został tam ponownie zbadany, po czym ratownik wyszedł i zakomunikował, że pod żadnym pozorem nie może sam wracać samochodem. Trzech chłopaków zaopiekowało się nim, zawożąc do domu – twierdzi Paluchowski.
– Wieści o całym zajściu szybko się rozeszły. Moja żona próbowała dodzwonić się do kolegów i wypytać, co się ze mną stało. U mnie zadziałała adrenalina. Nie dałem się przetransportować do szpitala. Nie chciałem zostawiać samochodu pod stadionem, bo nie wiadomo do czego byli zdolni ci ludzie. W tamtej chwili chciałem jak najszybciej uciec z Wejherowa, przyjechać do domu i uspokoić przede wszystkim żonę, bo spodziewamy się trzeciego dziecka, a życie mnie nie rozpieszczało i często jeździłem po szpitalach. Nie byłem jednak w stanie – dodaje Dirda.
Pouciekali
W całym tym zajściu trudno o ducha fair play. W zespole Gryfa zabrakło cywilnej i społecznej odpowiedzialności za rzeczy, które się wydarzyły. Nie przeproszono poszkodowanych po zajściu ani później. A próby odwrócenia uwagi pokrętnym oświadczeniem od prawdy są kolejnym przykładem na brak empatii.
– To mnie boli, że nikt z władz, zawodników, trenerów Gryfa nie przyszedł po meczu i nie spytał, czy wszystko w porządku ze zdrowiem Pawła. Szczególny niesmak mam do trenera Nicińskiego, który grał w Ekstraklasie, widział wiele w piłce, a nie miał w sobie tyle empatii, by wejść do naszej szatni i zagaić jak poważnego urazu doznał zawodnik. Nie było zainteresowania – referuje prezes Wierzycy.
– Znam osobiście tych działaczy, trenerów, zawodników z Wejherowa, ale żaden nie przyszedł po tym zajściu sprawdzić, czy wszystko ze mną w porządku. Zapadli się pod ziemię. Dziwna sprawa, bo przed meczem zbijaliśmy piątki, wypiliśmy kawę, rozmawialiśmy, a po nawet nie weszli do szatni. Za to wrzucili zdjęcie na Facebooka po wygranej. Gdy jednak przyjechała karetka i policja, to nikogo już nie było. Pouciekali – uzupełnia zawodnik z Pelplina.
Pierwsze zeznania w życiu
Sprawa znajdzie dalszy ciąg w organach ścigania. Sprawę bada już policja i Pomorski ZPN. Prezes i dwaj poszkodowani zawodnicy złożyli już zeznania. We wtorek Wierzyca z pomocą mecenasa złożyła zawiadomienie do prokuratury o możliwości popełnienia przestępstwa. Nikt nie oczekuje jednak walkowera, a sprawiedliwości w osądzeniu sprawców zajścia.
– Sprawę rozpatrzy Pomorski ZPN, a my we wtorek złożyliśmy zawiadomienie do prokuratury o możliwości popełnienia przestępstwa i konieczności zabezpieczenia monitoringu z tego spotkania. Całą sytuację bada również wejherowska policja. Byłem już przesłuchiwany, podobnie jak poszkodowani Paweł i Jakub – wyjaśnia Paluchowski.
– Po raz pierwszy w życiu musiałem złożyć zeznania. Normalnie monitoring na stadionie jest, ale tego dnia akurat kamery nie działały. Gdyby działały, wszystko moglibyśmy zobaczyć czarno na białym. Nie chcę dociekać, co się stało. To leży już w gestii policji, która podczas zeznania wypytywała mnie, czy jestem w stanie wskazać osobę, która mnie uderzyła. Mówiąc szczerze mam przebłysk, kto to mógł zrobić, ale ciężko jednoznacznie stwierdzić. Widzę jak przez mgłę tę osobę, ale nie chciałbym skłamać na okazaniu. Policja przekazał mi, że jeżeli nie znajdzie osoby odpowiedzialnej za pobicie, klub zostanie ukarany za niedopilnowanie porządku i bezpieczeństwa – opowiada Dirda.
Znowu to Wejherowo?
I ponownie wracamy do punktu wyjścia. W najgorszym razie za wydarzenia zostanie ukarany klub, a nie pojedyncze osoby, które powinny być piętnowane i usuwane ze stadionów, bo za chwilę podobne sytuacje mogą się wydarzyć w Mławie, Ełku, Nysie czy Bytomiu.
To mecz Pucharu Polski czy ćwiczenia NATO? 🤔 pic.twitter.com/P7HyzsV4lR
— Piotr (@Varenthin) September 24, 2019
W Wejherowie to również nie pierwszy przypadek, gdy dochodzi do takich sytuacji. W 2019 roku podczas pucharowego spotkania z Lechią Gdańsk odpalono rakietnice dymne. Jedna z nich przeleciała środkiem boiska. Wtedy piłkarze biało-zielonych zeszli z boiska na ok. 20 minut i nie chcieli na nie powrócić. Dopiero po namowach dokończyli mecz, pokonując Gryfa 3:2. Jaki był tego efekt? Żaden. Na stadionie w Wejherowie ponownie doszło do aktów przemocy, o których piszemy. O tych mniejszych już nawet się nie wspomina, bo nastało przyzwolenie.
– Od wielu lat jestem związany z piłką i zawsze zachęcam moją rodzinę, znajomych, żeby przychodzili na mecze, dopingowali, chłonęli te sportowe emocje, ale po takich sytuacjach nie mam argumentów. Szczególnie w Wejherowie, gdzie w przeszłości już dochodziło do przemocy na trybunach między kibicami. To nie zachęca ludzi do przychodzenia na mecze – kończy Dirda jako smutną konkluzję gry na niższych szczeblach rozgrywkowych.
WIĘCEJ O NIŻSZYCH LIGACH:
- Krok czwarty. Przełomowy sezon w historii KTS-u Weszło
- Cały świat znów przeciwko Feio
- Bojkot rozgrywek, problemy z liczeniem i ubeckie metody. Kolejna afera w LZPN
Fot. Newspix