– Calcio is back – to hasło, które władze Serie A wymyśliły w związku ze świetnymi występami włoskich zespołów w europejskich pucharach. W klipie promocyjnym Fabio Cannavaro uśmiecha się dobrodusznie, Fabio Capello patrzy poważnie zza okularów, a Luca Toni cwaniacko pokazuje swoją charakterystyczną cieszynkę. Ale kto oglądał mecz Romy z Milanem, ten za cholerę nie mógłby uwierzyć w renesans tamtejszego futbolu.
To miał być hit. Starcie o czwarte miejsce, ostatnie dające występ w fazie grupowej Ligi Mistrzów w przyszłym sezonie. Co prawda do końca rozgrywek po tym spotkaniu zostaje sześć kolejek, ale zwycięzca zyskałby trzy punkty przewagi nad przegranym i lepszy bilans bezpośredniej rywalizacji, czyli tak naprawdę cztery. Dużo.
Miał być hit…
A wyszedł taki mecz, że najlepsze wydarzyło się w nim chwilę przed początkiem zawodów, kiedy wypełnione po brzegi Stadio Olimpico odśpiewało hymn napisany przez Antonello Vendittiego i Sergio Bardottiego. To jeszcze było piękne, a później już dominowała brzydota.
Historycznie Rzym to igrzyska i w tę ostatnią sobotę kwietnia trudno było oprzeć się wrażeniu, że zawodnikom pomyliły się obiekty i pomyśleli, że zamiast grać w piłkę na Olimpico, kazano im wybiec na Koloseum walczyć o życie. I walczyli, a trup słał się gęsto. Razy przyjęli Fikayo Tomori, Marash Kumbulla, Andrea Belotti, Theo Hernandez, Mike Maignan, Zeki Celik, Alexis Saelemaekers, Charles De Ketelaere i Edoardo Bove, a trzej pierwsi tak soczyste, że musieli zostać zmienieni, z czego Kumbulla już przed przerwą, a Tomori z Belottim w jej trakcie.
Gdyby po przebiegu spotkania spróbować wyobrazić sobie, co drużyny usłyszały na odprawach, najbardziej prawdopodobne byłby klasyk kibicowski: – Słuchajcie, wychodzimy na takiej kurwie, że ich zmiatamy z powierzchni ziemi!
Bo jedni i drudzy starali się nawzajem zmieść z powierzchni ziemi.
– Calcio is back – czyli calcio wróciło. Może i wróciło, tyle że w sobotę do drewnianych chatek.
Oczywiście, to jeden występ, ale po tym, co pokazali Giallorossi z Rossonerimi, ani jedni, ani drudzy nie zasłużyli na nic innego, niż by oglądać Champions League w telewizji.
Uwaga – w tym meczu do doliczonego czasu nie oddano celnego strzału. Ani jednego, choćby byle jakiego. Bramkarz miejscowych Rui Patricio w tym sezonie to jeden z najgorszych zawodników na swojej pozycji w Italii (puścił prawie pięć bramek więcej niż powinien), ale tego wieczoru nawet Portugalczyk baaardzo długo nie był w stanie niczego zawalić, bo zwyczajnie nie miał nic do roboty.
Dopiero chwilę przed końcem, po półtorej godziny męczarni, wreszcie oba zespoły zdołały kopnąć celnie w ten prostokąt stojący na linii końcowej. Najpierw Celik wyprowadził kontratak, podał do Tammy’ego Abraham i Anglik nareszcie zachował się jak napastnik. 1:0. Moment później Rafael Leao dośrodkował, Saelemaekers uderzył z bliska, Rui Patricio jak zwykle się nie popisał. 1:1.
Na finiszu emocji nie brakowało, natomiast i tak nie była to dobra reklama calcio. Zdecydowanie lepsza jest ta z Cannavaro, Capello i Tonim.
AS Roma – AC Milan 1:1
Abraham (90+4) – Saelemaekers (90+7)
WIĘCEJ O SERIE A:
- Sztuka wojny Gasperiniego. Według jego pomysłów gra ćwierć Serie A
- Sztuka przetrwania wg Interu. Nerazzurri w finale Coppa Italia
- Awans albo śmierć. Inzaghi znowu gra o posadę
foto. Newspix