„Król Lew” coraz częściej mierzył się z łatką „kłamcy”, „łgarza” i „hipokryty”, ale długo głęboko w poważaniu miał „upierdliwie bzyczenie komarów”. Nagrał kiedyś nawet o nim autoironiczną piosenką pod tytułem „Mr. Liar Man”. W końcu jednak w Liberii nadeszła chwila dziejowej próby. I George Weah udowodnił, że żaden z niego satrapa czy watażka. Zdobywca Złotej Piłki z 1995 roku stał się symbolem politycznej przyzwoitości w targanej autorytarnymi i antydemokratycznymi wiatrami Afryce.
W 2014 roku Jarosław Kaczyński stwierdził, że wyniki wyborów samorządowych uważa „za nieprawdziwe, nierzetelne, żeby po prostu nie użyć słowa sfałszowane”. W 2020 roku Donald Tusk przekonywał, że gdyby wybory prezydenckie „były uczciwe w sensie prawnym”, pierwszą osobą w państwie zostałby nie faktyczny zwycięzca, a kandydat popierany przez jego ugrupowanie. W 2021 roku zwolennicy Donalda Trumpa wzięli udział w ataku na Kapitol po odsunięciu go od rządów w Białym Domu. W 2023 roku agencja badawcza SW Research przeprowadziła sondaż, z którego wynikało, że aż czterdzieści procent Polaków uważa, iż rezultat wyborów parlamentarnych może w sfabrykowany sposób nie odpowiadać realnym głosom obywateli.
Zero polityki.
Same fakty.
To „nasz świat”.
W Afryce ta nieufność względem legalności procesów demokratycznych jest po tysiąckroć większa. Kontynent zalała fala wojen domowych, wojskowych przewrotów, wrogich przejęć, krwawych puczów i zamachów stanu. Satrapowie kurczowo trzymają się stołków. Watażkowie siłowo przejmują władzę. Podziały się pogłębiają. Nienawiść wzrasta. Buntują się ludzie. I wtedy lekcji przegrywania z klasą udziela George Weah.
Idol ze slumsów i salonów
Mundial w Katarze. George Weah przytula Timothy’ego Weaha. W 1995 roku zdobył Złotą Piłkę, ale nigdy nie dane mu było powalczyć o Puchar Świata. Syn spełnia ojcowskie marzenie w koszulce Stanów Zjednoczonych. Prezydent Liberii obserwuje jego występy z wysokości luksusowych lóż, które zajmuje podczas niemal dwumiesięcznej międzynarodowej delegacji.
Timothy Weah ma dwadzieścia trzy lata na karku, niepodważalny talent, epizod w PSG, ponad sto występów w Lille i prawie trzydzieści meczów w reprezentacji Stanów Zjednoczonych. Ostatnio zakotwiczył w Juventusie. Prawdopodobnie nie zrobi takiej kariery jak George Weah. Ten był pierwszym tej rangi gwiazdorem z Czarnego Lądu. Jedynym, który zdobył Złotą Piłkę. Wtedy jako piłkarz Milanu i idol Liberii. Wywodził się ze slumsów Clara Town w Monrowii. Bagiennego obszaru nękanego chorobami i dramatycznym przeludnieniem. Wszędzie brud i śmieci. Siedemdziesiąt pięć tysięcy mieszkańców korzystało z jedenastu publicznych toalet.
Komfort życia? Własność prywatna? Co twoje, to moje, co moje, to twoje, bez pytania czy pozwolenia, kto większy, szybszy, silniejszy, ten lepszy, darwinizm w najbrutalniejszej postaci. Przetrwali tylko najsilniejsi. Przede wszystkim: on. Talent miał wielki. Na chwilę zachłysnął się nawet europejską sławą, tym celebryckim blichtrem i przepychem Monako, Paryża, Mediolanu i Londynu. Zarabiał grubą kasę i żył za grubą kasę. Szybko się otrząsnął. Nie zapomniał, skąd pochodzi, dalej żył luksusowo, ale zaczął inwestować w poprawę poziomu życia w ojczyźnie. Dbał też o wyniki reprezentacji. Grał, trenował, sponsorował. Pod jego wodzą rodzima kadra znalazła się o krok od awansu na mistrzostwa świata 2002.
Przy tym Liberia to twór naznaczony tragedią. Pogrążony w głębokim kryzysie po wieloletniej wojnie domowej. W jej skutek miliony ludzi straciły dach nad głową, zginęło dwieście pięćdziesiąt tysięcy osób, dzieci przemieniły się w żądnych krwi zabójców z karabinami w dłoniach, a niektóre źródła pisały, że zgwałconych zostało nawet dwie trzecie kobiet. Jeszcze niedawno badania wykazywały, że dwadzieścia procent pięciomilionowej populacji kraju to kalecy.
Kiedy Rodney D. Sieh napisał książkę „George Weah, The Story of Africa’s Footballer President – An Unofficial Biography”, pojawiły się krytyczne głosy oburzenia, że autor idealizuje dokonania George’a Weaha. Ten bronił się, że opowieść o prezydencie Liberii jest unikalna w skali tej części Afryki, gdzie w drugiej połowie XXI wieku zadaniem zakrawającym o niemożliwość było nie tylko odniesienie globalnego sukcesu, ale też przeżycie bez szwanku na zdrowiu. Timothy Weah, wychowany na nowojorskim Brooklynie, jest namacalnym dowodem na sukces swojego ojca. I jednym z nielicznych jego sukcesów w latach 2018-2023.
Sprzedawca taniej nadziei
W 2017 roku wybrali go przede wszystkim młodzi ludzie. Przekonywał, że będzie walczył z szalejącą w kraju korupcją. I, że pozbawi wpływów wszystkich tych, którzy wzbogacali się na zwykłych ludziach. Obiecał pozyskanie środków na budowanie dróg. I, że bezpowrotnie zniknie blokujące rozwój wykluczenie komunikacyjne lwiej części państwa. Ludzie kupili ten mit sukcesu. Uwierzyli, że jego rządy staną w kontraście do dwunastoletniej kadencji Ellen Johnson Sirleaf, która może i zaprowadziła w Liberii pokój, ale była też twarzą skupionych na sobie elit, niebędących w stanie skutecznie przeciwdziałać wszechobecnej biedocie, epidemii eboli i społecznemu rozczarowaniu.
Martin Caparros, jeden z najwybitniejszych reporterów naszego wieku, opisywał swoją podróż do Monrowii w „Księżyc. Od nowiu do nowiu” jako traumatyczne doświadczenie. Brak latarni, bieżącego dostępu do prądu i wody. Bumelanci i złodzieje na każdej ulicy. Emerytowani żołnierze i wyrośnięte dzieciaki czekające na powrót wojny, żeby znów móc pozwolić sobie na samowolkę, rabunki, gwałty i bogacenie się cudzą tragedią. Zapuszczone osiedle, opuszczone budynki, panująca wszędzie beznadzieja. Pisał, że „choć świat jest pełen nędzy, skrajnej nędzy, a dzielnice ubogich ukazują tę nędzę niemal wszędzie, to nie widział jeszcze miejsca, w którym tak ubogie, tak zniszczone byłyby dzielnice bogatych”.
Weah podczas kampanii sprzedawał głównie nadzieję. Nadzieję na lepsze jutro, na powrót turystyki, na stworzenie nowych miejsc pracy, bo duża część Liberyjczyków zatrudniona była w lokalnej administracji, za marne pieniądze, osiemdziesiąt procent społeczeństwa żyło za mniej niż dziewięćdziesiąt trzy pensy dziennie.
Nadzieja tliła się jeszcze we wrześniu 2018 roku na wypełnionym stadionie w Monrowii, kiedy reprezentacja Liberii podejmowała reprezentację Nigerii, a wielki George Weah wychodził na boisko w pierwszym składzie. Mecz ten miał być jego oficjalnym pożegnaniem z kadrą. Pożegnaniem niebanalnym, bo były gwiazdor ma pięćdziesiąt jeden lat. Wytrzymał prawie osiemdziesiąt minut. Zszedł z boiska. Dostał owacje do stojąco. Brawa nie milkły już do ostatniego gwizdka. Zastrzeżony został jego numer. Błyskawicznie jasne stało się jednak, że na tej nadziei się skończyło.
Gdzie jest moje sto milionów?
Nie chciał złożyć oświadczenia majątkowego, co wobec jego wszystkich zapewnień o identyfikowaniu się z losem nędzarzy przyjęto za akt hipokryzji najwyższej próby, do tego pierwsze państwowe odznaczenia przyznał Arsenowi Wengerowi i Claude’owi Le Royowi, którzy choć bardzo przyczynili się do rozwoju jego kariery piłkarskiej, to z Liberią mieli tyle wspólnego, ile Weah z politycznym wyczuciem.
Na stanowisko wiceprezydenta mianował Jewel Howard Taylor, byłą żonę Charlesa Taylora, wojennego zbrodniarza, który przyłożył rękę do zamordowania setek tysięcy ludzi i do końca życia będzie siedział w londyńskim więzieniu. Kobieta publicznie mówiła, że Liberia powinna wrócić na polityczny kurs obrany lata wcześniej przez Taylora. Zostawił w rządzie ludzi z administracji prezydentki Sirleaf, w tym jej syna, o którym wcześniej powiedział, że musi stracić pracę. Ponadto w samej jego partii Kongresie na rzecz Demokratycznych Zmian otaczało go wielu szemranych typów uwikłanych w system korupcyjny.
Potężny skandal wybuchł, gdy oskarżono go o zmarnowanie dwudziestu pięciu milionów dolarów państwowych oszczędności trzymanych w nowojorskim banku. W pewnym momencie wymyślił sobie bowiem, że pokaźną kwotą zasili państwową gospodarkę. Nikt nie oponował, doradcy milczeli, a tu nagle nikt nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, jak to możliwe, że dwadzieścia pięć milionów wyparowało równie szybko, jak zostało wyjęte, a gospodarka, jak słabowała, tak słabowała. W ramach odpowiedzialnej reakcji zwolnił kilku suflujących mu zauszników. Nic dziwnego, kilka miesięcy wcześniej administracja Weaha nie dopilnowała prostego zadania, jakim było umieszczenie w banku zamówionego w szwedzkich i chińskich mennicach zastrzyku olbrzymiej kwoty liberyjskich dolarów, które z Azji i Europy do Afryki przypłynęły statkami, żeby następnie wyparować w liberyjskim porcie.
Za jego kadencji Liberia pogrążyła się w jeszcze większym kryzysie. Wielka inflacja. Rosnący w zatrważającym tempie dług publiczny. Gwałtowny wzrost cen żywności i paliw. Zmniejszyły się wynagrodzenia. Banki nie były w stanie płacić deponentom. Jeszcze bardziej rozszalała się korupcja, kraj zaliczył spadek o dwadzieścia dwie pozycje w rankingu Transparency International, gdzie na sto osiemdziesiąt miejsc zajmuje żałosną sto czterdziestą drugą lokatę. W 2020 roku wyjątkowo śmierdziała też sprawa czterech tajemniczych śmierci audytorów z Generalnej Komisji Audytu Liberii, która rozliczała łapówkarskie grzeszki ekipy Weaha – dwóch zginęło w wyniku zaczadzenia, trzeci w wypadku samochodowym, czwarty w wyniku niezidentyfikowanych urazów głowy…
Prezydent na autopilocie
Z raportu Banku Światowego wynika, że cztery miliony Liberyjczyków nie ma zapewnionego bezpieczeństwa żywnościowego, rozumianego jako swobodny dostęp społeczeństwa do jedzenia w bezpiecznej, odżywczej i różnorodnej jakości, a przede wszystkim w odpowiedniej ilości.
W pewnym momencie rozczarowani ludzie wyszli na ulicę. Policja potraktowała ich armatkami wodnymi i gazem łzawiącym, a dziesiątki demonstrantów przewieziono do szpitala po starciach z funkcjonariuszami. Mówiło się, że były to największe uliczne demonstracje w mimo wszystko cywilizowanej liberyjskiej drugiej i trzeciej dekadzie XXI wieku.
George Weah wkurzał wyborców nie tylko marnym stylem zarządzania. Przy okazji mundialu w Katarze udał się na przydługą tułaczkę po świecie. Fotografowano go na stadionach Bliskiego Wschodu. Prężył się w towarzystwie decydentów z Maroka, Egiptu, Francji i Stanów Zjednoczonych. W międzyczasie portal VOA przepytywał mieszkańców Monrowii, którzy narzekali na przykład, że „zostali sami”, a ich „przywódca znalazł sobie innych przyjaciół”.
Opozycyjny polityk Lewis Brown grzmiał nawet, że „Weah kolejny raz obraża inteligencję Liberyjczyków”. Wściekłość narodu podlała też potwierdzona przez ministra finansów Samuela Tweah wieść, że podczas dwóch miesięcy podróży prezydent pobierał przysługujące mu diety w wysokości dwóch tysięcy dolarów dziennie. Wtedy zaś były wiceprezydent Joseph Boakai stwierdził, że Liberia „działa na autopilocie”.
Lekcja demokracji
Afryka choruje. Tylko ostatnie lata przyniosły niebezpiecznie autorytarne i całkowicie antydemokratyczne wojny domowe, przewroty, rewolucje, pucze i zamachy stanu w Nigrze, Sudanie, Gwinei, Mali, Burkinie Faso, Gabonie, Sierra Leone czy Senegalu. Kryzys tej części świata potwierdza sporządzony przez „The Economist” raport Democracy Index 2022, w którym Afryka jest jedynym kontynentem bez przedstawiciela w pierwszej dwudziestce krajów z najlepiej rozwiniętą demokracją.
Jest to więc wydarzenie, kiedy Wojciech Jagielski, wybitny polski reporter, pisze w „Tygodniku Powszechnym”, że Weah „przegrał pięknie i z godnością”, a w „Afryce – o której mówi się, że demokracja jest tam w odwrocie, zwłaszcza w jej zachodniej części, gdzie coraz częściej dochodzi do wojskowych przewrotów, a każde wybory zaskarżane są w sądach, co podważa ich wiarygodność i późniejszą prawowitość rządów – jego postawę i mowę pożegnalną uznano za zdarzenia wyjątkowe i godne naśladowania”.
Kiedy George Weah na autopilocie bumelował podczas mundialu w Katarze, był niemal pewny swojego zwycięstwa w wyborach prezydenckich 2023 roku. Nie wychylał się, przemawiał rzadziej, zdawał sobie sprawę z rosnących niepokojów i społecznych podziałów ludności Liberii. Doradcy niezmiennie donosili mu przy tym, że popularność „Króla Lwa” nie maleje, więc gdy poznał nazwiska prawie dwudziestu potencjalnych kontrkandydatów, rzucił tylko po sportowemu, iż w tym gronie wypada zdecydowanie najlepiej. Przeliczył się. W drugiej turze przegrał z Josephem Boakaim po wyrównanym boju, w którym zdecydowały niuanse – 50,58% do 49,28%.
Na długo przed tym rozstrzygnięciem w Liberii sugerowano, że po wyborach zdarzyć może się coś strasznego. Palcem groził Antony Blinken, sekretarz generalny Stanów Zjednoczonych, a Unia Europejska wysłała do Monrowii misję obserwacyjną w związku z październikowymi wyborami parlamentarnymi. Zachód obawiał się, że Weah nie odda władzy, nawet w przypadku przegranej. Politycy jego partii CDC nie kryli się nawet z zamiarem kontestowania każdego rezultatu, który pozbawiłby władzy zdobywcy Złotej Piłki z 1995 roku. Istniało niebezpieczeństwo przelewu krwi.
Weah dość niespodziewanie zachował klasę. Do Boakaiego z gratulacjami zadzwonił jeszcze przed zliczeniem wszystkich głosów. Prominentni politycy CDC okrutnie go za to rugali, ale Weah ripostował prostym matematycznym rachunkiem – dziesięć tysięcy pozostałych do policzenia kart wyborczych nie zasypie przepaści w głosach sięgającej trzydziestu tysięcy. Afrykańscy publicyści popadli w zachwyt. Piszą, że to „lekcja demokracji”. Niby nic dziwnego. Lud zagłosował. Prezydent przegrał i musi ustąpić. Mimo wszystko jednak demokracja w Afryce faktycznie choruje. Gdzie się nie spojrzy, tam pełzające reżimy – satrapowie, watażkowie, kacykowie, wojskowi, karabiny, krew…
Michael Magona z „Nation” przekonuje, że sposób odejścia Weaha z prezydenckiego urzędu to kierunkowskaz dla młodych Afrykańczyków. W jego artykule padają słowa, że nad swoją karierę polityczną przedłożył integralność kraju, że przypomniał kontynentowi o sile pokojowego przekazania władzy, że wszystkim jątrzycielom wysłał jasny sygnał: legalnymi środkami można zapobiec rozlewowi krwi przed wyborami, w czasie wyborów i po wyborach.
Weah przegrał jak sportowiec. Wygłosił mowę, z której wynikało, że przez lata był oszukiwany, manipulowany i rozgrywany przez swoich doradców. Sam też popukał się w pierś. – Moje ugrupowanie przestało mówić jednym głosem. Pięćdziesiąt osób jednocześnie chciało przeciskać się przez wąskie drzwi. Musieliśmy przegrać – mówił. I zapowiedział, że w 2029 roku spróbuje się zrewanżować. W demokratycznym trybie, miejmy nadzieję.
Czytaj więcej związkach polityki ze sportem:
- „Jeśli nie chcesz łączyć polityki ze sportem, bądź pewien, że ktoś inny połączy je za ciebie”
- Karabach Agdam, czyli azerski młot na Ormian. Jak futbol stał się częścią wojny
- Jak Janusz Waluś został bohaterem stadionów?
- Tak wiele różnych słońc. Przypadek braci Jaber
- Beyonce, Neymar i Jordan. Jak PSG korzysta z ulicznego soft-power
Fot. Newspix